172246.fb2
Zlokalizowanie domu Francisa Dolarhyde'a wcale nie przyszło łatwo. Adres, jaki podał w Gateway, okazał się skrzynką pocztową w St Charles.
Nawet biuro szeryfa w St Charles musiało najpierw sprawdzić mapę w lokalnej elektrowni.
Biuro szeryfa ściągnęło brygadę antyterrorystyczną z St Louis i kolumna wozów ruszyła cicho autostradą stanową numer 94. Siedzący obok Grahama zastępca szeryfa wskazywał drogę. Crawford siedział z tyłu, pochylony, i dłubał czymś w zębach. Na północnym skraju St Charles napotkali kilka pojazdów: półciężarówkę wiozącą dzieci, autobus linii Greyhound, ciężarówkę z przyczepą. Mijając północne granice miasta zobaczyli łunę.
– To tam! – oświadczył zastępca szeryfa. – To właśnie tam!
Graham dodał gazu. Łuna jaśniała i rosła, w miarę jak z rykiem silników zbliżali się ku niej autostradą.
Crawford pstryknął palcami, żeby podali mu mikrofon.
– Do wszystkich jednostek! To jego dom tam płonie. Miejcie oczy otwarte. Może będzie wychodził. Szeryfie, proszę ustawić tu blokadę drogową.
Gęsty słup iskier i dymu wzbijał się na południowy wschód, nad polami.
– To tu – rzekł zastępca szeryfa. – Niech pan skręci w tę szutrową drogę.
I wtedy ujrzeli jakąś kobietę, odcinającą się czernią na tle płomieni. Ona usłyszała ich w tej samej chwili i wyciągnęła ku nim ręce.
I wtedy olbrzymi słup ognia wystrzelił w górę, na boki, a płonące krokwie i okiennice zakreśliły powoli wysokie łuki na ciemnym niebie. Furgonetka, cała w płomieniach, przewróciła się, a pomarańczowe ornamenty płonących drzew nagle pociemniały i zgasły. Ziemia zatrzęsła się, gdy grzmot eksplozji zakołysał policyjnymi wozami.
Kobieta leżała na drodze, twarzą w dół. Crawford, Graham i ludzie szeryfa wyskoczyli z samochodu i rzucili się ku niej, w deszczu opadających na drogę iskier. Niektórzy minęli ją, pędząc z pistoletami w rękach.
Crawford odebrał Rebę od policjanta, który gasił iskry w jej włosach.
Przytrzymał ją za ramiona i przysunął jej twarz do swojej, czerwonej w blasku ognia.
– Francis Dolarhyde – powiedział i potrząsnął nią łagodnie. – Francis Dolarhyde… gdzie on jest?
– Tam – odparła, wyciągając umorusaną rękę w kierunku ciepła i opuszczając ją bezsilnie. – On nie żyje.
– Jest pani pewna? – Crawford wbił wzrok w jej niewidzące oczy.
– Byłam tam z nim.
– Proszę mi opowiedzieć, jak to się stało.
– Strzelił sobie w twarz. Namacałam ją potem ręką. Podpalił dom. Zastrzelił się. Dotykałam tej rany. Leżał na podłodze. Dotykałam jej. Czy mogę usiąść?
– Tak – rzekł Crawford. Wziął ją na tylne siedzenie radiowozu. Objął ją i przytulił, by mogła się wypłakać w jego policzek.
Graham stał na drodze, obserwując płomienie, dopóki czerwona twarz nie zaczęła go piec.
Nad nimi wiatr zasnuł dymem tarczę księżyca.