172241.fb2
– Mango pyli – oznajmił sierżant Brophy, kichając w wilgotną chustkę. – Nie ma dla mnie gorszej pory roku. Cholerna alergia. – Dokładnie wytarł nos, a potem kilka razy nim pociągnął, by upewnić się, że kanały są drożne. Przygnębiające okoliczności oraz miejsca, w których się znajdował, nie robiły na nim wrażenia. Zupełnie jakby trupy, ściany zbryzgane krwią i armia techników z laboratorium kryminalistycznego były jego naturalnym środowiskiem. Kiedy łapał go katar sienny, obojętniał na wszystko z wyjątkiem stanu swoich zatok.
Porucznik Francis „Pokie" Ah Ching przywykł do notorycznego kichania młodszego kolegi. Zresztą ta męcząca przypadłość miała dobre strony. Tę na przykład, że zawsze było wiadomo, w którym pomieszczeniu Brophy się znajduje.
Sądząc po odgłosach, teraz była to sypialnia denatki. Pokie ze spokojem wrócił więc do sporządzania notatek. Pisał szybko, posługując się osobliwą stenografią, którą wypracował w ciągu dwudziestosześcioletniej służby, w tym siedemnastu lat w wydziale zabójstw. Tym razem rysunki i adnotacje zapełniły osiem stron, z czego cztery dotyczyły salonu jako miejsca zbrodni. Porucznik nie był wybitnym artystą, lecz jego mało wyrafinowane szkice były wyjątkowo precyzyjne. Ciało tu. Poprzewracane meble tam. Plamy krwi wszędzie.
Lekarka specjalizująca się w medycynie sądowej, piegowata, w typie chłopczycy, znana wszystkim jako M.J., jak zwykle robiła obchód miejsca zbrodni. Miała na sobie dżinsy i tenisówki, dość niechlujny strój jak na lekarza, jednak mogła sobie na to pozwolić, bo jej pacjenci i tak się nigdy nie skarżyli. Krążąc po pokoju, mówiła do dyktafonu:
– Na trzech ścianach ślady krwi tętniczej, na wysokości metr dwadzieścia do półtora metra… Duża plama krwi w miejscu, gdzie leżało ciało… Ofiara to kobieta, włosy blond, wiek między trzydzieści a czterdzieści lat, znaleziona w pozycji leżącej, na brzuchu, prawe ramię podłożone pod głowę, lewe wyciągnięte. Na ramionach i przedramionach nie ma obrażeń. – M.J. przyklękła i przystąpiła do oględzin zwłok. – Na skórze przebarwienia. Hm. – Zmarszczyła brwi i dotknęła ramienia denatki. – Ciało znacznie wychłodzone. Aktualny czas: dwudziesta czwarta piętnaście. – Wyłączyła dyktafon i przez chwilę milczała.
– Coś nie tak? – zainteresował się Pokie.
– Słucham? Nie, tak się tylko zastanawiam.
– Jakie są pierwsze ustalenia?
– Cóż, wygląda na to, że lewa tętnica szyjna została przecięta wyjątkowo ostrym narzędziem. To się musiało stać w ułamku sekundy. Ofiara nawet nie próbowała się bronić. Przyjrzę się lepiej w kostnicy, jak ją umyją – dodała, wstając. Pokie zauważył, że jej tenisówki są uwalane krwią. Ciekawe, ile miejsc zbrodni już przewędrowały?
– Przecięta tętnica… Czy to ci czegoś nie przypomina? – spytał zamyślony.
– Tak, też o tym pomyślałam. Jak się ten facet nazywał? No wiesz, ten, którego znaleźliśmy dwa tygodnie temu?
– Tanaka. Też miał przeciętą lewą tętnicę.
– Właśnie. Identyczna krwawa jatka.
– Tanaka był lekarzem – zauważył Pokie. – A ona… – spojrzał na zwłoki – jest pielęgniarką.
– Była.
– Ciekawe, nie?
M.J. zatrzasnęła walizeczkę, w której miała podręczne laboratorium.
– W tym mieście mieszkają setki lekarzy i pielęgniarek – stwierdziła. – Fakt, że tych dwoje trafiło na mój stół, jeszcze nie znaczy, że się znali.
Siarczyste kichnięcie obwieściło nadejście sierżanta Brophy'ego.
– Na komodzie w sypialni znalazłem bilet na samolot do San Francisco. Miała lecieć o północy – oznajmił, a zerknąwszy na zegarek, dodał: – Chyba się spóźniła.
Bilet na samolot. Spakowana walizka. Ann Richter zamierzała prysnąć? Dlaczego? Zaintrygowany tym pytaniem Pokie jeszcze raz obszedł mieszkanie. W łazience natknął się na technika, który oglądał umywalkę.
– Widać ślady krwi. Zabójca umył ręce.
– Tak? Szczwana bestia. Są jakieś odciski palców?
– Są, ale w większości stare i raczej zostawione przez ofiarę. Parę świeżych zdjęliśmy z klamki, ale niewykluczone, że zostawił je świadek.
Pokie kiwnął głową i wrócił do salonu. Świadek. W nim, a raczej w niej cała nadzieja. Wykazała się nie lada hartem, gdy mimo obrażeń i powypadkowego szoku wezwała pogotowie na miejsce zbrodni. Rujnując przy okazji jego marzenia o spokojnym śnie.
– Znalazła się torebka doktor Chesne? – zapytał Brophy'ego.
– Nie. Na klatce schodowej jej nie ma, więc ktoś musiał ją zabrać.
Pokie chwilę milczał. Wyliczał w myślach, co kobiety noszą w torebkach: portfel, prawo jazdy, klucze.
– Sierżancie! – zawołał, zamykając notatnik.
– Tak?
– Dajcie doktor dwudziestoczterogodzinną ochronę. Niech jeden człowiek siedzi pod jej salą w szpitalu, a drugi w głównym holu. Chcę też wiedzieć o wszystkich telefonach do niej. Wykonać!
Brophy miał sceptyczną minę.
– Aż tyle tego? Jak długo mamy jej pilnować?
– Dopóki nie wyjdzie ze szpitala. W tej chwili jest łatwym celem.
– Pan naprawdę sądzi, że ten psychol będzie jej szukał w szpitalu?
– Nie wiem – westchnął Pokie. – Na razie nie mamy pojęcia, w co wdepnęliśmy. Ale mamy dwa identyczne morderstwa. A ona jest naszym jedynym świadkiem.
Phil Glickman jak zwykle się naprzykrzał.
W sobotni poranek David mógł spokojnie popracować i uporządkować dokumenty, które w ciągu tygodnia gromadziły się na biurku. Pech chciał, że akurat dziś do kancelarii przylazł Glickman. I zaczął gadać. Facet był młody, agresywny i piekielnie sprytny, ale milczeć niestety nie umiał. David podejrzewał, że trajkocze również przez sen. Teraz od dobrego kwadransa zamęczał go drobiazgową relacją z rozmowy, jaką przeprowadził z pozwanym lekarzem, który ostatecznie zgodził się pójść na ugodę. Widząc, że David nie podziela jego entuzjazmu, zapytał:
– A jak tam sprawa O'Brien? Gotowi do kapitulacji?
– O ile znam doktor Chesne, to raczej nie.
– A co, jest mało rozgarnięta?
– Nie, raczej uparta i zadufana w sobie.
– Jak wszystkie białe fartuchy.
David ze znużeniem przeczesał włosy palcami.
– Mam nadzieję, że nie dojdzie do procesu – odparł.
– Dlaczego? Przecież wygrana jest pewna. To będzie jak strzelania do królików w klatce. Łatwe.
– Właśnie. Zbyt łatwe.
– Do tej pory jakoś ci to nie przeszkadzało – roześmiał się Glickman i zaczął zbierać swoje rzeczy.
Właśnie, dlaczego teraz mi przeszkadza? – zastanowił się David. Sprawa O'Brien rzeczywiście jest jak złote jabłko, które wpadło mu prosto w ręce. Wystarczyło, by wypełnił kilka dokumentów, postraszył listownie dyrekcję szpitala i wyciągnął rękę po honorarium. Właściwie już dziś powinien otwierać szampana. Póki co marnuje piękny poranek, snując się po gabinecie i rozmyślając o tym, że z jakiegoś powodu cała ta sprawa wydaje mu się podejrzana. Co gorsza, czuł, że postępuje niemoralnie.
Ziewnął i odchyliwszy się w fotelu, zaczął trzeć zmęczone oczy. Miał za sobą fatalną noc. Najpierw długo nie mógł zasnąć, a potem dręczyły go sny, jakich nie miał od lat. Przyśniła mu się kobieta. Stała nieruchomo na tle okna, przez które sączyło się mleczne światło. Nie rozróżniał rysów jej twarzy, widział jedynie czarny zarys sylwetki. Początkowo wziął ją za swoją byłą żonę Lindę. Jednak coś było nie tak. Tymczasem ona ani drgnęła, zupełnie jak sarna, która nasłuchuje odgłosów lasu. Podszedł więc do niej i zaczął ją rozbierać. Robił to jednak tak nerwowo i nieporadnie, że urwał jej guzik od bluzki. Roześmiała się gardłowo, a jemu ten śmiech skojarzył się z brandy.
Wtedy już wiedział, że to nie Linda. Podniósł głowę i spojrzał prosto w zielone oczy Kate Chesne. Nie padło między nimi ani jedno słowo. Wystarczyły spojrzenia. I dotyk: delikatnie powiodła palcami po jego twarzy.
Obudził się mokry z pożądania. Zmusił się, by od razu zasnąć, lecz sen uparcie powracał. Nawet teraz, gdy przymykał oczy, znów widział jej twarz i czuł znane mrowienie. Brutalnie zdławił w sobie niedorzeczne pragnienia i podszedł do okna. Jest już za stary na takie głupoty. Za stary i za mądry, żeby bodaj fantazjować o romansie z pozwaną.
Do diabła, przez jego kancelarię przewijały się dziesiątki atrakcyjnych klientek. I naprawdę nierzadko niektóre z nich wysyłały pod jego adresem jednoznaczne sygnały. Wystarczyło zalotne nachylenie głowy albo niby przypadkowe odsłonięcie uda, by każdy normalny facet wyczuł, co jest grane. Bawiły go takie prowokacje, ale nigdy nie dał się wciągnąć w tę grę; w końcu sypianie z klientkami nie wchodzi w zakres jego obowiązków.
Kate Chesne w żaden sposób go nie prowokowała. Mało tego, otwarcie przyznała, że pogardza prawnikami nie mniej niż on lekarzami. Czemu więc ze wszystkich kobiet, które przekroczyły próg jego gabinetu, to właśnie ona zawładnęła jego myślami?
Sięgnął do kieszeni i wyjął srebrne pióro. Nagle uświadomił sobie, że kobieta raczej nie kupiłaby sobie takiej rzeczy. Czyżby prezent od narzeczonego? Zdumiał się, że to z pozoru niewinne przypuszczenie wywołało w nim zazdrość.
Powinien oddać jej zgubę. Jedna myśl wystarczyła, by uruchomić lawinę skojarzeń. Szpital Mid Pac znajduje się kilka ulic dalej. Może więc podrzucić pióro w drodze do domu? W soboty większość lekarzy robi poranny obchód, jest więc szansa, że spotka Kate. Perspektywa ponownego spotkania z tą kobietą wprawiła go w zapomniany stan podniecenia: znów poczuł tę mieszaninę niecierpliwego oczekiwania i lęku, które dręczyły go, gdy jako nastolatek zbierał się na odwagę, by podejść do dziewczyny i umówić się na randkę. Uznał to za wyjątkowo niepokojący znak.
Mimo to nie mógł wybić sobie z głowy pomysłu, żeby do niej jechać. Pióro dosłownie parzyło go w rękę. Wrzucił je więc do kieszeni i zaczął pospiesznie pakować dokumenty. Kwadrans później wszedł do holu i skierował się do telefonu, który łączył ze szpitalną centralą.
– Chciałbym skontaktować się z doktor Chesne – rzekł, gdy odezwała się operatorka. – Czy ją zastałem?
– Doktor Chesne? – Zapadła długa cisza. – Tak, wydaje mi się, że jest. A kto mówi?
Już miał się przedstawić, ale uznał, że gdy Kate dowie się, kto dzwoni, nie podejdzie do telefonu.
– Proszę powiedzieć, że dzwoni znajomy – odparł od niechcenia.
– Niech pan chwilę zaczeka.
W słuchawce odezwała się jedna z tych durnych melodyjek, które pewnie od rana do nocy rozbrzmiewają w piekle. Zdegustowany, zaczął nerwowo bębnić palcami o szybę. To mu uzmysłowiło, jak bardzo się niecierpliwi, by wreszcie zobaczyć Kate. Chyba mi kompletnie odbiło, stwierdził i odwiesił słuchawkę. Albo naprawdę oszalał. Albo tak desperacko potrzebuje kobiety.
Właśnie się odwracał, by wyjść z budki, kiedy drogę zaszło mu dwóch budzących respekt policjantów.
– Pan pozwoli z nami – odezwał się jeden z nich.
– Obawiam się, że nie pozwolę.
– To my panu pomożemy – rzucił policjant tonem, który nie pozostawiał złudzeń co do jego intencji.
David był tak zdumiony, że aż się roześmiał.
– Panowie, ale co ja zrobiłem? Zastawiłem komuś wyjazd na parkingu? Obraziłem wasze matki?
W odpowiedzi stróże prawa wzięli go pod ręce i silą poprowadzili do części biurowej szpitala.
– O co wam chodzi? Jestem aresztowany? – Zirytował się, ale nie stawiał oporu. Oni jednak uparcie milczeli. – Hola, powinniście poinformować mnie o moich prawach. – Nie zrobili tego. – Więc może pora, żebym to ja was pouczył, jakie prawa przysługują zatrzymanemu. – Nadal nie otrzymał odpowiedzi, więc sięgnął po broń najcięższego kalibru. – Jestem adwokatem!
– No to masz pan fart! – usłyszał, gdy stanęli pod drzwiami sali konferencyjnej.
– Dobrze wiecie, że nie możecie mnie aresztować dopóki nie postawicie mi zarzutów!
Bez pośpiechu otworzyli drzwi.
– My tylko wykonujemy rozkazy.
– Czyje?
– Moje! – odparł dobrze mu znany, tubalny glos.
David odwrócił się i ujrzał twarz, której nie widział od czasu, gdy przed ośmioma laty rzucił pracę w prokuraturze. Porucznik Pokie Ah Ching z wydziału zabójstw reprezentował typowy dla Haiti miks kilku ras: w oczach miał coś z Chińczyka, obwisłe policzki i podbródek sugerowały portugalskich przodków, smagła cera zaś była bez wątpienia dziedzictwem polinezyjskim. David stwierdził, że Pokie prawie wcale się nie zmienił. Wprawdzie przybyło mu centymetrów w pasie, ale wciąż nosił ten sam poliestrowy garnitur, który na pewno już się nie dopinał na potężnym brzuchu.
– Proszę, proszę, kolega Ransom! – mruknął Pokie. – Człowiek rzuca sieci i patrzcie, kto w nie wpada.
– Właśnie. – David wyszarpnął się policjantom.
– Nie ta ryba co trzeba.
– Puśćcie go! – nakazał im Pokie. – Jest czysty. Podwładni natychmiast wykonali polecenie.
– Co jest? – warknął David, gdy zostali sami. W odpowiedzi Pokie podszedł bliżej.
– Widzę, że prywatna praktyka przynosi niezłe dochody – stwierdził z przekąsem. – Sprawiłeś sobie elegancki garnitur. I drogie buty. Pewnie włoskie. Dobrze ci się powodzi, Davy?
– Nie narzekam.
Pokie przysiadł na brzegu stołu i skrzyżował ręce.
– Jak ci się pracuje w nowym biurze? Brakuje ci czasem starych śmieci?
– Jasne.
– Miesiąc po twoim odejściu awansowali mnie na porucznika.
– Gratuluję.
– Ale wciąż chodzę w starym garniturze. Jeżdżę tym samym zdezelowanym gratem. A moje buty?
– Wyciągnął do przodu stopę. – Tajwańskie.
David czuł, że za chwilę straci cierpliwość.
– Powiesz mi, co jest grane? Czy mam się sam domyślić?
Pokie wyciągnął z kieszeni paczkę tanich papierosów, tych samych od lat.
– Jesteś znajomym Kate Chesne? – zapytał. Zaskoczył go niespodziewaną zmianą tematu.
– Znam ją – odparł lakonicznie.
– Jak dobrze?
– Rozmawiałem z nią parę razy. Znalazłem jej pióro i przyszedłem oddać.
– Więc nie wiesz, że wczoraj w nocy przywieźli ją do szpitala? Z wypadku.
– Co takiego?
– Nic strasznego się nie stało – uspokoił go Pokie. – Ma lekkie wstrząśnienie mózgu i parę siniaków. Pewnie jeszcze dziś puszczą ją do domu.
Emocje z taką siłą ścisnęły go za gardło, że nie był w stanie wydusić słowa. Bezradnie patrzył na Pokiego, który zaciągnął się papierosem, po czym zauważył:
– Patrz, jak to się śmiesznie układa. Prowadziliśmy niedawno śledztwo, które utknęło w martwym punkcie. Akta zostały odesłane do archiwum. Nie było żadnych śladów, które pozwoliłby nam posunąć się o krok naprzód, aż tu nagle bach! Dopisało nam szczęście.
– Co się stało Kate? – wychrypiał.
– Miała babka pecha i znalazła się w złym czasie w niewłaściwym miejscu. – Pokie wypuścił wielki kłąb dymu. – Wczoraj wieczorem wdepnęła w sam środek koszmarnej sceny.
– Chcesz powiedzieć, że była świadkiem? Ale czego?
– Morderstwa.
Do sali, w której leżała, dobiegały typowe odgłosy szpitala pracującego pełną parą: tu nigdy nie milkły telefony ani trzaski radiowęzła, przez który wzywano lekarzy. Przez całą noc nasłuchiwała tych znajomych dźwięków. Przypominały jej, że nie jest sama. Znużenie i senność ogarnęły ją dopiero w środku dnia. I choć pokój tonął w słonecznym blasku, zasnęła. Nie słyszała ani pukania, ani tego, że ktoś ją woła. Obudził ją dopiero podmuch powietrza towarzyszący otwieraniu drzwi. W półśnie wyczula, że ktoś zbliża się do jej łóżka. Upłynęła chwila, zanim zmusiła się do otwarcia oczu. Jak przez mgłę zobaczyła twarz Davida.
Mimo fizycznej niemocy, niemal natychmiast zaczęła kiełkować w niej złość. Ten pozbawiony skrupułów człowiek nie ma prawa nachodzić jej w chwili, gdy jest zdana na jego laskę i niezdolna do obrony. Powinna już na wstępie mu wygarnąć, co o nim myśli, jednak wyczerpanie sprawiło, że zabrakło jej siły i słów.
Jemu też ich brakowało. Patrzyli na siebie w milczeniu, jakby nagle oboje zaniemówili.
– To chwyt poniżej pasa, panie Ransom – szepnęła oskarżycielsko. – Nie kopie się leżącego. – Odwróciła głowę. – Zapomniał pan o dyktafonie. Bez niego nie wolno odbierać zeznań. Chyba że chowa go pan w kieszeni.
– Daj spokój, Kate. Proszę cię… Znieruchomiała. Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Miała wrażenie, że nagle runął niewidzialny mur, który ich dzielił, nie potrafiła jednak zrozumieć, dlaczego tak się stało.
– Nie przyszedłem tu kopać leżącego – ciągnął. – W ogóle nie powinno mnie tu być. Kiedy jednak usłyszałem, co się stało, nie mogłem przestać myśleć…
Napotkała jego spojrzenie. Po raz pierwszy nie wydał jej się niedostępny. Musiała wręcz przypomnieć sobie, że ma do czynienia z wrogiem, ta wizyta zaś, bez względu na cel, niczego między nimi nie zmienia. Zdziwiło ją, że nie czuje zagrożenia. Wręcz przeciwnie. Nie wiedzieć czemu poczuła się przy nim bezpieczna. Nie chodziło o ochronę fizyczną, choć jego postura musiała budzić respekt, lecz o bijącą od niego wewnętrzną siłę. Robił wrażenie człowieka ze wszech miar kompetentnego. W pewnej chwili złapała się na tym, że żałuje, iż nie jest jej obrońcą. Mając w nim sojusznika, nie przegrałaby żadnej bitwy.
– Dowiem się, o czym tak myślałeś? – zapytała. Przestąpił z nogi na nogę, jakby zamierzał wyjść.
Nie potrafił ukryć skrępowania.
– Przepraszam. Niepotrzebnie cię obudziłem.
– Po co przyszedłeś? Zatrzymał się w pól kroku.
– Widzisz, byłbym zapomniał. – Roześmiał się z przymusem. – Przyszedłem, żeby coś ci oddać. Zgubiłaś to na przystani – powiedział, podając jej pióro.
Gdy je od niego brała, mimochodem spojrzała na jego dłonie. Duże i silne.
– Dziękuję ci – szepnęła.
– Ma dla ciebie wartość sentymentalną?
– Poniekąd. Dostałam je w prezencie. Od mężczyzny, z którym… – Odchrząknęła. – Jeszcze raz dziękuję.
Wiedział, że w tym momencie powinien pożegnać się i wyjść. Spełnił dobry uczynek, więc przeciąganie wizyty nie ma sensu. Tymczasem jakaś siła kazała mu sięgnąć po krzesło i usiąść przy jej łóżku.
Spojrzał na jej splątane włosy i wielki, paskudnie granatowy siniec na twarzy. Niespodziewanie ogarnął go dziki gniew na tego, który próbował ją skrzywdzić.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Jestem zmęczona. Obolała – odparła, wzruszając ramionami. – Ale cieszę się, że żyję.
Zauważyła, że przygląda się śladom na jej policzku, więc instynktownie próbowała je zasłonić. Jednak po chwili opuściła rękę. Jego ten gest zasmucił i przygnębił. Kate najwyraźniej wstydzi się, że padła ofiarą przemocy, i traktuje swoje obrażenia jak rodzaj piętna.
– Nie jestem dziś w szczytowej formie – mruknęła.
– Nie wyglądasz źle. Naprawdę. – Zdawał sobie sprawę, że zabrzmiało to idiotycznie, ale naprawdę tak uważał. Dla niego wyglądała pięknie. – Sińce przecież znikną. Najważniejsze, że jesteś bezpieczna.
– Tak myślisz? – Zerknęła na drzwi. – Przez całą noc pilnował mnie policjant. Słyszałam, jak żartował z pielęgniarkami. Ciekawe, po co go tu postawili?
– Środki ostrożności. Żeby nikt cię nie niepokoił.
– Jak w takim razie udało ci się tu wejść?
– Znam porucznika, który prowadzi sprawę. Współpracowałem z nim jako prokurator.
– Byłeś prokuratorem?
– Tak. Spełniłem swój obywatelski obowiązek. Otarłem się o największe brudy świata. Za głodową pensję.
– Rozmawiałeś z nim o tym, co się stało?
– Powiedział mi, że jesteś jedynym świadkiem. Twoje zeznania są kluczowe dla sprawy.
– Mówił ci, że Ann Richter próbowała się do mnie dodzwonić? Na krótko przed śmiercią zostawiła wiadomość na mojej sekretarce.
– Czego dotyczącą?
– Ellen O'Brien.
– Nic mi o tym nie wiadomo – przyznał.
– Panie Ransom, Ann wiedziała o czymś, co miało bezpośredni związek ze śmiercią Ellen. Niestety, nie zdążyła mi o tym powiedzieć.
– Jaka była treść wiadomości?
– „Wiem, dlaczego umarła". Tak powiedziała.
– To może nic nie znaczyć – odparł, czując, że czar jej zielonych oczu działa na niego coraz silniej. – Niewykluczone, że w końcu odkryła, dlaczego operacja zakończyła się fatalnie…
– Ale ona użyła słowa „dlaczego". „Wiem, dlaczego umarła". Sugerowała, że był jakiś powód. Ktoś miał cel w tym, żeby Ellen umarła.
– Morderstwo na stole operacyjnym? – Sceptycznie pokręcił głową. – Bez przesady.
– Mogłam się domyślić, że tak zareagujesz. Gdyby się okazało, że pacjentka została zamordowana, nie mógłbyś wytoczyć mi procesu.
– Co mówi policja?
– A skąd ja mam wiedzieć? – rzuciła rozdrażniona. – Ten twój znajomy, Ah Ching, raczej się nie rozgaduje. Ciągle tylko coś tam bazgrze w notatniku. Może uważa, że wiadomość od Ann nie ma związku ze sprawą. A może nie chce poznać faktów, które podważą jego hipotezę. – Spojrzała na drzwi. – Tylko po co dał mi ochronę? Może dzieje się coś, o czym nie wiem.
Rozległo się pukanie i do pokoju weszła pielęgniarka z dokumentami potrzebnymi do wypisu ze szpitala. David obserwował, jak Kate podpisuje drżącą ręką formularze i nie mógł uwierzyć, że jest to ta sama kobieta, która siłą wdarła się do jego biura. Wtedy był pod wrażeniem jej determinacji.
Dziś robiła na nim wrażenie swoją słabością.
– Masz się u kogo zatrzymać? – zapytał, gdy po wyjściu pielęgniarki opadła na poduszkę.
– Przyjaciele mają letni dom, z którego prawie nie korzystają. Podobno stoi przy samej plaży. – Westchnęła i wyjrzała tęsknie przez okno. – Plaża dobrze mi zrobi.
– Będziesz tam mieszkała sama? To bezpieczne? Milczała. Nadal spoglądała za okno. Nie czul się komfortowo ze świadomością, że będzie zupełnie sama, na jakimś odludziu, bez ochrony. Zaraz jednak przypomniał sobie, że troska o jej bezpieczeństwo nie jest jego problemem, a wikłanie się w jakikolwiek z nią związek byłoby z jego strony czystym szaleństwem. Niech o jej bezpieczeństwo martwi się policja. Wstał, by się pożegnać. Przyjęła to obojętnie. Dalej siedziała skulona, obejmując się ramionami. Kiedy wychodził z pokoju, usłyszał jej cichy głos:
– Chyba już nigdy nie będę czuła się bezpieczna.