172241.fb2 Czarna loteria - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

Czarna loteria - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 18

ROZDZIAŁ SZESNASTY

David dotarł do niej pierwszy.

Znalazł ją na dwudziestym drugim metrze stromego zbocza, na skalnym nawisie, nieprzytomną i wstrząsaną dreszczami. Tego, co potem zrobił, nie można było nazwać racjonalnym działaniem. Po raz pierwszy od bardzo dawna uległ panice. Najpierw zdarł z siebie kurtkę i okrył jej wyziębnięte ciało.

– Nie możesz umrzeć. Słyszysz mnie, Kate? Nie wolno ci umrzeć! – mamrotał, klękając przy niej.

Potem przytulił ją do siebie i jak w transie powtarzał jej imię, łudząc się, że zdoła zatrzymać jej duszę, by nie uleciała tam, gdzie on nie ma wstępu. Krew z jej rany przesączyła mu się przez koszulę i ogrzała skórę lepkim ciepłem, gdy, głuchy na wycie syren i krzyki ratowników, wsłuchiwał się w rytm jej płytkiego oddechu.

Przerażał go chłód jej bezwładnego ciała. Gdyby mógł, oddałby własną krew, byle tylko ją rozgrzać. Raz już żałował, że nie może tego zrobić. Trzymał wtedy w ramionach swojego umierającego syna. Tylko nie to!

Powtarzał swe rozpaczliwe prośby przez całą drogę na dół. Tam musiał się odsunąć, by ustąpić miejsca tym, którzy potrafią ją uratować. Sam mógł tylko przyglądać się ich walce, bo akurat tej bitwy wygrać nie umiał.

Karetka na sygnale odjechała. Odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła. Nie chciał myśleć, co się będzie działo w sali operacyjnej. Nie mógł znieść, że za kilkanaście minut ludzie w białych fartuchach położą Kate na stole, bezradną i samotną, i skierują na nią ostre, nieprzyjazne światło wielkich lamp.

– Jak tam, Davy? W porządku? – Pokie lekko klepnął go w ramię.

– Tak…

– Nie martw się, bracie. Wyjdzie z tego. Ja mam nosa do takich spraw. Nigdy się nie mylę

Ledwie zdążył wspomnieć o nosie, tuż za nimi rozległo się gromkie kichnięcie. Sierżant Brophy jak zwykle ciężko odchorował wypad na łono natury.

– Panie poruczniku, przynieśli ciało Susan Santini. Skręciła sobie kark. Chce pan rzucić okiem, zanim ją zabiorą do kostnicy?

– Daruję sobie. Wystarczy, że pan ją widział. A jak na wiadomość ojej śmierci zareagował doktor Santini?

– Dziwnie – odparł Brophy. – Jak mu o tym powiedziałem, miał taką minę, jakby… się tego spodziewał.

– Możliwe – westchnął Pokie. – Niewykluczone, że wiedział o wszystkim, ale wypierał to ze świadomości.

– Dokąd jedziemy, poruczniku? – zapytał Brophy, otwierając drzwi radiowozu.

– Do szpitala. Ale szybko. – Pokie wskazał głową Davida. – Kolega bardzo się spieszy.

Minęły cztery godziny, zanim pozwolono mu ją zobaczyć. Cztery wyczerpujące, nieskończenie długie godziny nerwowego spacerowania po korytarzu i spoglądania na zegarek. Po upływie trzech godzin miał kryzys. Ile może trwać wyjmowanie kuli?

Wreszcie o północy do poczekalni zajrzała pielęgniarka.

– Pan Ransom?

– Tak!

– Doktor Chesne jest już po operacji.

– Ale czy… Co z nią?

– Wszystko dobrze, proszę pana.

Odetchnął. Poczuł się tak lekki, że mógłby się unosić nad ziemią.

– Jeśli chce pan jechać do domu, obiecuję, że zadzwonimy, jak tylko…

– Muszę ją zobaczyć.

– Jest jeszcze nieprzytomna.

– Muszę ją zobaczyć!

– Przykro mi, ale wpuszczamy tylko najbliższą rodzinę. – Ucichła, spostrzegłszy groźny błysk w jego oczach. – Pięć minut, panie Ransom. Rozumiemy się?

Rozumiał aż za dobrze. I miał to gdzieś. Minął ją bez słowa i wszedł na oddział pooperacyjny.

Znalazł ją na ostatnim łóżku, zalaną ostrym białym światłem i skrępowaną dziesiątkami plastikowych rurek. Przystanął w nogach łóżka. Bał się podejść bliżej, a tym bardziej jej dotknąć, wydała mu się bowiem delikatna i krucha jak porcelanowa lalka. Przebiegło mu przez myśl, że wygląda jak księżniczka w kryształowej trumnie, leżąca w szmaragdowym lesie: nietykalna, nieosiągalna. Tuż przy jej głowie cicho pikał kardiomonitor, rejestrując miarową pracę serca, mocną, niczym niezakłóconą. Dla niego była to najcudowniejsza muzyka. Muzyka jej serca.

Stał nieruchomo jak posąg, a wokół gorączkowo krzątały się pielęgniarki i lekarze. Czuł się niepotrzebny. Jak głaz, który tylko wszystkim przeszkadza. Rozsądek podpowiadał, że powinien wyjść, mimo to stał, jakby wrósł w ziemię. Wreszcie jedna z pielęgniarek straciła cierpliwość.

– Przepraszam, ale pan nam przeszkadza. Proszę wyjść z sali – poleciła surowo.

Nie wyszedł. Wiedział, że będzie tak stał, dopóki się nie upewni, że Kate już nic nie zagraża.

– Wybudza się.

Przez zamknięte powieki przeciskało się światło tysiąca słońc. Zewsząd otaczały ją niewyraźne głosy; niektóre wydały jej się dziwnie znajome.

Otworzyła oczy i natychmiast je zmrużyła, gdy poraziła ją straszliwa jasność. Dopiero po chwili zorientowała się, że widzi uśmiechniętą twarz kobiety, którą chyba kiedyś znała. Dopiero gdy spojrzała na identyfikator, zrozumiała, gdzie się znajduje.

– Czy pani mnie słyszy? – zapytała Julie Sanders, pielęgniarka.

Apatycznie kiwnęła głową.

– Jest pani w sali pooperacyjnej. Czy coś panią boli?

Nie wiedziała. Jej zmysły dopiero budziły się z uśpienia. Powoli zaczynały docierać do niej różne bodźce. Słyszała ciche syczenie tlenu i pikanie kardiomonitora. Ale ból? Nie, bólu nie czuła. Jedynie przeraźliwą wewnętrzną pustkę. I wyczerpanie. Marzyła, żeby znowu zasnąć…

Wokół niej pojawiły nowe twarze. Rozpoznała jedną z pielęgniarek i jak zawsze nasrożonego doktora Tama. Nagle usłyszała swoje imię.

Odwróciła głowę w kierunku, z którego dobiegał. Na tle rozjarzonej lampy twarz Davida wyglądała jak czarna plama. Wyciągnęła rękę, by go dotknąć, lecz rurki od kroplówek ograniczały jej ruchy. Zbyt słaba, by się z nich wyplątać, opuściła rękę na łóżko.

Wtedy on podszedł bliżej i ujął jej dłoń. Zrobił to tak delikatnie, jakby lękał się, że ją uszkodzi.

– Wszystko będzie dobrze – szepnął, przyciskając ją do ust. – Dzięki Bogu, że żyjesz…

– Nic nie pamiętam.

– Miałaś operację. – Próbował się uśmiechnąć, lecz nie wypadło to przekonująco. – Trwała trzy godziny. Myślałem, że już nigdy się nie skończy.

Nagle wszystko sobie przypomniała. Wiatr. Grzbiet skały. I Susan znikającą jej z oczu. Jak zjawa.

– Ona nie żyje?

– Niestety. Zginęła na miejscu.

– A Guy?

– Przez jakiś czas nie będzie mógł chodzić. Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mu się dojść do telefonu i wezwać pomoc.

– Uratował mi życie – szepnęła przez łzy. – A sam wszystko stracił…

– Nie wszystko. Przecież ma syna.

Tak, William już zawsze będzie synem Guya, pomyślała. Co prawda nie z krwi i kości, lecz czegoś znacznie trwalszego: z miłości.

– Panie Ransom, naprawdę nie może pan tu dłużej zostać. Proszę już wyjść – ponaglił go lekarz.

Skinął głową, a potem pochylił się nad Kate i pocałował ją w taki sposób, jakby robił to z obowiązku. Gdyby choć powiedział jedno czułe słowo, być może muśnięcie jego suchych warg sprawiłoby jej przyjemność. On jednak bez słowa puścił jej rękę i cofnął się, by nie przeszkadzać personelowi.

Wiedziała, że musi powiedzieć mu coś ważnego, lecz po kolejnym zastrzyku przeciwbólowym ogarnęła ją taka senność, że nie była w stanie zebrać myśli. Walczyła ze sobą, ale w głowie miała taki zamęt, że nawet nie potrafiła odróżnić jego głosu. A potem pielęgniarka pchnęła łóżko, by zawieźć ją na oddział.

Przeraziła się, że jeśli ją zabiorą, straci jedyną okazję, by wyznać Davidowi miłość. Chciała prosić, by zostawili ich na chwilę samych, lecz nagle nie wiadomo skąd dała o sobie znać jej wrodzona duma. Więc nie powiedziała ani słowa, tylko przymknęła powieki i zapadła w sen.

David został przy niej do świtu. Siedział przy łóżku, trzymał ją za rękę, odgarniał włosy z twarzy. Domyślił się, że musiała dostać końską dawkę leków, bo przez cały ten czas nawet się nie poruszyła. Gdyby choć raz zawołała go przez sen lub wymówiła pierwszą sylabę jego imienia, byłby szczęśliwy. Przynajmniej wiedziałby, że jest jej potrzebny, i może w końcu zdobyłby się na to, by powiedzieć, że on też bardzo jej potrzebuje. Takich wyznań nie czyni się przecież na zawołanie. W każdym razie on tak nie potrafił. Przyszło mu nawet do głowy, że jest w o wiele trudniejszym położeniu niż biedak Charlie Decker, który prawie nie mówił, ale pisał wiersze i w ten sposób opowiadał światu o swych uczuciach.

Droga powrotna dłużyła mu się niemiłosiernie. Ledwie wszedł do domu, zadzwonił do szpitala.

– Stan stabilny – usłyszał.

Zawsze tak mówią, ale musi wierzyć im na słowo. Następny telefon wykonał do kwiaciarni. Zamówił bukiet róż i kazał go doręczyć do pokoju Kate. Ponieważ nie był w stanie wymyślić żadnej sensowej treści, na bilecie polecił napisać „David". Potem zaparzył kawę i zjadł grzankę. Wreszcie, brudny i nieogolony, wykończony psychicznie i fizycznie, padł na kanapę w salonie.

Zamiast spać, zaczął się zastanawiać, dlaczego nie jest zdolny do miłości. Zamyślony rozejrzał się wnętrzu, które własnoręcznie stworzył. Lśniące podłogi, proste zasłony, książki w przeszklonej bibliotece. Nagle uderzyła go sterylność tego miejsca. Nie wyglądało jak dom, lecz jak skorupa, w której można skryć się przed światem.

Po jaką cholerę ja o tym myślę, zirytował się. Co z tego, że nie potrafi mówić o uczuciach; Kate pewnie i tak nie zechce z nim być. W końcu podstawą ich przelotnego związku była wzajemna potrzeba. Ona czuła się zastraszona, on dal jej schronienie. Niebawem wyjdzie ze szpitala, wróci do swego dawnego życia, do pracy, która jest dla niej najważniejsza. I gdzie w tym wszystkim miałoby się znaleźć miejsce dla niego?

Podziwiał ją i mocno jej pragnął. Ale czy ją kocha?

Miał nadzieję, że nie. Wiedział bowiem, że miłość jest niczym więcej jak preludium do cierpienia.

– Można? – zapytał niepewnie doktor Avery.

W ręku trzymał kilka sztucznie barwionych zielonych goździków, które tak taktował, jakby nie miał pojęcia, co się robi z kwiatami. Zwłaszcza zielonymi. Nawet nie wyjął ich z folii z nazwą supermarketu, nie mówiąc już o usunięciu naklejki z ceną.

– To dla pani – wyjaśnił na wypadek, gdyby sama się nie domyśliła. – Mam nadzieję, że nie ma pani alergii…

– Nie. Bardzo panu dziękuję, doktorze.

– O, widzę, że już pani dostała kwiaty. – Sposępniał, spoglądając na efektowne purpurowe róże, przy których jego goździki prezentowały się nad wyraz skromnie.

– Jeśli mam być szczera, wolę te od pana. Gdyby był pan tak dobry i włożył je do wody…

Podczas gdy napełniał wazon, myślała o tym, że przecież nie skłamała. Rzeczywiście wolała tanie goździki z supermarketu, bo przynajmniej ofiarodawca przyniósł je osobiście. Czego nie da się powiedzieć o różach. Doręczono je, gdy spała. Na dołączonej do bukietu karteczce nie było nic prócz imienia Davida. On sam ani do niej nie zadzwonił, ani się nie pokazał. Domyśliła się, że postanowił wykorzystać moment, by rozstać się bez wyjaśnień czy nie daj Boże scen. Ranek minął jej więc na dywagacjach, czy wywalić róże do kosza, czy przytulić je do piersi – i przy okazji poranić się kolcami.

Doktor Avery postawił kwiaty tam, gdzie mu poleciła, czyli na szafce obok łóżka. Potem przysunął sobie krzesło i dość długo kontemplował w milczeniu ich nieco zmęczoną urodę. Wreszcie odchrząknął.

– Pani doktor – zaczął tak cicho, że ledwie go słyszała. – Moja wizyta nie ma charakteru wyłącznie towarzyskiego.

– Nie?

– Oczywiście jestem bardzo ciekaw, jak pani się czuje, jednak przyszedłem, żeby porozmawiać o pani pracy w naszym szpitalu.

– O czym tu rozmawiać? Decyzja już zapadła.

– Owszem, ale wiemy, że pojawiły się nowe fakty. – Bezradnie wzruszył ramionami. – Proszę wybaczyć, że nie broniłem pani od początku. Bardzo tego żałuję, ale cóż. W każdym razie jestem tu, żeby zaproponować pani powrót na dawne stanowisko. W pani dokumentach nie będzie żadnej wzmianki o zarzutach, które pani postawiono. Jedynie adnotacja, że do sądu wpłynął pozew, który strona skarżąca szybko wycofała.

– Moje dawne stanowisko – szepnęła. – Powiem panu szczerze, że sama nie wiem, czy chcę na nie wrócić.

– Chce pani przenieść się do innego szpitala?

– Do innego miasta. Miałam sporo czasu, żeby wszystko przemyśleć. Postanowiłam sprawdzić, czy przypadkiem gdzie indziej nie będzie mi lepiej niż tu. Więc poszukam czegoś z dała od… oceanu. – I Davida.

– Szkoda.

– Proszę się nie martwić. Jestem pewna, że bez trudu znajdziecie kogoś na moje miejsce.

– Nie o to chodzi – odparł. – Jestem zaskoczony pani decyzją, gdyż biorąc pod uwagę ogrom pracy wykonanej przez pana Ransoma, sądziłem, że…

– Przepraszam, ale nie rozumiem. Co pan Ransom może mieć wspólnego z moją pracą?

– Och, bardzo energicznie działał w pani sprawie. Kontaktował się ze wszystkimi członkami zarządu.

Pożegnalny gest. Powinna być mu za to wdzięczna.

– Nie ukrywam, że bardzo nas zaskoczył. Bo sama pani przyzna, że to dość nietypowe, by adwokat strony pozywającej prosił, a wręcz się domagał przywrócenia do pracy pozwanego lekarza! Kiedy dziś rano przedstawił nam policyjny raport ze śledztwa i zeznania doktora Santiniego, w ciągu pięciu minut podjęliśmy decyzję na pani korzyść. Pan Ransom dał nam do zrozumienia, że jest pani zainteresowana powrotem do pracy.

– Rzeczywiście byłam – przyznała, spoglądając na róże. Zastanowiło ją, dlaczego nie czuje ani odrobiny satysfakcji. – Cóż, sytuacja się zmieniła. Jak to w życiu, prawda?

– No tak – westchnął. – W każdym razie, jeśli zechce pani wrócić, przyjmiemy panią z otwartymi ramionami. Będzie nam pani bardzo potrzebna, pani doktor. Być może jeszcze pani nie wie, ale zdecydowałem się odejść na emeryturę.

– Naprawdę?

– I tak zbyt długo z tym zwlekałem. Zawsze obiecywaliśmy sobie z żoną, że jak przestanę pracować, będziemy podróżowali. Razem już tego nie zrobimy, ale żona na pewno by chciała, żebym miał coś z życia.

– Na pewno, doktorze.

– Pójdę już, pewnie jest pani zmęczona. – Spojrzał na więdnące goździki. – Rzeczywiście są ładne. Nawet ładniejsze niż róże. O wiele ładniejsze – mruczał pod nosem, opuszczając pokój.

Popatrzyła na kwiaty. Purpurowe róże. Zielone goździki. Co za absurdalne połączenie. Zupełnie jak ona i David.

Było późne deszczowe popołudnie, gdy David zjawił się z wizytą. Kate siedziała właśnie na przeszklonej werandzie i przez mokre szyby wyglądała na zielony dziedziniec. Pielęgniarka umyła i uczesała jej włosy, które teraz schły, zwijając się w loki jak u małej dziewczynki.

Nie usłyszała, jak wszedł. Odwróciła się dopiero, gdy ją cicho zawołał. Miała nadzieję, że ją obejmie, przytuli. On jednak ograniczył się do pocałunku w czoło.

– Już nie leżysz. Lepiej się czujesz, tak?

– Nigdy nie mogłam za długo wytrzymać w łóżku.

– Proszę, to dla ciebie – przypomniał sobie i podał jej elegancko zapakowane pudełeczko czekoladek.

– Dziękuję. I za róże też. Są naprawdę piękne. – Odwróciła się do smaganego deszczem okna.

Umilkli, jakby nagle zabrakło im tematu do rozmowy.

– Rozmawiałem z Averym. Mówił, że chcą cię z powrotem przyjąć do pracy.

– Tak. Był tu u mnie. Zdaje się, że za to też należą ci się podziękowania.

– O czym mówisz?

– O pracy. Powiedział mi, że kontaktowałeś się w mojej sprawie z członkami zarządu.

– Bez przesady. Po prostu wykonałem kilka telefonów. – Odetchnął głęboko. – Tak więc niebawem wracasz na blok operacyjny. Pewnie dadzą ci podwyżkę

– ciągnął ze sztucznym ożywieniem. – Cieszysz się?

– Wiesz, że nie. Zastanawiam się, czy w ogóle chcę tam wracać.

– Co? Ale dlaczego?

– Rozważam inne możliwości. Chętnie przeniosę się gdzie indziej.

– Do innego szpitala?

– Tak, ale nie na Hawajach. – Nie zareagował, więc dodała: – Tutaj nic mnie nie trzyma.

Znów zapadła długa cisza.

– Naprawdę?

Nie odpowiedziała. Obserwował ją i doskonale wiedział, że będzie tak siedziała do końca świata i nic więcej mu nie powie. Była pod tym względem taka sama jak on. Dobraliśmy się w korcu maku, pomyślał z goryczą. Niby dwoje inteligentnych dorosłych ludzi, a nie są w stanie się porozumieć.

– Pani doktor? – Na werandę zajrzała pielęgniarka.

– Czy chce pani wracać już do pokoju?

– Tak. Chyba się zdrzemnę.

– Wygląda pani na zmęczoną – przyznała. – Pora kończyć wizytę, proszę pana.

– Nie! – oznajmił, wstając.

– Słucham?

– Powiedziałem, że jeszcze nie wychodzę. – Spojrzał Kate prosto w oczy. – Najpierw zrobię tu z siebie głupca. Czy może pani zostawić nas samych?

– Ale proszę pana…

– Bardzo panią proszę!

Zawahała się, ale musiała dostrzec determinację w jego oczach, bo w końcu wyszła.

Kate przyglądała mu się niepewnie. Może nawet z łękiem. On zaś delikatnie dotknął jej twarzy.

– Powtórz, co powiedziałaś – poprosił. – Wiesz, że nic cię tutaj nie trzyma.

– Przecież to prawda.

– A teraz powiedz mi, jakie są prawdziwe powody twojej decyzji.

Milczała. On jednak wyczytał odpowiedź z jej oczu. Z niedowierzaniem potrząsnął głową.

– Boże, jesteś jeszcze większym tchórzem niż ja!

– Tchórzem?

– Tak. – Odwrócił się od niej i włożywszy ręce do kieszeni, zaczął chodzić po werandzie. – Nie miałem zamiaru ci tego mówić, w każdym razie jeszcze nie teraz, ale skoro grozisz, że wyjedziesz… Cóż, nie mam wyboru. No dobrze! – Odetchnął. – Ponieważ ty tego nie powiesz, zrobię to ja, ale nie jest to dla mnie łatwe. Po śmierci Noaha wmówiłem sobie, że raz na zawsze uodporniłem się na uczucia. Wydawało mi się, że wyeliminowałem je z życia. Nagle okazało się, że się mylę. Wystarczyło, że cię poznałem… – Roześmiał się. – Boże, dlaczego nie mam przy sobie któregoś z wierszy Deckera! Mógłbym coś zacytować. Rzucić jakieś mądre zdanie. Powiem ci, że mu zazdroszczę. Przynajmniej był elokwentny. – Znowu się uśmiechnął. – Jeszcze tego nie powiedziałem, prawda? Ale rozumiesz, do czego zmierzam?

– Tchórz!

– No dobrze. Niech będzie. Powiem to. Kocham cię! A wiesz, za co?

– Nie mam pojęcia.

– Za twój upór. I dumę. I jeszcze niezależność. Naprawdę nie chciałem, żeby mnie to spotkało. Było mi dobrze samemu. Ale skoro już się stało, nie wyobrażam sobie, żebym miał cię nie kochać. – Nagle odsunął się, jakby chciał powiedzieć: możesz odejść, droga wolna.

Nie odeszła. Nawet nie drgnęła. Siedziała z boleśnie zaciśniętym gardłem, ściskając czekoladki, i pytała samą siebie, czy to dzieje się naprawdę.

– Uprzedzam, że to nie będzie łatwe.

– Co?

– Życie ze mną. Nieraz będziesz chciała skręcić mi kark. Będziesz na mnie krzyczała, bylebym tylko powiedział „kocham cię". Pamiętaj, to że nie mówię, wcale nie znaczy, że nie kocham. – Westchnął jak człowiek, któremu kamień spadł z serca. – Dobrze, to już wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat. Cieszę się, że przynajmniej mnie wysłuchałaś. Jeśli nie, twoja strata, bo drugiego spektaklu nie będzie.

– Słuchałam cię. Bardzo uważnie.

– I? – W napięciu wpatrywał się w jej twarz. – Jaki wydałaś na mnie wyrok? A może lawa przysięgłych jeszcze się naradza?

– Ława przysięgłych jest w stanie ciężkiego szoku – szepnęła. – Więc trzeba natychmiast zastosować sztuczne oddychanie.

Jeśli chciała się dotlenić, pocałunek przyniósł zgoła odwrotny efekt. Ledwie dotknął ustami jej ust, pokój zawirował jej przed oczami, a ciało ogarnęła przyjemna niemoc.

– No dobrze, kończymy reanimację – mruknął.

– Teraz twoja kolej. Słucham?

– Kocham cię.

– Liczyłem na taki wyrok.

Ona zaś liczyła, że znów ją pocałuje. I przeliczyła się.

– Jesteś bardzo blada. – Przyjrzał się jej zaniepokojony. – Zawołam siostrę. Może poda ci tlen…

– Tlen? A kto tu potrzebuje tlenu? – szepnęła, tuląc się do niego.