172241.fb2
Motorówka z prochami Ellen O'Brien wypływała w morze, zmagając się z silnym wiatrem. Za chwilę doczesne szczątki zmarłej zostaną rozsypane nad wodami, w których powoli chowało się słońce. Tak oto przedwcześnie zgasłe życie powraca tam, skąd wzięło swój początek.
Pastor sprawujący ostatnią posługę rzucił na fale wieniec z żółtych kwiatów. Gdy uniesione przez prąd zaczęły oddalać się od pomostu, symbolizując nieuchronne i ostateczne rozstanie, Patrick O'Brien nie potrafił powstrzymać łez.
Jego rozdzierający szloch poszybował z wiatrem ponad głowami żałobników i dotarł na sam skraj pomostu, gdzie obok podskakujących na wysokiej fali łodzi rybackich stała Kate. Samotna i niezauważona, trzymała się z dala od pozostałych uczestników ceremonii i bezustannie zadawała sobie pytanie, po co właściwie tu przyszła. Czy miał być to rodzaj okrutnej kary, którą sama sobie wymierzyła? Czy może wyraz żalu? Nie umiała odpowiedzieć na te pytania. Wiedziała tylko, że jakiś wewnętrzny głos kazał jej tu się pojawić.
Pośród tych, którzy przyszli pożegnać Ellen, dostrzegła wiele znajomych twarzy. Pielęgniarki ze szpitala zbiły się w grupkę, zjednoczone w cichej żałobie. Obok nich stała para ginekologów sprawiających wrażenie, jakby czuli się nieswojo bez fartuchów. Clarence Avery pochylił nisko głowę, a jego targane wiatrem białe włosy przypominały dmuchawiec. Pojawił się nawet George Bettencourt. Stał sam i miał nieprzeniknioną minę, która upodobniła jego twarz do woskowej maski. Dla tych ludzi szpital był czymś więcej niż miejscem pracy. Często pełnił funkcję drugiego domu, koledzy zaś byli jakby drugą rodziną. Lekarze i pielęgniarki wzajemnie asystowali sobie w czasie porodów, a czasem w chwili śmierci. Ellen była przy nich, gdy rodziły się ich dzieci. Teraz oni stawili się, by odprowadzić ją w ostatnią drogę.
W pewnej chwili uwagę Kate przykuł blask promieni słońca, które utworzyły coś na kształt pomarańczowozłotej aureoli nad jasnowłosą głową. Zaintrygowana spojrzała na przeciwległy kraniec pomostu, gdzie stał David Ransom, górując wzrostem nad pozostałymi. Oczywiście ubrał się stosownie do okazji, w ciemny garnitur, do którego dobrał stonowany krawat, więc wyglądał jak każdy z uczestników pogrzebu. Jedynym, co wyróżniało go na tle pogrążonych w smutku ludzi, był brak widocznych oznak jakichkolwiek emocji. Przypominał kamienny posąg. Mimo woli Kate zaczęła się zastanawiać, czy ten facet w ogóle posiada jakieś ludzkie cechy. Gzy ty wiesz, co to płacz albo śmiech? Rozumiesz, czym jest rozpacz? Przeżywasz uniesienie, kiedy się z kimś kochasz? – pytała go w myślach.
Ostatnie z pytań przyszło zupełnie nieoczekiwanie. Kochać się z nim? Tak, potrafiła sobie wyobrazić, jak by to wyglądało w jego wykonaniu: to nie jest radość ze wspólnych przeżyć, lecz wypełnianie żądań. Podejrzewała, że David Ransom przenosi do sypialni doświadczenia z sali sądowej. Tam też dyktuje warunki i wymusza całkowitą podległość. Patrzyła, jak gasnące słońce okrywa go blaskiem niczym zbroją, dzięki której zdaje się być niezniszczalny. I jak tu walczyć przeciw takiemu człowiekowi?
Porywisty wiatr wiejący od strony morza zagłuszył ostatnie słowa pastora. Chwilę później ceremonia dobiegła końca, jednak Kate nie potrafiła zebrać sił, by się ruszyć. Żałobnicy mijali ją w milczeniu i tylko Clarence Avery przystanął, by coś powiedzieć, chyba jednak zabrakło mu odwagi, bo skulił się i odszedł. Rodzice Ellen nawet na nią nie spojrzeli. David Ransom wprawdzie ją dostrzegł, lecz przeszedł obok niej tak obojętnie, jakby była powietrzem.
Zanim zdołała wyrwać się z odrętwienia, pomost opustoszał. Jedynie maszty jachtów sterczały w górę jak kikuty martwych drzew. Stare deski dudniły głucho pod jej stopami, gdy z trudem stawiała ciężkie kroki. Kiedy doszła do samochodu, była tak zmęczona, jakby przemierzyła dziesiątki mil. Zaczęła szukać kluczyków, lecz robiła to tak niezdarnie, że torebka wysunęła jej się z rąk i upadła na ziemię. W chwili, gdy jej osobiste rzeczy wysypywały się na chodnik, doświadczyła przedziwnego przeczucia nieuchronności pewnych zdarzeń. Biernie przyglądała się, jak wiatr rozwiewa chusteczki, i wyobrażała sobie, że będzie tak stała przez całą noc i kolejne dni, zupełnie jakby wrosła w ziemię. Wizja była absurdalna, lecz ją nurtowało pytanie, czy ktoś by w ogóle zauważył, co się z nią dzieje.
David. On wszystko widział. Pożegnał się już ze swymi klientami i czekał, aż odjadą, lecz cały czas miał świadomość, że gdzieś z tyłu, na pomoście, została Kate Chesne, Nie spodziewał się, że ją tu zobaczy. To, że przyszła na pogrzeb, uznał za przejaw sprytu. Podejrzewał, że okazując publicznie skruchę, próbuje przypodobać się O'Brienom. Myślał tak, dopóki nie obejrzał się za siebie i nie zobaczył, jak idzie wzdłuż nabrzeża, samotna, z bezradnie opuszczonymi ramionami i zwieszoną głową. Dopiero wtedy uświadomił sobie, ile odwagi wymagało, by tu przyszła.
Chłodny głos rozsądku natychmiast przypomniał mu, że niektórzy lekarze zrobią wszystko, byle tylko uniknąć procesu. To wystarczyło, by momentalnie stracił zainteresowanie jej losem. Ruszył do samochodu, lecz w połowie drogi usłyszał, że coś stuknęło o asfalt. Znów się obejrzał i zobaczył ją, jak stoi bezradnie nad torebką, z której wysypała się cała zawartość. Skojarzyła mu się z przestraszonym i zagubionym dzieckiem, które nie wie, co robić. Dopiero po kilku minutach pochyliła się i zaczęła zbierać swoje rzeczy.
Coś kazało mu do niej podejść. Nawet go nie zauważyła. Bez słowa kucnął obok i zebrał rozsypane drobne. Dopiero wtedy go spostrzegła. Zamarła.
– Pomyślałem, że przyda się pani pomoc. Nie odpowiedziała.
– Nic więcej nie zostało – stwierdził, rozglądając się na boki.
Wstali. Ona nadal nic nie mówiła. Dopiero kiedy podał jej drobne, wydusiła z siebie wątłe dziękuję.
– Nie spodziewałem się pani tutaj. Po co pani przyszła?
– Myślę, że… to był błąd. – Wzruszyła ramionami.
– Czy to adwokat podsunął pani ten pomysł?
– Niby dlaczego miałby to robić?
– Żeby pokazać państwu O'Brien, że się pani przejmuje.
– Więc według pana to był element jakiejś… strategii? – Zaczerwieniła się ze złości.
– Czasem słyszy się o takich rzeczach.
– A pan po co tu przyszedł? Żeby pokazać klientom, że się pan przejmuje? To element pańskiej strategii?
– Cóż, ja rzeczywiście się przejmuję.
– A myśli pan, że ja nie?
– Tego nie powiedziałem.
– Ale to właśnie pan insynuował.
– Proszę nie brać do siebie wszystkiego, co powiem.
– Na wszelki wypadek biorę do siebie każde pańskie słowo.
– Niepotrzebnie. Niech pani nie zapomina, że to jest moja praca.
– A na czym ona polega? Na niszczeniu ludzi?
– Nie atakuję ludzi, proszę pani. Atakuję błędy, które popełnili. A te zdarzają się nawet najlepszym lekarzom.
– Nie musi mi pan o tym mówić! – Spojrzała w stronę morza, w którym spoczęły prochy Ellen.
– Dla mnie to chleb powszedni. Zmagam się z tym każdego dnia w sali operacyjnej. Dobrze wiem, że moja pomyłka może kosztować ludzkie życie. Oczywiście, my, lekarze, potrafimy sobie radzić ze stresem. Pomaga nam wisielczy humor i mało wybredne żarty. Strach pomyśleć, z czego się czasem śmiejemy. To jednak pozwala nam jakoś przetrwać, jest rodzajem emocjonalnej samoobrony. Dla was, prawników, to abstrakcja. Nie macie bladego pojęcia, jak to jest, kiedy coś pójdzie nie tak i na stole umiera pacjent.
– Za to dobrze wiemy, co wtedy czuje rodzina. Każdy wasz błąd oznacza czyjeś cierpienie.
– A pan nigdy się nie myli, tak?
– Nie ma ludzi nieomylnych. Cały problem polega na tym, że wy, lekarze, wypieracie się swoich błędów.
– Nigdy nie pozwoli mi pan zapomnieć, prawda? – stwierdziła, odwracając się w jego stronę.
Zachodzące słońce zabarwiło na pomarańczowo nie tylko wieczorne niebo, lecz także jej włosy i policzki. David niespodziewanie zastanowił się, jak by to było, gdyby wsunął palce w falujące na wietrze kasztanowe pasma. Albo gdyby ją pocałował. Sam nie wiedział, skąd mu przyszedł do głowy ten niedorzeczny pomysł. Najgorsze, że nie mógł się od niego uwolnić. Nie wolno mu myśleć o takich rzeczach.
Jednak ta kobieta stała tak blisko, że miał do wyboru albo cofnąć się, albo ją pocałować. Oparł się pokusie.
– Jak już mówiłem, jedynie wykonuję swoje obowiązki – powtórzył.
– Nie, tu chodzi o coś więcej. Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że pan się mści. Postawił pan sobie za cel rozprawienie się z całym światem medycznym. Zgadłam?
Nie spodziewał się takich oskarżeń. Zaprzeczył, ale dobrze wiedział, że trafiła w sedno. Udało jej się odnaleźć starą ranę i otworzyć ją słowem jak skalpelem.
– Mówi pani, że chcę rozprawić się z lekarzami? – powtórzył. – Niekompetencja osób takich jak pani bardzo ułatwia mi zadanie.
W jej oczach zapłonął gniew. David był niemal pewny, że za chwilę go spoliczkuje. Ona jednak wskoczyła do swojego audi, trzasnęła drzwiami i ruszyła tak ostro, że instynktownie odskoczył na bok.
Patrzył, jak odjeżdża, i żałował swych niepotrzebnych słów. Nie powinien był potraktować jej surowo, ale próbował się bronić. Perwersyjna fascynacja jej osobą stała się na tyle silna, że poczuł się zagrożony. Chciał to w sobie zdławić, raz na zawsze.
Już miał wsiadać do samochodu, gdy kątem oka dostrzegł jakiś błyszczący przedmiot: na jezdni leżało srebrne pióro. Musiało wturlać się pod samochód i dlatego go nie zauważyli. Podniósł je i spojrzał na wygrawerowany napis: dr Katharine Chesne.
Przez chwilę ważył je w dłoni, myśląc o jego właścicielce. Ciekawe, czy podobnie jak on nie ma do kogo wracać po pracy. Nagle, stojąc samotnie na przystani, uświadomił sobie, jak wielką czuje pustkę. Do niedawna błogosławił ten stan, pustka uwalniała go bowiem od cierpienia. Teraz zaś zupełnie nieoczekiwanie zatęsknił za emocjami. Chciał znów coś czuć. Cokolwiek. Choćby tylko po to, by upewnić się, że jeszcze żyje. Jego uczucia ukryły się gdzieś głęboko, na dnie duszy. Domyślał się, że wciąż tam są, bo nieśmiało przypominały o sobie, gdy patrzył w pałające oczy Kate. Nie była to żadna gwałtowna eksplozja, raczej nieśmiała iskierka. Mocniejsze odchylenie na wykresie pracy śmiertelnie chorego serca.
Znak, że pacjent jeszcze nie umarł. Uśmiechnął się do siebie. Podrzucił pióro i zwinnie złapał je w powietrzu. Następnie wsunął je do kieszeni i wsiadł do samochodu.
Pies był już w stanie głębokiej narkozy. Leżał z rozłożonymi łapami i wygolonym brzuchem, który za chwilę miał zostać wysmarowany jodyną. Był to wyjątkowo ładny owczarek niemiecki, ewidentnie bardzo rasowy. I przez nikogo niekochany.
Guy Santini żałował, że takie piękne zwierzę dokona żywota na jego stole, ponieważ jednak ostatnio ciężko było o zwierzęta doświadczalne, musiał brać, co mu dawali. Pocieszał się, że stworzenia, które wykorzystywał do badań, nie cierpiały. Podczas zabiegu były uśpione i nic nie czuły, a po wszystkim dostawały śmiertelną dawkę pentothalu. Umierały spokojnie. Guy uważał, że tak jest dla nich lepiej, niż gdyby miały skończyć na ulicy. Poza tym ich poświęcenie nie szło na marne. Każdy wykorzystany do badań pies dostarczał nowych danych i przybliżał go do poznania wszystkich tajników fizjologii wątroby.
Spojrzał na przyrządy ułożone na tacy: skalpel, klamry, dreny. Wszystko gotowe. Sięgnął po skalpel.
Naraz znieruchomiał, usłyszał bowiem ciche skrzypnięcie wahadłowych drzwi. I czyjeś kroki na lśniącym linoleum. Podniósł wzrok. Naprzeciw niego stała Ann Richter. W milczeniu spojrzeli sobie w oczy.
– Widzę, że też nie poszłaś na pogrzeb Ellen.
– Chciałam pójść, ale się bałam.
– Bałaś się? Czego?
– Przykro mi, Guy. Naprawdę nie mam już wyboru. – Wyciągnęła rękę, w której trzymała list. – To od adwokata Charliego Deckera. Drążą sprawę Jenny Brook.
– Co takiego? – Błyskawicznie ściągnął rękawiczki i wyszarpnął papier z jej dłoni. Zapoznawszy się z treścią, spojrzał na nią zaniepokojony. – Ann, ty im nic nie powiesz, prawda? Przecież nie możesz…
– Guy, wzywają mnie na świadka.
– Na miłość boską, kto ci każe mówić prawdę?
– Wypuścili Deckera. Nie wiedziałeś? Już miesiąc temu wypisali go ze szpitala. A teraz dzwoni do mnie. Zostawia listy pod drzwiami. Czasem wydaje mi się, że mnie śledzi.
– Nic ci nie zrobi!
– Skąd ta pewność? – Skinęła głową w stronę listu.
– Henry też taki dostał. I Ellen. Parę dni przed…
– Umilkła jakby w obawie, że mówiąc głośno o swych najgorszych lękach, ściągnie na siebie nieszczęście. Guy dopiero teraz zauważył, jak źle wygląda. Miała podkrążone oczy, a popielate włosy, którymi tak zawsze się chlubiła, wyglądały, jakby nie czesała się od wielu dni. To się musi skończyć – dodała po chwili. Nie chcę do końca życia sprawdzać, czy przypadkiem Decker mnie nie śledzi.
Guy zgniótł list, a potem zaczął krążyć po gabinecie. Jego nerwowość graniczyła z paniką.
– Posłuchaj, przecież na jakiś czas możesz zniknąć…
– Na jak długo? Na miesiąc? Na rok?
– Nie wiem. Dopóki sytuacja się nie wyklaruje. Dam ci pieniądze… – Sięgnął do portfela i wyjął pięćdziesiąt dolarów, wszystko, co przy sobie miał.
– Weź to. Obiecuję, że przyślę ci więcej.
– Nie chcę od ciebie pieniędzy.
– Daj spokój. No, bierz.
– Już ci mówiłam, że…
– Na litość boską, bierz! – Jego podniesiony głos odbił się od surowych białych ścian. – Proszę cię, Ann
– nalegał, tym razem o wiele ciszej. – Zrób to dla mnie, w imię naszej przyjaźni. Proszę…
Spojrzała na zwitek banknotów. Po chwili wahania wzięła je i ścisnęła w dłoni.
– Wyjadę jeszcze dziś wieczorem. Do San Francisco. Mam tam brata.
– Zadzwoń do mnie, jak dotrzesz na miejsce. Wyślę ci pieniądze, tyle ile trzeba. – Miał wrażenie, że go nie słucha. – Ann? Zrobisz to dla mnie. Prawda?
Wpatrywała się tępo w ścianę. Chciał ją pocieszyć, zapewnić, że wszystko się ułoży, oboje jednak wiedzieli, że to nieprawda. Guy patrzył, jak Ann wolno idzie w stronę drzwi. Zanim wyszła, powiedział:
– Dziękuję ci, Ann.
Nie odwróciła się. Jedynie przystanęła na chwilę, a potem wzruszyła ramionami i zniknęła w drzwiach.
Szła na przystanek, kurczowo ściskając w dłoni pieniądze od Guya. Pięćdziesiąt baksów! I to ma wystarczyć! Nawet tysiąc czy milion byłoby za mało.
Wsiadła do autobusu jadącego do Waikiki. Usiadła przy oknie i przez całą drogę gapiła się na mijane przecznice. Jedna, druga, trzecia… Niewiele brakowało, a wpadłaby przez to w kompletne otępienie. Wysiadła w Kalakaua i szybko ruszyła w stronę swojego domu.
Jezdnią sunęły warczące autobusy, dławiące smrodem spalin. W miejskiej duchocie od razu spociły jej się dłonie. Betonowa dżungla zdawała się napierać na nią ze wszystkich stron, turyści co krok zachodzili jej drogę. Przedzierała się przez ten ludzki gąszcz, z każdą chwilą bardziej niespokojna. Przyspieszyła.
Dwie ulice dalej tłum trochę się przerzedził. Gdy na następnym skrzyżowaniu czekała na zielone światło, była zupełnie sama. Niespodziewanie dopadło ją przeczucie, że ktoś za nią idzie. Obejrzała się za siebie. Stary człowiek wolno wlókł się chodnikiem, tuż za nim jakaś para pchała dziecięcy wózek. Na wieszakach ustawionych przed sklepem powiewały jaskrawe hawajskie koszule. Nie działo się nic niezwykłego. Pozornie…
Zapaliło się zielone światło. Przebiegła przez ulicę i biegła już przez całą drogę.
W mieszkaniu od razu zaczęła się pakować. Wrzucając rzeczy do walizki, obmyślała, co dalej robić. Samolot do San Francisco odlatuje o północy. Była pewna, że brat na jakiś czas ją przygarnie i nie będzie zadawał zbędnych pytań. Rozumiał, że każdy ma jakieś tajemnice i każdy przed czymś ucieka.
To nie jest jedyne wyjście z sytuacji, podszeptywał wewnętrzny głos. Możesz pójść na policję…
I co im powiedzieć? Prawdę o Jenny Brook? Po to, żeby zniszczyć jeszcze jedno niewinne życie?
Bijąc się z myślami, zaczęła nerwowo krążyć po mieszkaniu. W pewnej chwili podchwyciła swoje odbicie w lustrze. Z przerażeniem patrzyła na rozmazany tusz i potargane włosy. Strach tak bardzo wyostrzył jej rysy, że nie poznawała samej siebie.
Wystarczy jeden telefon i w końcu to z siebie wyrzucisz, pomyślała. Wyjawiona tajemnica przestaje być groźna…
Podniosła słuchawkę i drżącymi palcami wystukała domowy numer Kate. Serce jej zamarło, gdy po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka.
Odchrząknęła, by nadać głosowi w miarę normalny ton. „Dobry wieczór. Mówi Ann Richter. Muszę koniecznie z panią porozmawiać. Chodzi o Ellen. Wiem, dlaczego umarła".
Rozłączyła się i z nadzieją czekała na telefon.
Minęły godziny, zanim Kate odsłuchała wiadomość. Po odjeździe z przystani długo krążyła po mieście. Bez celu, jedynie po to, by odwlec moment powrotu do pustego domu. Był wieczór. Dzięki Bogu, już jest piątek. Postanowiła, że na przekór wszystkiemu spędzi czas przyjemnie. Zaczęła od kolacji w modnym barze z grillem, gdzie wszyscy poza nią świetnie się bawili. Stek, który zamówiła, wydał jej się zupełnie pozbawiony smaku, a czekoladowy mus był tak słodki, że z trudem go przełknęła. Chyba czuła się winna, bo zostawiła na stoliku nieproporcjonalnie duży napiwek, jakby chciała przeprosić za brak apetytu.
Następnie wybrała się do kina. Pech chciał, że wylądowała pomiędzy wiercącym się ośmiolatkiem a obściskującą się parą nastolatków. Wyszła w połowie filmu. Nawet nie pamiętała tytułu, wiedziała tylko, że była to komedia. Na której nie zaśmiała się ani razu.
Wróciła do domu o dziesiątej. Zaczęła się rozbierać, lecz nagle uszła z niej cała energia, więc przysiadła na brzegu łóżka i apatycznie gapiła się na ściany. Dopiero po jakimś czasie zauważyła migające światełko automatycznej sekretarki. Włączyła więc odtwarzanie i poszła do garderoby.
„Dobry wieczór, pani doktor. Dzwonię z czwórki, żeby powiedzieć, że cukier u pana Berga wynosi dziewięćdziesiąt osiem… Witam, mówi June z sekretariatu doktora Avery'ego. Proszę nie zapomnieć, że we wtorek o czwartej jest posiedzenie sądu koleżeńskiego… Kłania się agencja nieruchomości Winward. Proszę się z nami skontaktować. Mamy dla pani kilka ciekawych ofert…".
Wieszała spódnicę, gdy maszyna odtworzyła ostatnią wiadomość.
„Dobry wieczór. Mówi Ann Richter. Muszę koniecznie z panią porozmawiać. Chodzi o Ellen. Wiem, dlaczego umarła".
Rozległ się szczęk odkładanej słuchawki, po czym taśma zaczęła się przewijać. Kate podbiegła do telefonu i ponownie odtworzyła wiadomości. Z bijącym sercem czekała na głos Ann.
„Chodzi o Ellen. Wiem, dlaczego umarła".
Bez namysłu sięgnęła po książkę telefoniczną i odnalazła numer i adres. Niestety, linia była zajęta. Wiele razy próbowała się połączyć, lecz wciąż słyszała przerywany sygnał. Nie zamierzała tracić czasu. Wiedziała, co ma robić. Czym prędzej wróciła do garderoby i zaczęła gorączkowo się ubierać.
Główna arteria Waikiki była zakorkowana.
Chodnikami jak zwykle przelewał się barwny tłum złożony z turystów, żołnierzy na przepustce i bezdomnych. Całe to groteskowe towarzystwo płynęło w morzu jaskrawych świateł wielkiego miasta. Po frontach budynków pełzły cienie palm, przypominające gigantyczne pająki. Jakiś nobliwie wyglądający dżentelmen wystawił na widok publiczny swe chude białe kończyny, obleczone w bermudy.
Do Waikiki z reguły przyjeżdżało się po to, by dla rozrywki z bliska spojrzeć na kicz, absurd i jarmarczną estetykę. Tej nocy Kate po raz pierwszy nie czuła się rozbawiona tym, co widzi. Nie wiedzieć czemu ulica po prostu ją przerażała. Wlokąc się w żółwim tempie, obserwowała z okna samochodu bezbarwne twarze przechodniów, chwiejące się grupy pijanych żołnierzy przed barami i wreszcie ulicznego kaznodzieję, który stojąc na rogu, wymachiwał Biblią i z obłędem w oczach obwieszczał krzykiem rychły koniec świata.
Musiała zatrzymać się na czerwonym świetle, a wtedy on niespodziewanie się odwrócił i na nią spojrzał. Wzdrygnęła się, bo odniosła wrażenie, że jego rozgorączkowane oczy przekazują jej jakąś tajemną wiadomość, przeznaczoną wyłącznie dla niej. Gdy zapaliło się zielone światło, z ulgą ruszyła z miejsca. Opętańcze krzyki nieszczęsnego proroka słabły, aż w końcu ucichły.
Dziesięć minut później, wciąż nieco roztrzęsiona, weszła do budynku, w którym mieszkała Ann. Wykorzystała moment, gdy wychodzili stamtąd jacyś ludzie, i wśliznęła się do holu.
Winda długo nie przyjeżdżała, miała więc czas, by trochę ochłonąć. Oparła się o ścianę i zaczęła głęboko oddychać. Cisza panująca w budynku koiła jej nerwy. Kiedy wreszcie wsiadała do windy, rytm serca zdążył wrócić do normy. Kabina wolno sunęła w górę, a ona obserwowała, jak kolejno zapalają się światełka z piętrami: trzecie, czwarte, piąte.
Wysiadła na siódmym.
Na korytarzu nie było żywej duszy. Mdła zielona wykładzina rozciągała się przed nią niczym idealnie prosta ścieżka. Ruszyła w stronę mieszkania numer 710. Idąc, miała dziwne wrażenie, że to wszystko jej się śni. Nawet wzorzysta tapeta i drzwi majaczące na końcu długiego wąskiego korytarza zdawały się nierealne. Dopiero gdy do nich podeszła, zauważyła, że są niedomknięte.
– Ann?
Cisza.
Pchnęła delikatnie drzwi. Otwierały się powoli, stopniowo odsłaniając wnętrze. Zamarła, lecz nie od razu dotarło do niej, co widzi. Ze zgrozą patrzyła na poprzewracane krzesła, kolorowe pisma na podłodze, czerwone plamy na ścianach. Podążyła spojrzeniem za jedną z nich: purpurowy ślad biegnący zygzakiem przez beżowy dywan doprowadził ją do swego makabrycznego źródła, którym było ciało Ann Richter, leżące twarzą do ziemi w wielkiej kałuży krwi.
Ze słuchawki zwisającej ze stołu dobiegał przerywany sygnał. Powinna potraktować go jak alarm ostrzegający przed niebezpieczeństwem i zmuszający do działania. Tymczasem nie była w stanie ruszyć nawet palcem. Stała jak sparaliżowana. Zupełnie jakby ogarnęła ją litościwa niemoc.
Dopiero po chwili zrobiło jej się czarno przed oczami. Aby nie upaść, przyklękła i chwyciła się futryny. Okazało się, że długie lata studiów, zajęcia w prosektorium, praca w szpitalu, ciągły widok krwi nie uodporniły jej na tyle, by potrafiła zapanować nad instynktowną reakcją ciała. Serce biło jej jak oszalałe, w uszach szumiało. Mimo to wychwyciła jakiś niepokojący dźwięk. Nieregularny, rwący się, chrapliwy. Oddech. To nie ona tak oddycha.
W pokoju ktoś jest.
W dużym lustrze wiszącym w salonie spostrzegła nagle jakiś ruch. Przyjrzawszy się uważnie, rozpoznała odbicie sylwetki. Nie dalej jak parę metrów od niej, za komodą, krył się jakiś mężczyzna.
On też ją zauważył. Poprzez lustro spojrzeli sobie w oczy. I choć trwało to zaledwie ułamek sekundy, miała wrażenie, że ogarnęła ją ciemność. Czuła się tak, jakby otoczyła ją otchłań, z której nie ma ucieczki.
Mężczyzna otworzył usta, lecz z jego gardła zamiast słów wydobył się upiorny syk, podobny do tego, który wydaje żmija tuż przed atakiem. Wrażenie było tak koszmarne, że podziałało na nią jak kubeł zimnej wody. Błyskawicznie poderwała się z kolan. Gdy się odwracała, by rzucić się do ucieczki, zdawało jej się, że pokój obraca się wokół niej jak na zwolnionym filmie. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Przeraził ją własny krzyk, który odbił się echem od ścian.
Pobiegła do klatki schodowej, którą uznała na jedyną drogę ucieczki. Nie miała odwagi tracić bezcennych minut, czekając na windę. Z całej siły pchnęła drzwi i na oślep ruszyła w dół po betonowych schodach. Była piętro niżej, gdy usłyszała łomot drzwi uderzających o ścianę. Zaraz potem z góry dobiegł przerażający syk, który dla niej brzmiał jak szept szatana.
Chciała wydostać się na korytarz, lecz okazało się, że drzwi są zamknięte. Zaczęła krzyczeć i z całej siły tłuc w nie pięściami. Ktoś na pewno usłyszy! Pomoże!
Nad jej głową zadudniły nerwowe kroki. Nie ma czasu do stracenia, musi biec. Zdyszana dotarła na piąte piętro i z rozpędu całym ciałem naparła na drzwi. W kostce poczuła taki ból, że łzy zakręciły jej się w oczach. Zaczęła szarpać za klamkę i kopać w drzwi, lecz one również były zamknięte na głucho.
A on deptał jej po piętach.
Jak w amoku mijała kolejne piętra. Gdzieś po drodze upuściła torbę, ale nawet nie próbowała jej podnosić. Kostka bolała ją tak bardzo, że miała ochotę wyć. Kulejąc, podbiegła do drzwi na trzecim piętrze. Czy one też są zaryglowane? Wszystkie, aż do parteru? Próbowała sobie wyobrazić, co znajduje się na tyłach budynku. Parking? Ciemny zaułek? Czy rankiem właśnie tam ktoś natknie się na jej zwłoki?
Paniczny strach dodał jej sił. Zapomniała o bólu i szarpnęła drzwi na drugim piętrze najmocniej jak potrafiła. Nie wierzyła w swoje szczęście, gdy ustąpiły pod naporem. Potykając się o własne nogi, wpadła do podziemnego garażu. Nie miała czasu, by obmyślić dalszy plan ucieczki. Instynktownie ukryła się w cieniu. Niemal w tej samej chwili metalowe drzwi otwarły się z hukiem. Przerażona przykucnęła za najbliższym samochodem.
Skuliła się i w napięciu nasłuchiwała kroków. O dziwo, nie usłyszała niczego oprócz szumu własnej krwi. Mijały sekundy, potem minuty. Gdzie on może być? Czyżby przestał ją ścigać? Przywarła do samochodu tak mocno, że zderzak boleśnie wrzynał jej się w udo. Nawet tego nie poczuła. Całkowicie skupiła się na walce o przetrwanie.
Kamyk potoczył się po asfalcie, co w betonowym garażu zabrzmiało jak huk wystrzału. Próbowała ustalić, skąd dochodzi dźwięk, lecz ten, zwielokrotniony echem, zdawał się atakować ją ze wszystkich stron. Odejdź stąd! Dobry Boże, spraw, żeby on stąd poszedł!
Echo wybrzmiało, zapadła cisza, ale Kate i tak czuła przez skórę jego obecność. Wiedziała, że się do niej zbliża. Niemal słyszała jego diabelski szept: Idę po ciebie!
Musiała sprawdzić, gdzie on jest, jak blisko podszedł. Przytrzymując się opony, schyliła głowę i ostrożnie wyjrzała zza samochodu. Niemal w tej samej chwili cofnęła się przerażona. Napastnik był po drugiej stronie. Szedł ku tyłowi samochodu. Za chwilę ją zobaczy.
Poderwała się i czmychnęła jak wystraszony królik. Rzuciła się do panicznej ucieczki między rzędami aut, które zlewały się w jedną niewyraźną masę. Kierowała się w stronę drogi wyjazdowej. Tuż za sobą słyszała przyspieszony oddech. Mężczyzna musiał być naprawdę blisko, tymczasem jej zdrętwiałe od długiego kucania nogi ledwie ją niosły.
Kręty, opadający w dół podjazd zdawał się nie mieć końca. Na każdym wirażu bała się, że się pośliźnie i przewróci. Płuca paliły ją tak, jakby za chwilę miały pęknąć.
Zmobilizowała wszystkie siły i pokonała ostatni zakręt, zbyt późno jednak dostrzegła światła wjeżdżającego na górę samochodu. Ostatnim obrazem, jaki zarejestrowała, były twarze dwojga ludzi i ich szeroko otwarte usta. Gdy upadła na maskę, przed jej oczami rozbłysły barwne fajerwerki. Po chwili jednak zgasły i zapadła absolutna ciemność.