172241.fb2
Słuchawka wysunęła się z jej ręki i głośno stuknęła o podłogę.
– To on! – szepnęła, chwytając się kurczowo blatu szafki. – To on! – zawołała, nie panując nad nerwami.
David w mgnieniu oka znalazł się przy niej.
– Kto mówi? Halo! Halo! – wołał, chwyciwszy słuchawkę. – A niech cię jasny szlag! – Z trzaskiem odwiesił ją na widełki. – Co ci powiedział? Kate! – Potrząsnął nią energicznie. – Co powiedział?!
– Żebym była ostrożna, bo… śmierć depcze nam po piętach.
– Gdzie masz walizkę?
– Co?
– Twoja walizka. Gdzie ona jest?
– W garderobie, w moim pokoju.
– Prowadź!
Posłusznie pokazała mu drogę.
– Pozbieraj swoje rzeczy – nakazał, widząc, że biernie mu się przygląda. – Nie możesz tu zostać.
Nie pytała, dokąd ją zabiera. Zdała się na instynkt, który mówił, że musi uciekać, bo każda minuta spędzona w domu przy plaży zwiększa niebezpieczeństwo. Ogarnięta panicznym lękiem o życie, chwyciła walizkę, którą David ściągnął z górnej półki, i zaczęła się gorączkowo pakować. Gdy wszystko było gotowe, nie oglądając się za siebie, pobiegła za nim do samochodu.
W środku przeraziła się, że nie uruchomią silnika. Była niemal pewna, że skończą życie w aucie jak ofiary marnego horroru. Na szczęście tym razem czarny scenariusz się nie sprawdził, bmw okazało się niezawodne. Opony zabuksowały, sypiąc gradem kamieni, lecz zaraz odzyskały przyczepność i samochód skoczył do przodu jak zwierzę wypuszczone z niewoli, by po chwili na pełnych obrotach wjechać na wyboistą drogę.
– Jak on mnie tu znalazł? – zapytała przez łzy, gdy oddalili się od domu na bezpieczną odległość.
– Wiele bym dał, żeby wiedzieć – odparł, przyspieszając, gdyż właśnie wydostali się na główną drogę.
– Przecież nikt nie wie, gdzie jestem. Tylko policja.
– Musiał być jakiś przeciek. Albo – zerknął we wsteczne lusterko – ktoś cię śledził.
– Śledził? – Z przerażeniem spojrzała za siebie, lecz nie zobaczyła niczego prócz opustoszałej szosy.
– Kto cię tam zawiózł?
– Moja koleżanka, Susan.
– Wstępowałyście po drodze do ciebie?
– Nie.
– A ubrania? Kto ci je przywiózł?
– Kobieta, od której wynajmuję mieszkanie. Spakowała mi walizkę i zostawiła ją w szpitalu.
– Ten łajdak mógł się zaczaić w holu, a potem za wami pójść.
– Nie zauważyłam, żeby ktoś za nami szedł.
– Nic dziwnego. Ludzie patrzą na to, co jest z przodu, a nie z tyłu. Pojechał za wami do letniego domu, a potem odnalazł numer w książce telefonicznej. Na skrzynce pocztowej jest nazwisko Santinich.
– Przecież to wszystko nie ma sensu – jęknęła zgnębiona. – Skoro chce mnie zabić, dlaczego tego jeszcze nie zrobił? Po co dzwoni i mnie straszy?
– Kto wie, o co mu chodzi? Może podnieca go lęk ofiar. A może próbuje cię zastraszyć, żebyś nie współpracowała z policją.
– Przecież cały dzień byłam sama. Mógł mnie dopaść na plaży… – Nie mogła pozbyć się natrętnej wizji własnej krwi wsiąkającej w piasek.
Mijali po drodze coraz więcej domów. Gdy patrzyła w ich jasne okna, każdy wydawał się oazą bezpieczeństwa. Pytała więc samą siebie, gdzie pośród tej czarnej nocy znajdzie spokojną przystań. Przymknęła oczy i starała się o niczym nie myśleć. Miarowy szum silnika uspokajał ją.
– …jest naprawdę mnóstwo miejsca. Możesz zostać, jak długo chcesz.
– Słucham? – Spojrzała na niego półprzytomnie. Dojechali już do miasta i mijali jasno oświetlone ulice.
– Mówię, że możesz zostać, jak długo chcesz. Nie są to żadne luksusy, ale jest bezpieczniej niż w hotelu.
– Przepraszam, ale nic nie rozumiem. Dokąd my jedziemy?
Odwrócił się w jej stronę i odparł neutralnym tonem:
– Do mnie.
– Jesteśmy w domu – oznajmił, otwierając drzwi. Wnętrze tonęło w mroku. Przez olbrzymie okna w salonie sączyło się światło księżyca, kładąc się poświatą na wypolerowanej drewnianej podłodze i meblach.
David wprowadził ją do pokoju i posadził na sofie. Dopiero potem, wyczuwając jej tęsknotę za ciepłem i światłem, zapalił wszystkie lampy. Kate nie widziała go, więc nie miała pojęcia, co robi. Usłyszała tylko pobrzękiwanie butelek i charakterystyczne bulgotanie.
– Proszę, wypij to. – Podał jej szklaneczkę.
– Co to jest?
– Whisky. Śmiało. Sam też chętnie się napiję. Bez dyskusji pociągnęła spory łyk. Alkohol zapiekł ją w gardle, aż w oczach stanęły jej łzy.
– Niezła! – wykrztusiła.
– Prawda?
Zorientowała się, że zamierza zostawić ją samą i natychmiast dopadł ją irracjonalny lęk.
– David! – zawołała wystraszona. Zatrzymał się w pół kroku.
– Spokojnie, Kate – rzekł łagodnie. – Będę w kuchni. Dopij drinka – poprosił, dotykając pieszczotliwie jej policzka, po czym wyszedł.
Z przerażeniem patrzyła, jak znika w drzwiach. A potem usłyszała jego głos: rozmawiał z kimś przez telefon. Domyśliła się, że z policją. Tak jakby ta mogła teraz w czymkolwiek pomóc.
Sięgnęła po szklankę i wypiła kolejny łyk. Łzy sprawiły, że pokój zafalował jej przed oczami. Kilka razy mrugnęła powiekami, a gdy kontury odzyskały ostrość, rozejrzała się po salonie. Miał zdecydowanie męski wystrój. Wypełniały go proste funkcjonalne meble, na podłodze nie leżał nawet najmniejszy dywan. Za wielkimi oknami, ujętymi w ramy długich białych zasłon, huczały fale rozbijające się o falochron. Brutalna siła natury dawała o sobie znać.
Lecz nie była w stanie dorównać grozie, jaką budzi przemoc stosowana przez człowieka.
David skończył rozmowę, ale chwilę zwlekał z powrotem do salonu. Czekał, aż opadną w nim emocje. Nie chciał, by Kate zauważyła jego zdenerwowanie. Ponieważ jednak nie chciał zostawiać jej długo samej, wziął głęboki oddech i wyszedł z kuchni.
Siedziała skulona na brzegu sofy i kurczowo ściskała szklankę, z której ubyła połowa whisky. Zauważył, że alkohol przyniósł dobroczynny efekt; rozgrzał ją na tyle, że jej policzki lekko się zaróżowiły. Przypominały mu płatki róży, na których osiadł szron. Wziął od niej szklankę i nalał do pełna. Podając ją, musnął palcami jej dłoń. Była lodowata. Kate wyglądała na kompletnie zagubioną. Najchętniej wziąłby ją w ramiona i ogrzał ciepłem własnego ciała. Może zdołałby sprawić, by do jej zziębniętych członków wróciło życie. Nie dotknął jej nawet palcem, choć pokusa była naprawdę silna. Nie uległ jej jednak, bo dobrze wiedział, że nie skończyłoby się na przytulaniu. Kate oczekuje teraz od niego ochrony. Wsparcia. Przede wszystkim musi odbudować jej poczucie bezpieczeństwa. I to mimo brutalnej prawdy, iż jej świat rozsypał się jak domek z kart.
Nalał sobie whisky i pociągnął spory łyk. Zaraz jednak odstawił szklankę. Jako gospodarz powinien zachować trzeźwość.
– Zadzwoniłem na policję – rzucił przez ramię.
– I co powiedzieli? – zapytała cicho.
– Żebyś się stąd nie ruszała. I pod żadnym pozorem nie wychodziła sama. – Zerknął na szklankę i pomyślawszy „A do diabła z tym", wychylił ją do dna. Po czym wziął butelkę i usiadł obok Kate. Nie dzieliło ich więcej niż kilkanaście centymetrów, lecz nagle wyrosła między nimi niewidzialna bariera. Kate poruszyła się nerwowo i zerknęła w stronę kuchni.
– Moi… znajomi nie wiedzą, co się ze mną dzieje. Chyba powinnam do nich zadzwonić.
– Nie martw się o to. Pokie zawiadomi ich, że jesteś bezpieczna. Powinnaś coś zjeść – powiedział.
– Nie chce mi się jeść.
– Moja gosposia robi świetny sos do spaghetti. Uniosła jedno ramię, jakby nie miała dość energii, by podnieść również drugie.
– Tak – ciągnął w przypływie entuzjazmu. – Raz w tygodniu pani Feldman lituje się nad niedożywionym starym kawalerem i przyrządza garnek sosu. Dodaje do niego mnóstwo czosnku, świeżej bazylii i dobrego wina.
Nie zareagowała.
– Każda kobieta, którą nim częstowałem, przysięgała, że to potężny afrodyzjak.
Przynajmniej się uśmiechnęła, choć słabiutko.
– Miło z jej strony – skwitowała.
– Uważa, że źle się odżywiam, choć prawdę mówiąc, nie wiem, na jakiej podstawie tak sądzi. Może natchnęły ją puste opakowania po mrożonych daniach, które znajduje w koszu na śmieci.
Znowu się uśmiechnęła. Zaczął się martwić, że jak tak dalej pójdzie, rozśmieszy ją najwcześniej za tydzień. Żałował, że taki marny z niego komik. Z drugiej strony nie powinien się dziwić, że w tak ponurych okolicznościach Kate nie ma ochoty się śmiać.
Głośne tykanie zegara przypominało o przedłużającej się ciszy. Kate nagle drgnęła, wystraszona pobrzękiwaniem szyb, o które uderzył silny podmuch wiatru.
– Tu często tak wieje – uspokoił ją. – Przyzwyczaisz się. Jak jest sztorm, dom dosłownie trzeszczy. Czasem boję się, że za chwilę odfrunie mi dach.
– Spojrzał z sympatią na potężne belki stropowe. – Ma już trzydzieści lat i dawno powinien być zburzony. Kiedy go kupowaliśmy, myśleliśmy wyłącznie o jego potencjale.
– My? – zapytała głucho.
– Tak, byłem wtedy żonaty.
– Aha. Rozumiem, że się rozwiodłeś?
– Tak wyszło. Ale udało nam się przeżyć razem siedem lat. Uważam, że to całkiem niezły wynik.
– W jego śmiechu nie było ani odrobiny radości.
– Wbrew stereotypowi nie rozstaliśmy z powodu zdrady. Oddalaliśmy się od siebie, aż wreszcie łączące nas uczucie zupełnie wygasło. Mimo to do dziś się przyjaźnimy. Linda wyszła za mąż. Muszę przyznać, że lubię jej partnera. Jest bardzo zaangażowany w związek, czuły, oddany. Czyli odwrotnie niż ja…
– Uciekł wzrokiem w bok. Nie lubił o sobie opowiadać; miał wtedy niemiłe wrażenie, że się odsłania. Jednak tym razem z premedytacją poświęcał swoją prywatność, licząc na to, że intymna rozmowa wyrwie Kate z odrętwienia. – Linda mieszka teraz w Portland – dodał szybko. – Podobno spodziewa się dziecka.
– Nie mieliście dzieci? – Pytanie było jak najbardziej na miejscu. Jednak wolałby, żeby nigdy nie padło.
– Mieliśmy. Syna.
– Ile ma lat?
– Nie żyje. – Zdawał sobie sprawę, że powiedział to tak beznamiętnie, jakby śmierć Noaha była takim samym tematem do uprzejmej konwersacji jak pogoda. Już widział, jak na usta Kate cisną się pytania. Za chwilę zacznie go pocieszać i zapewniać, że bardzo mu współczuje. Nie chciał tego słuchać.
– Tak więc jestem kawalerem z odzysku – rzucił, zmieniając temat. – Nie przeszkadza mi to. Widocznie należę do facetów, którym małżeństwo nie służy. A jak na tym zyskuje moja praca! Wreszcie nic mnie od niej nie odciąga.
Cholera. W jej oczach wciąż widział pytania, których tak się bał. Postanowił więc uciec przed nimi, przerzucając na nią niewdzięczną rolę przesłuchiwanego.
– A ty? Jesteś lub byłaś mężatką?
– Nie. – Spojrzała na szklankę, jakby rozważała, czy wzmocnić się kolejną porcją alkoholu. – Przez jakiś czas z kimś mieszkałam. Prawdę mówiąc, to dla niego przeniosłam się do Honolulu. – Roześmiała się gorzko. – Mam nadzieję, że będzie to dla mnie nauczką.
– Że niby co?
– Że nie warto rzucać wszystkiego dla jakiegoś durnia.
– To mi wygląda na rozstanie w kiepskim stylu.
– Wręcz przeciwnie, rozstaliśmy się bardzo kulturalnie – odparła ze wzruszeniem ramion. – Nie jest łatwo być dobrym we wszystkim. Nie mogłam dać mu tego, czego potrzebował: obiadu na stole, uwagi.
– Tego od ciebie oczekiwał?
– A który facet tego nie oczekuje? Ja w każdym razie nie widziałam się w roli kapłanki domowego ogniska. Specyfika mojej pracy wymaga, żebym była do dyspozycji przez całą dobę. Nie potrafił tego zrozumieć.
– Warto było?
– Co, jeśli wolno spytać?
– Poświęcić miłość dla kariery.
Opuściła głowę, jakby potrzebowała czasu na zebranie myśli.
– Kiedyś byłam pewna, że tak – rzekła cicho. – Natomiast jak sobie teraz pomyślę o tych wszystkich nadgodzinach, zrujnowanych planach na weekend… Myślałam, że jestem niezastąpiona. I nagle życie zmusiło mnie, żebym przejrzała na oczy. Już wiem, że mnie też mogą wyrzucić z pracy. Wystarczy jeden pozew. Niezły kubeł zimnej wody na głowę, – Uniosła do góry szklankę. – Dzięki, panie mecenasie.
– O co masz do mnie pretensje? Czy to moja wina, że ktoś mnie wynajął?
– Obiecując sowitą zapłatę, jak się domyślam.
– Uprzedziłem ich, że mogę wycofać się z prowadzenia sprawy. Więc pewnie nie zobaczę złamanego grosza.
– Zrezygnowałeś z pieniędzy? Dlatego, że mi wierzysz? – Ze zdumieniem pokręciła głową. – Nie sądziłam, że prawda tak wiele dla ciebie znaczy.
– Ty to potrafisz zrobić ze mnie skończonego łajdaka! Ale jeśli chcesz wiedzieć, to tak, prawda jest dla mnie ważna. Nawet bardzo.
– Coś takiego! Prawnik z zasadami! Myślałam, że tacy nie istnieją.
– I tu się mylisz. Stanowimy osobny podgatunek. – Nawet nie wiedział, kiedy jego wzrok zaczął błądzić w okolicach jej dekoltu. Wspomnienie jedwabistej skóry na jej szyi tak podziałało mu na wyobraźnię, że musiał ratować się następną porcją whisky. Nie przyniósł sobie szklanki, więc w desperacji napił się prosto z butelki. Pięknie, pomyślał rozdrażniony. Brakuje tylko, żebyś się narąbał. Ciekawe, ile do rana zdążysz napleść głupot.
Prawdę powiedziawszy, oboje byli już lekko wstawieni. Tłumaczył sobie, że Kate dobrze to zrobi. Jeszcze dwadzieścia minut temu była w głębokim szoku. Teraz przynajmniej zaczęła mówić. Ba, nawet zdołała go obrazić. Uznał to za dobry znak.
– Boże, jak ja nienawidzę whisky! – wyznała w porywie płomiennej szczerości, po czym jednym haustem opróżniła szklankę.
– Właśnie widzę. Śmiało, nie żałuj sobie.
Przyjrzała mu się podejrzliwie.
– Coś mi się zdaje, że próbujesz mnie upić.
– Skąd ten pomysł? – Śmiejąc się, podsunął jej butelkę.
Chwilę jej się przyglądała, a potem z nieskrywaną odrazą napełniła szklankę niemal po brzeg.
– Stary dobry Jack Daniels – westchnęła, zakręciwszy butelką niezbyt pewną ręką. – Co za ironia losu! Po prostu śmiech na sali!
– Można wiedzieć, co cię tak śmieszy?
– To był ulubiony trunek mojego taty. Zarzekał się, że pije wyłącznie ze względów zdrowotnych. Nie lubił, jak zaczynałam mu dokuczać, że jeśli coś nią leczy, to wyłącznie kaca. Ależ by się uśmiał, gdyby mnie teraz zobaczył. – Pociągnęła łyk i natychmiast się skrzywiła. – Chryste, ojciec chyba jednak miał rację. Coś, co ma tak paskudny smak, musi być lekarstwem.
– Rozumiem, że był lekarzem.
– Marzył o tym. Chciał zostać wiejskim lekarzem, wiesz, takim, który odbiera porody w zamian za tuzin jajek. Nic mu jednak z tych planów nie wyszło. Ożenił się, ja przyszłam na świat. Rodzice potrzebowali pieniędzy, więc… – Westchnęła melancholijnie. – Prowadził mały warsztat naprawczy w Sacramento. Naprawdę miał złote ręce. Zdobył siedemnaście patentów, żaden niewart złamanego centa. Może o którymś słyszałeś? Na przykład o krajalnicy do jabłek?
– Niestety, nie.
– Szkoda. Na pewno byłbyś pod wrażeniem.
– I tak jestem. Dlatego, że stworzył ciebie. Pewnie się cieszył, że poszłaś na medycynę.
– O tak! Po ceremonii rozdania dyplomów wyznał mi, że to najszczęśliwszy dzień w jego życiu. – Jej uśmiech nagle zbladł. – Nie sądzisz, że to strasznie przygnębiające? Przeżył życie, ale najszczęśliwszy poczuł się tego akurat dnia… – Odchrząknęła. – Po jego śmierci mama sprzedała sklep i wyszła za mąż za energicznego bankiera z San Francisco. Nie masz pojęcia, co to za szuja! Nienawidzimy się. – Znów umilkła. – Często wspominam warsztat taty. Tęsknię za tą starą piwnicą pełną różnych gratów i za…
Chryste, tylko nie to! Ona się zaraz rozpłacze! – pomyślał spanikowany, widząc drżenie jej ust. Potrafił radzić sobie z płaczącymi klientami. Wyciągał paczkę chusteczek, klepał ich po plecach, i sprawa była załatwiona. Nie tym razem. Po pierwsze, nie siedział w kancelarii, tylko w domu. Po drugie, wzruszona do łez kobieta nie jest jego klientką, tylko kimś, kogo bardzo lubi. Gdy już był pewien, że za chwilę zacznie chlipać, wzięła się w garść. Łzy błysnęły w jej oczach, ale zdołała je powstrzymać. Dzięki Bogu. Gdyby się rozkleiła, nie potrafiłby jej pomóc.
– Myślę, że starczy na dziś – oznajmił, zabierając jej szklankę. – Pora spać, pani doktor. Chodź. – Chciał wziąć ją za rękę, ale się odsunęła. – Coś nie tak?
– Nie. Ale…
– Tylko mi nie mów, że nie wypada, żebyś u mnie nocowała. Chyba się tym nie przejmujesz?
– Trochę, ale nie przesadnie. Śmieszne, jak bardzo lęk zmienia spojrzenie na to, co wypada, a co nie.
– I co jest etyczne z punktu widzenia prawa – dodał, a widząc jej zdziwienie, wyjaśnił: – Nigdy tego nie robiłem.
– Chcesz powiedzieć, że nie zapraszałeś kobiet?
– Cóż, tego też od dawna nie robiłem. Ale miałem na myśli prywatne kontakty z klientkami.
– Więc jestem wyjątkiem?
– Żebyś wiedziała. Uwierz lub nie, ale nie obłapiam kobiet, które przychodzą do kancelarii.
– A które obłapiasz? – Uśmiechnęła się lekko.
– Wyłącznie zielonookie. – Przysunął się do niej, wiedziony pożądaniem. – I takie, które mają sińce tu i ówdzie – mruknął, dotykając jej policzka.
– To mi wygląda na zboczenie – szepnęła.
– Wcale nie. – Ton jego głosu sprawił, że znieruchomiała. Zdawała sobie sprawę, że zrobiło się niebezpiecznie. Obok niej siedzi człowiek, który jeszcze niedawno zarzekał się, że ją zniszczy. Paktowanie z wrogiem, pomyślała. Powinna natychmiast się odsunąć, ale nie mogła się do tego zmusić. Miała wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Że śni jakiś duszny alkoholowy sen, w którym siedzi na kanapie z mężczyzną do niedawna przez nią pogardzanym i nie może się doczekać, kiedy on wreszcie zacznie ją całować.
Tym razem jego usta były niezwykle delikatne. To nawet nie był pocałunek, tylko muśnięcie warg. Ostrożne delektowanie się wyobrażeniem o tym, co może się za chwilę między nimi zdarzyć. Ale już to wystarczyło, by ogarnęła ją słodka gorączka.
– A co na to powie twoja korporacja? – wyszeptała.
– Powie, że to skandal.
– Kompletny brak etyki zawodowej.
– I czyste szaleństwo. Bo to prawda. – Odsunął się i spojrzał jej w oczy. Widać było, że ze sobą walczy.
Ku jej rozczarowaniu rozsądek wziął górę nad pożądaniem. Jeszcze chwilę ją obejmował, a potem wstał.
– Jak będziesz składała na mnie skargę w korporacji, nie zapomnij nadmienić, jak bardzo ubolewałem nad swym niestosownym zachowaniem.
– A twoja skrucha będzie miała jakieś znaczenie?
– Dla nich nie. Ale mam nadzieję, że dla ciebie tak. Stali naprzeciw siebie tuż przy oknie.
– Pora iść do łóżka – stwierdził.
– Co takiego?
– Osobno.
– Jasne.
– No chyba że…
– Że…
– Nie chcesz.
– Czego?
– Pójść do łóżka.
– Chyba jednak się położę…
– Właśnie. Dobra myśl. – Odwrócił się i nerwowo przeczesał palcami włosy.
– Davidzie?
– Tak? – Spojrzał na nią przez ramię.
– Czy to naprawdę wbrew zasadom waszej etyki zawodowej? No wiesz, to, że u ciebie zostaję?
– Biorąc pod uwagę okoliczności? – Wzruszył ramionami. – Myślę, że nie grożą mi żadne konsekwencje. No, prawie żadne. Pod warunkiem, że do niczego między nami nie dojdzie. – Zabrał butelkę ze stolika i na wszelki wypadek schował ją do barku.
– Oczywiście, że nie! Nie potrzebuję dodatkowych komplikacji. Zwłaszcza teraz.
– Ja też nie. Jednak chwilowo jesteśmy sobie potrzebni. Ja zapewniam ci schronienie, a ty pomagasz mi odkryć, co naprawdę się wydarzyło w sali operacyjnej. Myślę, że to uczciwy układ. Mam tylko jedną prośbę.
– Mianowicie?
– Nie afiszujmy się z tym, dobrze? Nie tylko dopóki u mnie jesteś, ale również, kiedy wrócisz do siebie. Po co mamy psuć sobie opinię.
– Rozumiem.
– W takim razie… dobrej nocy. – Odwróciła się i na miękkich nogach poszła w stronę holu.
– Kate?
Serce skoczyło jej do gardła.
– Tak?
– Drugie drzwi na lewo.
– Dzięki. – Poczuła, jak jej rozedrgane serce robi się ciężkie jak kamień. Z żalem zostawiła Davida w salonie i poszła do sypialni. Mogła tylko się pocieszać, że David wyglądał na nie mniej zawiedzionego niż ona.
Zbiegała na oślep po niekończących się schodach, coraz niżej i niżej, aż pogrążyła się w totalnej ciemności. Nie miała pojęcia, co czeka na nią u kresu morderczego biegu. Wiedziała, że przed czymś ucieka, lecz nie rozumiała przed czym. Bała się tak bardzo, że nawet nie próbowała się odwrócić. Po omacku wyciągała ręce, szukając wyjścia, lecz nie mogła natrafić na żadne okno czy drzwi. Jej paniczna ucieczka odbywała się w absolutnej ciszy, jak na filmie z wyłączoną fonią. Ta cisza była najbardziej przerażająca.
Obudził ją własny płacz. Otworzyła szeroko oczy i ujrzała obcy sufit. Gdzieś dzwonił telefon. Przez okna zaglądał już dzień i wpadał znajomy odgłos fal uderzających o beton. Telefon przestał dzwonić. Zza ściany dobiegł przytłumiony i niewyraźny głos Davida.
Jestem bezpieczna, pomyślała z ulgą.
Poderwała się gwałtownie, słysząc pukanie.
– Kate? – wołał David przez drzwi.
– Tak.
– Przepraszam, że cię budzę, ale musisz wstawać. Dzwonił Pokie. Mamy przyjechać na komisariat.
– Teraz?
– Tak. Teraz.
Zaniepokoił ją jego ponaglający ton. Natychmiast wyskoczyła z łóżka i otworzyła drzwi.
– Ale co się stało?
Prześliznął się spojrzeniem po jej sylwetce.
– Podobno mają nazwisko mordercy – odparł.