172241.fb2 Czarna loteria - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Czarna loteria - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

ROZDZIAŁ DRUGI

– Pan Ransom jest w tej chwili zajęty! Siwowłosa sekretarka miała stalowe spojrzenie i twarz jakby żywcem wyjętą ze słynnego obrazu „Amerykański gotyk". Brakowało jej tylko wideł. Pewna swej wszechwładzy, skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na Kate z taką miną, jakby chciała powiedzieć: No, tylko mi tu spróbuj wejść, intruzko!

– Ale ja muszę się z nim zobaczyć! – Kate nie dala się zbyć. – Mam ważne informacje związane ze sprawą…

– A z czym by innym!

– Chcę tylko wyjaśnić…

– Przecież mówię, że mecenas ma teraz ważne spotkanie z partnerami, więc nie może pani przyjąć.

Kate czuła, że jej irytacja za moment osiągnie punkt krytyczny. Pochyliła się nad biurkiem nadętej służbistki i wycedziła z nienaturalną uprzejmością:

– Spotkania nie trwają wiecznie.

– A to właśnie potrwa. – Sekretarka posłała jej lodowaty uśmiech.

– Skoro tak, poczekam.

– Pani doktor, niepotrzebnie marnuje pani czas. Pan Ransom nigdy nie rozmawia z pozwanymi. Jeśli pani sobie życzy, z przyjemnością odprowadzę panią… – Urwała i z wyraźnym niezadowoleniem spojrzała na telefon, który właśnie zadzwonił. – Uehara i Ransom – rzuciła do słuchawki. – Tak? Ależ naturalnie, panie Matheson! – Odwróciła się plecami do Kate. – Jedną chwileczkę, mam te akta przed sobą…

Coraz bardziej sfrustrowana Kate rozejrzała się po recepcji. Zwróciła uwagę na skórzaną sofę, ikebanę oraz rycinę przedstawiającą samuraja. Wszystko szalenie gustowne i bez wątpienia drogie. Najwyraźniej kancelaria odnosi sukcesy. Kosztem lekarzy i ich krwawicy, stwierdziła z niesmakiem.

Naraz jej uwagę przykuły głosy dobiegające z korytarza. Dyskretnie zerknęła w tę stronę i spostrzegła małą armię młodych ludzi, opuszczających salę konferencyjną. Który z nich to Ransom? Przyjrzała się im uważnie, lecz uznała, że są zbyt młodzi jak na wspólników w poważnej kancelarii. Szybko sprawdziła, co robi sekretarka, a widząc, że wciąż rozmawia odwrócona do niej tyłem, uznała, że los daje jej niepowtarzalną szansę. Teraz albo nigdy, pomyślała.

Nie tracąc ani chwili, ruszyła w stronę uchylonych drzwi. Jednak w progu gwałtownie przystanęła, oślepiona jasnym światłem.

Przed sobą miała długi stół konferencyjny z teaku. Po jego obu stronach stały skórzane fotele, przez ogromne południowe okna wpadało ostre słoneczne światło, lejąc się wprost na głowę i ramiona mężczyzny siedzącego samotnie przy końcu stołu. W ciepłych promieniach jego jasne włosy lśniły jak złoto. Mężczyzna był tak pochłonięty studiowaniem dokumentów, że nawet nie zauważył, iż nie jest sam.

Kate przez chwilę słuchała cichego szelestu wertowanych stron. Zaraz jednak przypomniała sobie cel swej wizyty i zaczerpnęła głęboko powietrza.

– Pan Ransom?

Mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na nią bez większego zainteresowania.

– Tak? Przepraszam, kim pani jest?

– Jestem…

– Tak mi przykro, mecenasie! – Wzburzona sekretarka bez pardonu chwyciła Kate za ramię i syknęła: – Mówiłam przecież, że mecenas jest zajęty. Proszę…

– Ale ja chcę tylko porozmawiać!

– Czy pani naprawdę chce, żebym wezwała ochronę?

– A niech pani sobie wzywa! – Energicznie wyszarpnęła się z żelaznego uścisku.

– Proszę mnie nie prowokować, bo…

– Co tu się tutaj dzieje? – Podniesiony głos Ransoma przetoczył się przez pustą salę niczym grom, wprawiając obie kobiety w stan osłupienia. – Dowiem się wreszcie, kim pani jest? – zapytał, przeszywając Kate surowym spojrzeniem.

– Nazywam się Kate… – Urwała, by po chwili zacząć silniejszym i pewniejszym tonem: – Jestem doktor Katherine Chesne. Cisza.

– Ach tak. – Ransom wrócił do przerwanego zajęcia. – Pani Pierce, proszę odprowadzić panią doktor do wyjścia.

– Ale ja chcę przedstawić panu fakty! – zawołała, robiąc uniki przed sekretarką, która z wprawą pasterskiego psa spychała ją w stronę drzwi. – A może pan wcale nie chce ich poznać? Czy właśnie tak działają prawnicy? – Ransom umyślnie ją ignorował. – Nic pana nie obchodzi, jak było naprawdę, tak? Nie chce pan usłyszeć, co się stało z Ellen O'Brien!

Gwałtownie uniósł głowę znad papierów.

– Niech pani zaczeka – powstrzymał sekretarkę.

– Zmieniłem zdanie. Pozwólmy pani doktor zostać.

– Ależ mecenasie, ta kobieta może być niebezpieczna! – ostrzegła go bezgranicznie zdumiona podwładna.

– Proszę się nie obawiać, poradzę sobie. A teraz niech nas pani zostawi samych.

Sekretarka wyszła, mamrocząc coś pod nosem.

– No cóż, pani doktor – zaczął, gdy zostali sami

– udało się pani dokonać niemożliwego i sforsować zaporę nie do przejścia, czyli panią Pierce. 1 co dalej? Będzie pani tak stała? – Wskazał jej fotel. – Proszę usiąść. Chyba że woli pani krzyczeć do mnie przez całą salę.

Jego ironia, zamiast pomóc w przełamaniu lodów, przyniosła odwrotny skutek. Kate poczuła się bardziej spięta, on sam zaś wydał jej się jeszcze bardziej nieprzystępny. Po chwili wahania zdecydowała się do niego podejść. Drażniło ją, że uważnie śledzi każdy jej krok. Zresztą sama też go obserwowała. Nie spodziewała się, że będzie tak młody. Przypuszczała, że prawnik o takiej renomie musi być osobą w co najmniej średnim wieku, tymczasem on chyba nie ma jeszcze czterdziestu lat. Wszystko inne poza wiekiem pasowało do stereotypowego wizerunku wziętego adwokata.

Elegancki ubiór, niczym transparent, krzyczał: elita. Wszystko, co na sobie miał, począwszy od dobrze skrojonego szarego garnituru w prążki po spinkę do krawata z emblematem Yale, świadczyło o jego wysokiej pozycji społecznej. Tylko mocna opalenizna i spłowiałe od słońca włosy nieco psuły idealny portret absolwenta prestiżowej uczelni. Wygląda jak surfer, który wydoroślał, oceniła. W każdym razie budową ciała przypominał miłośnika ślizgania się na falach. Wysoki i szczupły, miał długie ręce i efektowne szerokie barki. Daleki od klasycznego ideału nos i nieco cofnięty podbródek uchroniły go od etykietki mężczyzny super przystojnego. Jednak największe wrażenie wywarły na niej jego oczy. Chłodne, przenikliwie niebieskie. Z rodzaju tych, przed którymi niczego się nie ukryje. Ich przeszywające spojrzenie sprawiło, że ledwie się powstrzymała, by w obronnym geście nie skrzyżować rąk na piersi.

– Przyszłam przedstawić panu fakty – powtórzyła.

– W pani subiektywnej ocenie?

– Nie, panie Ransom. Po prostu fakty.

– Proszę sobie darować. – Wyciągnął akta sprawy Ellen i oskarżycielsko rzucił je na biurko. – Tu są fakty. Wszystkie, których potrzebuję.

Żeby cię powiesić, takie było ukryte przesłanie jego słów.

– Myli się pan. To nie jest wszystko.

– Rozumiem, że chce pani uzupełnić luki w mojej wiedzy i podsunąć mi kilka brakujących szczegółów.

– Jego uśmiech wydał jej się złowrogi i groźny. Idealnie równe, białe i ostre zęby nasunęły jej skojarzenie ze szczękami rekina.

Oparła ręce na blacie stołu i pochyliwszy się w jego stronę, rzekła z naciskiem:

– Chcę powiedzieć panu prawdę.

– Naturalnie. – Nonszalancko rozparł się w fotelu, przybierając pozę świadczącą o śmiertelnym znudzeniu. – Niech mi pani coś powie – poprosił znienacka.

– Czy pani adwokat wie o tej wizycie?

– Adwokat? Nie mam żadnego adwokata…

– Błąd. Niech go pani sobie jak najszybciej wynajmie. Bo zaręczam, że będzie pani bardzo potrzebny.

– Niekoniecznie. Proszę mi wierzyć, że ta sprawa to jedno wielkie nieporozumienie. Jeśli zechce pan mnie wysłuchać…

– Proszę zaczekać.

– Co pan wyprawia?

Położył na stole dyktafon i włączył nagrywanie.

– Nie chcę uronić żadnej ważnej informacji. Proszę opowiedzieć swoją wersję zdarzeń. Zamieniam się w słuch.

Zdenerwowana wyłączyła dyktafon.

– Nie składam przed panem zeznań. Niech pan to stąd zabiera!

Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem. Ostatecznie dyktafon wrócił do teczki, co Kate potraktowała jak swoje małe zwycięstwo.

– Na czym to stanęliśmy? – zapytał uprzedzająco grzecznym tonem. – A tak, miała mi pani opowiedzieć, co się naprawdę zdarzyło. – Poprawił się w fotelu, jak widz przed spektaklem.

Ona jednak milczała. Teraz, gdy wreszcie dopięła swego, nie wiedziała, od czego zacząć.

– Jestem bardzo… skrupulatną osobą, panie Ransom – powiedziała wreszcie. – Nigdy nie działam pochopnie. Może nie jestem genialna, ale za to bardzo solidna. I naprawdę nie popełniam szkolnych błędów.

Jego wysoko uniesione brwi były wystarczająco czytelnym komentarzem. Zignorowała to jednak i ciągnęła:

– Guy Santini przyjmował Ellen na oddział, ale to ja wydawałam polecenia związane z przygotowaniem do operacji i ja sprawdzałam wyniki badań. Między innymi zapis EKG. Była niedziela wieczór i technik miał coś pilnego do zrobienia, więc sama włączyłam elektrokardiogram. Nie spieszyłam się. Wszystko robiłam dokładnie i spokojnie. Szczerze mówiąc, nawet dokładniej niż zwykle, bo przecież Ellen z nami pracowała. Doskonale pamiętam, jak omawiałam z nią wyniki badań. Chciała wiedzieć, czy wszystko jest w normie.

– I pani zapewniła ją, że tak.

– Oczywiście. Również EKG.

– Czyli popełniła pani błąd.

– Już panu mówiłam, że nie popełniam głupich błędów. Tamtego wieczoru też się nie pomyliłam.

– Z akt sprawy wynika coś zupełnie innego…

– Akta pokazują nieprawdę. Musiała nastąpić pomyłka.

– Jest w nich zapis badania, z którego jasno wynika, że pacjentka miała atak serca.

– To nie jest ten zapis EKG, który widziałam! Zrobił minę człowieka, który ma wątpliwości, czy się przypadkiem nie przesłyszał.

– Wynik badania EKG, który widziałam, był prawidłowy.

– Jakim więc cudem w karcie pacjentki znalazł się ten niewłaściwy?

– Ktoś musiał zamienić wyniki. To chyba oczywiste!

– Ktoś, czyli kto?

– Nie mam pojęcia.

– Rozumiem. Już słyszę, jak to zabrzmi w sądzie.

– Panie Ransom, gdybym popełniła błąd, pierwsza bym się do tego przyznała.

– Cóż za godna podziwu uczciwość.

– Pan naprawdę myśli, że byłabym wstanie wymyślić tak… kretyńską historię?

W odpowiedzi wybuchnął śmiechem.

– Nie, przypuszczam, że byłoby panią stać na coś bardziej wiarygodnego. – Skinął zachęcająco głową, po czym rzucił z ironią: – Proszę mówić dalej. Umieram z ciekawości, żeby się wreszcie dowiedzieć, jak doszło do tej nieszczęsnej zamiany wyników. Jak rozumiem, ma pani na ten temat własną hipotezę, tak?

– Nie mam.

– Pani doktor, litości. Proszę nie sprawiać mi zawodu.

– Już mówiłam, że nie mam pojęcia, jak mogło do tego dojść.

– Niech pani przynajmniej coś zasugeruje.

– Może zrobili to kosmici! – rzekła zdenerwowana.

– Ciekawa koncepcja – zauważył poważnie. – Wróćmy jednak na ziemię. Czy jeśli pani woli, do realiów, które w tym przypadku przybrały formę produktu pochodzenia drzewnego, znanego powszechnie jako papier. – Otworzył kartę na feralnym zapisie pracy serca. – Proszę, niech się pani z tego wytłumaczy.

– Przecież panu mówię, że nie potrafię! Odchodzę od zmysłów, próbując to rozgryźć. W szpitalu każdego dnia robimy dziesiątki takich badań. Może ktoś z personelu pomylił karty. Albo nie opatrzył wydruku nazwiskiem pacjenta. Pojęcia nie mam, jak to się stało, że akurat ten zapis trafił do karty Ellen.

– Podpisała się pani na nim. Przecież to pani inicjały.

– Nie, nie moje.

– W szpitalu pracuje jeszcze jedna osoba o inicjałach K.C., lekarz medycyny?

– To znaczy inicjały są rzeczywiście moje, ale to nie ja je napisałam.

– Mam rozumieć, że ktoś sfałszował pani podpis?

– Tak mi się wydaje. To znaczy, na to wygląda… – Zmieszana niecierpliwie odgarnęła niesforne pasemko włosów. Olimpijski spokój Ransoma wytrącał ją z równowagi. Na litość boską, czemu ten człowiek nic nie mówi? Dlaczego siedzi i patrzy na nią z politowaniem?

– No dobrze – odezwał się w końcu.

– Co dobrze?

– Od jak dawna wydaje się pani, że ktoś fałszuje pani podpis?

– Proszę nie robić ze mnie paranoiczki!

– Nie muszę, dobrze pani to wychodzi.

On się z niej śmieje. Wyczytała to z jego oczu. Co gorsza, nie może mieć do niego o to pretensji. Sama czuła, że jej wywody brzmią jak urojenia schizofrenika.

– W porządku – westchnął ugodowo. – Załóżmy, że mówi pani prawdę.

– Właśnie!

– Widzę dwa potencjalne motywy. Pierwszy to chęć skompromitowania pani. Ktoś postanowił panią zniszczyć…

– Absurd! Nie mam żadnych wrogów!

– Drugi to próba zatuszowania morderstwa – dokończył, a widząc jej zdumienie, uśmiechnął się z irytującą wyższością. – Ponieważ ta druga ewentualność nam obojgu wydaje się niedorzeczna, nie pozostaje mi nic innego, jak uznać, że pani kłamie. – Przysunął się do niej, a jego głos niespodziewanie przybrał poufały, niemal intymny ton. Wilk postanowił przywdziać owczą skórę, należy mieć się na baczności. – No dalej, pani doktor. Zagrajmy w otwarte karty. Niech pani to wreszcie z siebie wyrzuci. Niech mi pani powie, co się naprawdę stało w sali operacyjnej? Chirurgowi zadrżała ręka? Przez pomyłkę podała pani nie ten środek co potrzeba?

– Nic podobnego nie miało miejsca!

– Za dużo głupiego jasia, za mało tlenu?

– Nie popełniliśmy żadnych błędów!

– Więc dlaczego Ellen O'Brien nie żyje?

Nie spodziewała się tak gwałtownej reakcji z jego strony. Lekko oszołomiona i zaskoczona, spojrzała mu w oczy. Ich błękit ją hipnotyzował. Nagle odniosła wrażenie, że przeskoczyła między nimi jakaś iskra. Zszokowana po raz pierwszy pomyślała o tym, że ma do czynienia z atrakcyjnym mężczyzną. Może nawet zbyt atrakcyjnym, sądząc po tym, jak na niego reaguje. Uznała, że sytuacja staje się groźna.

– Doczekam się jakiejś odpowiedzi? – rzucił zaczepnie. Zachowywał się w tak, jakby fakt, że ma nad nią przewagę, sprawiał mu przyjemność. – Może woli pani, żebym to ja powiedział, co się wydarzyło? W niedzielę drugiego kwietnia Ellen O'Brien została przyjęta do szpitala w związku z planowaną operacją usunięcia woreczka żółciowego. Jako anestezjolog zleciła pani wykonanie rutynowych badań, w tym EKG. Obejrzała je pani przed końcem dyżuru. Być może spieszyła się pani, żeby wyjść. W końcu był niedzielny wieczór. Może była pani umówiona na randkę. Mniejsza o powód pośpiechu, ważne, że popełniła pani tragiczny w skutkach błąd. Zinterpretowała pani krzywą EKG jako prawidłową i podpisała się pani na wydruku. Następnie wyszła pani do domu, nie mając pojęcia o tym, że pacjentka właśnie przechodzi atak serca.

– Ellen nie miała żadnych objawów, które mogłyby na to wskazywać – broniła się. – Nie skarżyła się na ból w obrębie klatki piersiowej…

– A jednak w notatkach pielęgniarki pojawia się wzmianka – szybko odnalazł odpowiednią stronę – że pacjentka uskarża się na bóle brzucha…

– To był ten nieszczęsny woreczek.

– A może serce? Tak czy owak, kolejne zdarzenia są bezsporne. Razem z doktorem Santinim położyliście pacjentkę na stole. Szybko okazało się, że narkoza plus stres to zbyt wiele dla jej osłabionego serca. Więc się zatrzymało. A wy nie byliście w stanie pobudzić go do pracy. – Zrobił dramatyczną pauzę. – Koniec historii, pani doktor. Wasza pacjentka zeszła.

– To nie tak! Ja naprawdę pamiętam EKG, na którym się podpisałam. Było normalne.

– Może warto wrócić do studenckich podręczników i przypomnieć sobie rozdział o odczytywaniu krzywej EKG.

– Nie potrzebuję podręczników. Wiem, co jest normalne! – Nie poznawała własnego głosu odbijającego się echem w przestronnym pomieszczeniu.

Na Ransomie jej wystąpienie nie zrobiło większego wrażenia. Wyglądał wręcz na znudzonego.

– Niech się pani zastanowi – westchnął – czy nie byłoby lepiej przyznać się do błędu?

– Lepiej dla kogo?

– Dla wszystkich. Niech pani rozważy zawarcie ugody. To najszybszy, najprostszy i w miarę bezbolesny sposób zakończenia tej sprawy.

– Ugoda? Przecież to byłoby równoznaczne z przyznaniem się do błędu, którego nie popełniłam!

– Chce pani procesu? – rzucił, nie panując dłużej nad zniecierpliwieniem. – Proszę bardzo. Jednak najpierw opowiem pani, jak pracuję. Jeśli już zdecyduję się prowadzić sprawę, nie uznaję półśrodków. Proszę mi wierzyć, że jeśli w sądzie będę musiał rozerwać panią na strzępy, zrobię to! A kiedy z panią skończę, będzie pani żałowała, że w ogóle przyszło pani do głowy podjąć tę żałosną walkę w obronie honoru. Bo mówiąc szczerze, nie ma pani najmniejszych szans. Prędzej piekło zamarznie, niż pani ze mną wygra.

Miała wielką ochotę złapać go za klapy marynarki i wykrzyczeć mu prosto w twarz, że w całym tym gadaniu o ugodach i procesach ignoruje się jej uczucia i żal po śmierci Ellen. Jednak nagle gniew, a wraz z nim siła, uszły z niej, zostawiając ją w stanie psychicznego i fizycznego wyczerpania.

– Nawet pan nie wie, ile bym dała, żeby móc przyznać się do błędu – wyznała cicho, zapadając się w fotel. – Chciałabym oznajmić: jestem winna i gotowa ponieść konsekwencje. Bóg jeden wie, jak bardzo bym chciała to powiedzieć. Od tygodnia nie myślę o niczym innym tylko o tym, jak to się mogło stać. Ellen mi ufała, a ja pozwoliłam jej umrzeć. Po raz pierwszy żałuję, że zostałam lekarzem. Naprawdę kocham swoją pracę. Nie ma pan pojęcia, jak mi było ciężko, jak wielką zapłaciłam cenę, żeby osiągnąć to, co osiągnęłam. I nagle, dosłownie z dnia na dzień, mogę wszystko stracić. – Umilkła i opuściła głowę. – Nawet nie wiem, czy po tym doświadczeniu będę w stanie wykonywać swój zawód…

David przyglądał jej się w milczeniu i jednocześnie toczył wewnętrzną walkę z emocjami, które nie wiedzieć czemu się w nim obudziły. Uważał, że zna się na ludziach. Z reguły wystarczyło, że spojrzał człowiekowi w oczy i od razu wiedział, czy ten mówi prawdę. Od kilku minut obserwował mowę ciała pani doktor. Czekał na podświadomy sygnał, znak, który zdradzi, że kłamie jak z nut. Tymczasem ona ani razu nie uciekła przed nim spojrzeniem. Przez całe swoje emocjonalne wystąpienie utrzymywała kontakt wzrokowy. Z jej pięknych oczu, które kojarzyły mu się ze szmaragdami, biła absolutna szczerość.

Porównanie do szmaragdów lekko go zaniepokoiło. Sytuacja nie sprzyjała szukaniu poetyckich metafor ani w ogóle roztrząsaniu kwestii nie mających związku ze sprawą. Tymczasem, niejako wbrew własnej woli, nagle zaczął myśleć o tym, że jest sam na sam z bardzo piękną kobietą. Prosta szara sukienka tej kobiety pozwalała odgadnąć, iż pod jedwabistym materiałem kryją się apetyczne krągłości. Twarz miała ładną, aczkolwiek nie na tyle, by zdobić okładkę kolorowego pisma, głównie z powodu zbyt mocno zarysowanej szczęki i wysokiego czoła. Za to jej włosy były przepiękne. Gęste, falujące, o odcieniu wpadającym w mahoń, sięgały łopatek i nie dawały się łatwo ujarzmić. Nie, doktor Chesne z pewnością nie jest klasyczną pięknością. Ale też klasyczne piękności nigdy go nie pociągały.

Zdenerwował się w końcu nie tylko na siebie, lecz także na nią, że prowokuje go do takich rozmyślań. Nie był żółtodziobem tuż po studiach. Miał wystarczająco dużo lat i życiowej mądrości, by trzymać na wodzy wyobraźnię i nie pozwalać sobie na idiotyczne zgadywanki w rodzaju: co też ona tam ma pod tą sukienką…

Ostentacyjnie spojrzał na zegarek, po czym wstał.

– Muszę wysłuchać zeznań, a widzę, że już jestem spóźniony – oświadczył. – Pozwoli więc pani, że się pożegnam.

Doszedł do połowy sali, gdy usłyszał ciche:

– Panie Ransom? Zirytowany spojrzał za siebie.

– Słucham?

– Ja wiem, że to brzmi niedorzecznie i że nie ma powodu, żeby pan mi wierzył. Ale przysięgam, że mówię prawdę.

Wyczuł, że desperacko szuka potwierdzenia, iż zdołała się przebić przez grubą skorupę jego sceptycyzmu. Problem w tym, że sam nie wiedział, czy jej wierzy. Złościło go niepomiernie, że intuicja, dzięki której wyczuwał konfabulacje, niespodziewanie go zawiodła. A wszystko z powodu szmaragdowych oczu.

– Moja wiara bądź niewiara nie ma tu nic do rzeczy – odparł sucho. – Proszę nie tracić na mnie czasu, pani doktor. To nie mnie ma pani przekonać do swoich racji, ale sąd. – Nie było jego intencją, by zabrzmiało to tak oficjalnie i chłodno, ale stało się. Sposób, w jaki się wzdrygnęła, zdradził, że poczuła się dotknięta.

– Nie mogę więc nic powiedzieć ani zrobić…

– Absolutnie nic.

– Miałam nadzieję, że da się pan przekonać.

– Skoro tak, to musi się pani jeszcze sporo nauczyć o prawnikach. Miłego dnia, pani doktor. – Energicznie ruszył do drzwi. – Do zobaczenia w sądzie.