172247.fb2
– Wampir! Wampir! W naszą stronę nadlatują rakiety!
Znów się zaczyna – pomyślał Morris. Wykres taktyczny był dużo nowocześniejszy niż na "Pharrisie". Każdy nadchodzący pocisk oznaczono symbolami określającymi jego szybkość i kierunek. Rakiety nadlatywały na małej wysokości.
Morris podniósł słuchawkę.
– Mostek. Tu centrum bojowe. Wykonać manewr rozdzielenia.
– Tak jest. Manewr rozdzielenia – odparł Ernst. – Maszyny stop! Cała wstecz!
Sternik zamknął przepustnicę i raptownie odwrócił kierunek obrotu łopatek śrub napędowych. "Reuben James" zatrzymał się gwałtownie, po czym ruszył pełną parą do tyłu. Ludzie na pokładzie powpadali na siebie, a "Battleaxe", zwiększywszy prędkość do dwudziestu pięciu węzłów, wyrwała do przodu. Kiedy już brytyjska fregata znalazła się w bezpiecznej odległości, wykonała ostry skręt przez lewą burtę, a "Reuben James" przyśpieszył, dokonując zwrotu przez prawą.
Operatorzy radzieckich radarów byli zdumieni. Wystrzelone przez nich rakiety AS-4 skierowane zostały na pojedyncze cele. Teraz pojawiły się dwa i cały czas zwiększały między sobą dystans. Pociski sprawiedliwie podzieliły się rolami; po trzy na każdy z celów.
Morris bacznie obserwował to na ekranie. Odległość między dwoma okrętami gwałtownie rosła.
– Rakiety na naszym kursie! – krzyknął operator wykrywacza radarów. – Kilka głowic samonaprowadzających.
– Cała w prawo, odwrócić kurs. Wystrzelić paski aluminium!
Kiedy w górze eksplodowały z hukiem cztery pojemniki, które wypełniły powietrze skrawkami aluminium, tworząc w ten sposób nowy cel dla rakiet, zgromadzeni w centrum informacji bojowej podskoczyli. Skręcająca gwałtownie fregata zakolebała się na falach. Wraz z jednostką obracała się wyrzutnia SAM-ów przygotowanych już do przywitania pierwszej nadlatującej radzieckiej rakiety. Fregata płynęła teraz prosto na północ. Od "Battleaxe" dzieliły ją już trzy mile.
– Mamy cel – oświadczył oficer ogniowy.
Na konsoli sterującego działem komputera rozbłysło światełko oznaczające rozwiązanie problemu.
Pierwszy, pomalowany na biało S M-1 wystrzelił w niebo. Zaledwie rakieta opuściła szyny wyrzutni, z owalnego magazynu wysunął się następny pocisk i wyrzutnia uniosła się. Rakieta pomknęła w siedem sekund po pierwszej. Procedurę powtórzono jeszcze dwukrotnie.
– O to chodziło! – powiedział O'Malley na widok pierwszej smugi dymu zostawianego przez rakietę. Nacisnął palcem wzmacniacz impulsów.
– Topór, wyłącz emiter i zrywaj się w lewo.
Oba helikoptery pełną mocą ruszyły przed siebie. Cztery pociski nieoczekiwanie straciły cel. Ciągnęły dalej na zachód w poszukiwaniu czegoś innego.
Ale tam niczego nie znalazły,
– Więcej aluminium! – polecił Morris, obserwując elektroniczne tory zbliżających się do siebie rakiet wroga i własnych. Centrum informacji bojowej ponownie się zatrzęsło, kiedy w powietrze wystrzeliła kolejna chmura aluminiowych płatków. Wiatr zaczął znosić je w stronę nadlatujących rakiet.
– Pociski ciągle na naszym kursie!
– Trafiony! – oznajmił oficer ogniowy. Pierwsza, znajdująca się szesnaście mil od okrętu rakieta zniknęła z ekranu. Ale druga wciąż parła przed siebie. Pierwszy SAM rozminął się z nią i eksplodował nieszkodliwie. Tak samo drugi. Wystrzelono kolejnego. Odległość zbliżających się rakiet zmalała do sześciu mil. Pięciu. Czterech. Trzech.
– Trafiony! Został ostatni. Zmienił kierunek. Wpadł w chmurę aluminium. Przeszedł za rufą.
Rakieta uderzyła w wodę dwa tysiące metrów za "Reubenem Jamesem". Mimo tej odległości huk był imponujący.
W centrum informacji bojowej zapadła głucha cisza. Ludzie w dalszym ciągu wpatrywali się w instrumenty w oczekiwaniu kolejnych rakiet i dopiero po dłuższej chwili zrozumieli, że więcej ich nie będzie. Marynarze spoglądali na siebie i oddychali z ulgą.
– Im mniej pierwiastka ludzkiego zawiera współczesna wojna, tym bardziej zyskuje na intensywności – zauważył Calloway.
– Racja – odparł Morris, opierając się w fotelu. – Co z "Battleaxe"?
– Stale mamy ją na radarze – odparł oficer taktyczny.
Morris sięgnął po radiotelefon.
– Bravo, tu Romeo. Słyszysz mnie?
– Jeszcze żyjemy – Perrin z uwagą spojrzał na wykres taktyczny i potrząsnął z niedowierzaniem głową.
– Jakieś straty?
– Żadnych. Topór zresztą to sprawdza. Sam śmigłowiec również w porządku. Zdumiewające – odparł kapitan Perrin. – Nic się więcej nie zbliża? Nasza aparatura niczego nie rejestruje.
– U nas też nic. Tomcaty przegoniły backfire'y. Zajmujemy poprzednie pozycje.
– Zrozumiałem, Romeo.
Morris odłożył słuchawkę i rozejrzał się po centrum informacji bojowej.
– Dobra robota, chłopcy – oświadczył.
Marynarze spoglądali po sobie. Ich twarze rozjaśniły uśmiechy. Szybko jednak spoważnieli.
Oficer taktyczny podniósł wzrok.
– Do pańskiej wiadomości, kapitanie. Iwan wystrzelił czwartą część swych pocisków. Jak mnie poinformowano, sześć zniszczyły tomcaty, a pozostałe – "Bunker Hill"… ale trafili jedną z naszych fregat i trzy jednostki handlowe. Myśliwce już wracają – starał się zachować spokojny ton.
– Twierdzą, że nie zestrzelili żadnego backfire'a.
– Do diabła – mruknął Morris. Pułapka zawiodła, a on nie wiedział dlaczego.
Nie miał też pojęcia, czemu w Stornoway całą akcję uważano za niebywały sukces.
Klucz do całej operacji, jak to zazwyczaj bywało przy tego rodzaju militarnych przedsięwzięciach, stanowiła łączność, toteż Toland każdą wolną chwilę wykorzystywał na kontrolę urządzeń komunikacyjnych. Samoloty radarowe z lotniskowca "America" tak długo tropiły wracające do domu backfire'y, aż te zniknęły z ekranów amerykańskich radarów. Wszelkie dane przekazywano bezpośrednio do macierzystej jednostki. Stamtąd informacje szły drogą satelitarną do Norfolk i znów przez satelitę do Northwood, a potem drogą lądową do głównej kwatery marynarki królewskiej. Najważniejsza akcja NATO w tej wojnie zależała bardziej, od sprawności tranzystorów i linii telefonicznych niż od broni, jaką Pakt Atlantycki dysponował.
– W porządku, ostatnio mieliśmy je na kursie zero-dwa-dziewięć. Leciały z szybkością sześciuset dziesięciu węzłów.
– To znaczy, że nad północnymi wybrzeżami Islandii znajdą się za dwie godziny i siedemnaście minut. Jak długo leciały na dopalaczach? – zapytał komandor Winters.
– Zgodnie z tym, co twierdzi "America", około pięciu minut – Toland nachmurzył się. Była to bardzo skąpa informacja wywiadu.
– Tak czy siak, zapas paliwa mają już bardzo ograniczony… No dobrze. Trzy maszyny znajdują się osiemdziesiąt mil od nich – rzucił okiem na najświeższą mapę meteorologiczną wykonaną przez satelitę. – Doskonała widoczność. Namierzymy Rosjan. Jeśli któraś z maszyn ich dostrzeże, niech rozpocznie pościg. Wszystkie inne samoloty wracają do domu.
– Życzę szczęścia, komandorze.
Trzy tomcaty, sunąc ze Stornoway kursem północno-zachodnim, zdobywały powoli wysokość i na pułapie prawie dwunastu tysięcy metrów połączyły się z tankowcami powietrznymi. Oddalone od nich o kilkaset mil backfire'y uczyniły dokładnie to samo. Olbrzymia ilość amerykańskich myśliwców nad konwojem stanowiła dla Rosjan potężne zaskoczenie, ale czas i odległość działały na ich korzyść.
Tym razem udało się uciec bez strat. Załogi radzieckie prowadziły ze sobą ożywione rozmowy. Emocje związane z kolejną niebezpieczną misją powoli słabły. Rosyjskie maszyny wracały najprostszą drogą do Kirowska. Mimo nieprzyjacielskich SAM-ów, wedle oceny sowieckich pilotów, co trzecia wystrzelona przez nich rakieta trafiła w cel. Tego dnia zresztą nie pojawiło się wiele rakiet ziemia-powietrze. Jednomyślnie przypisywali sobie zniszczenie jedenastu okrętów. Wiedzieli też, że ich towarzyszom z łodzi podwodnych tym razem poszło fatalnie. Załogi samolotów rozluźniły się, popijały z termosów herbatę i snuły plany ponownej wizyty, jaką złożą liczącemu osiemdziesiąt jednostek konwojowi.
Gdy góry Islandii znalazły się w polu widzenia, toccaty rozdzieliły się. Piloci przesłali sobie pozdrowienie machnięciem ręki, bo radia zostały wyłączone, i ruszyli na wyznaczone stanowiska bojowe. Lotnicy wiedzieli, że tutaj nie dosięgną ich żadne radary. Komandor Winters popatrzył na zegarek. Backfire'y powinny pojawić się za pół godziny.
– Jaka piękna wyspa – odezwał się prowadzący backfire'a do drugiego pilota.
– Może i pięknie wygląda, ale nie jestem pewien, czy pięknie się na niej mieszka. Ciekawe, czy islandzkie kobiety są rzeczywiście tak śliczne, jak o nich mówią. Któregoś dnia musimy zafundować sobie "usterki techniczne". Wtedy wylądujemy i sami sprawdzimy.
– Musimy cię ożenić, Wołodia.
Drugi pilot wybuchnął śmiechem.
– Zbyt wiele popłynęłoby łez. Nie mogę unieszczęśliwiać tylu dziewcząt na świecie!
Pilot włączył radio.
– Keflavik, tu Orzeł Morski Dwa-Sześć. Jaka sytuacja?
– Orzeł Morski, mamy kontakt tylko z twoją grupą. Jesteście na właściwym kursie. Urządzenia rozpoznania swój-wróg niczego nie wykazują.
– Przyjąłem – pilot wyłączył nadajnik. – Jak widzisz, Wołodia, nasi ciągle tu jeszcze siedzą. Samotne miejsce.
– Jeśli są tam kobiety, a ty jesteś kulturny, wcale samotny nie będziesz – rozległ się w głośniku czyjś głos.
– Czy moglibyście uciszyć tego napalonego sukinsyna? – spytał nawigator.
– Chcecie zostać oficerem politycznym? – odparł pytaniem drugi pilot. – Jak daleko do domu?
– Dwie godziny, dwadzieścia pięć minut.
Backfire'y kontynuowały lot na północny wschód z szybkością sześciuset węzłów. Przelatywały nad niezamieszkaną częścią wyspy.
– Na nich! – wykrzyknął cicho pilot. – Godzina pierwsza, poniżej nas.
Na ekranie telewizyjnym na pokładzie tomcata pojawiła się charakterystyczna sylwetka rosyjskiego bombowca. Cokolwiek powiedziałoby się o Rosjanach – pomyślał Winters – samoloty budują ładne.
Wprowadził maszynę w skręt i skierował zamontowaną w przodzie myśliwca kamerę na cel. Zajmujący tylne siedzenie oficer namierzył przez lornetkę dwa następne, lecące w luźnym szyku. Jak się spodziewano, rosyjskie bombowce utrzymywały północno-wschodni kurs i znajdowały się na wysokości około dziesięciu tysięcy metrów. Winters wyszukał dużą chmurę i skrył w niej maszynę. Widoczność natychmiast spadła do kilku metrów. Jeśli jest tu jeszcze jakiś backfire – pomyślał – i też lubi latać w takich warunkach, to może zepsuć wszystko. Z chmury wyłonił się chwilę później, przechylił samolot ostro na skrzydło i ponownie zniknął w nieprzejrzystej mgle. Szybko przeliczył czas i odległości. Backfire'y powinny już ich minąć. Pchnął drążki i wyszedł w czyste niebo.
– Są tam! – pierwszy odezwał się oficer siedzący za pilotem. – Nasza wysokość. Na godzinie trzeciej. Jest ich więcej.
Pilot ponownie skrył samolot w chmurach na kolejne dziesięć minut. W końcu odezwał się:
– Na południe od nas nie ma już nikogo. Chyba wszystkie nas minęły. Jak pan sądzi?
– Zobaczymy.
Przez jedną straszną minutę Winters myślał, że pozwolił maszynom wroga zanadto się oddalić. Na urządzeniach telewizyjnych przeczesujących przestrzeń niczego nie widział. Spokojnie – napominał się w duchu i przyspieszył do sześciuset dziewięćdziesięciu węzłów. Pięć minut później na ekranie pojawił się punkcik. Potem dwa kolejne. Z obliczeń wynikało, że amerykański myśliwiec znajduje się czterdzieści mil za backfireami a mając za plecami słońce, pozostaje dla nich niewidoczny. Siedzący z tyłu oficer włączył odbiornik radaru wczesnego ostrzegania, by sprawdzić, czy z tyłu nie kryje się jakieś niebezpieczeństwo. Czynność tę powtórzył w ciągu minuty trzykrotnie. Jeśli mógł tu być myśliwiec amerykański, to dlaczego nie rosyjski?
Pilot omiótł wzrokiem wskaźniki systemów nawigacji inercyjnej, sprawdził poziom paliwa, po czym z uwagą obserwował, czy radziecka formacja nie zacznie się przegrupowywać. Było to w równej mierze ekscytujące, co nużące. Znał doniosłość tego, co robił, ale samo wykonywanie czynności nie było wiele ciekawsze niż prowadzenie pasażerskiego boeinga 747 na trasie Nowy Jork-Los Angeles. W niewiele ponad godzinę pokonali siedemset mil dzielące Islandię od wybrzeży Norwegii.
– Tu musimy bardzo uważać – odezwał się drugi pilot. – Przed nami radar przeszukujący przestrzeń powietrzną. To chyba Andoya. Odległość: trochę ponad sto mil. Za dwie lub trzy minuty wykryją naszą obecność.
– To miło – mruknął pierwszy. Tam, gdzie znajdowały się przeczesujące niebo radary, były i myśliwce. – Wyliczył już pan pozycję?
– Naturalnie.
– Proszę więc nadawać.
Winters zawrócił przez skrzydło i ponownie odleciał w stronę morza.
Krążący w odległości dwustu mil brytyjski nimrod przechwycił sygnał i retransmitował go do satelity komunikacyjnego.
Admirał Beattie starał się zachowywać spokój, ale przychodziło mu to z trudem. Od chwili wybuchu wojny coraz to spadały na niego jakieś nieszczęścia. "Operacja Doolittle" była jego wypieszczonym dzieckiem. Od dwóch godzin czekał na wiadomość z tomcata. Dwa już wróciły, ale nie napotkały Rosjan. Jeden nie wracał. Czy tropił jeszcze przeciwnika, czy też dawno już spadł do morza? Drukarka ustawiona w rogu pokoju zaniosła się mechanicznym szczękiem, który admirał zdążył dawno już znienawidzić:
O 1543 CZASU GREENWICH KONTAKT WZROKOWY Z ZAJĄCAMI NA 69/20 PŁN. 15/45 WSCH. KURS: 021 SZYBKOŚĆ: 580 W. WYS: 30.
Beattie wyrwał z drukarki przekaz i wręczył go oficerowi operacji powietrznych.
– Wylądują za trzydzieści siedem minut. Zakładając, że jest to już ostatnia grupa rozrzucona w zasięgu piętnastu minut lotu, pierwszy bombowiec dotknie ziemi za dwadzieścia dwie minuty.
– Więc od teraz za kwadrans?
– Tak, admirale.
– Przesłać rozkaz!
W ciągu trzydziestu sekund tuzinem odrębnych kanałów satelitarnych pomknęła ta sama wiadomość.
Trzy amerykańskie okręty podwodne spoczywały na dnie Morza Barentsa tak blisko radzieckich wybrzeży, że głębokość wynosiła tu zaledwie pięćdziesiąt osiem metrów. Wydawało się, iż nim dotarł do nich sygnał informujący, że mają przesunąć się na południe, upłynęło pół życia. McCafferty uśmiechnął się z ulgą. Trzy brytyjskie jednostki podwodne, w tym HMS "Torbay", wykonały już swoje zadanie.
Podkradły się w pobliże radzieckiej fregaty i czterech okrętów patrolowych kontrolujących wybrzeże rosyjsko-norweskie, a następnie przeprowadziły na nie atak torpedowy. Rosjanie doszli do przekonania, że przeciwnik przygotowuje w tamtych rejonach zakrojoną na większą skalę akcję, i przesunęli na zachód swe siły patrolowe do walki z flotą podwodną. "Chicago" oraz towarzyszące mu jednostki miały wolną drogę. Taką przynajmniej McCafferty żywił nadzieję.
W miarę zbliżania się do lądu technicy elektroniki nanosili na nakresy współrzędne celu. Przed wystrzeleniem rakiet okręty miały zająć precyzyjnie wyliczone pozycje.
– Kiedy otworzymy ogień? – spytał pierwszy oficer.
– Powiadomią nas – odparł McCafferty.
I wtedy zaterkotała drukarka. Pierwsze rakiety miały wystrzelić w niebo o szesnastej zero dwa czasu Greenwich.
– Peryskop w górę – McCafferty obrócił instrument. Na powierzchni lał deszcz, a fale sięgały prawie półtora metra.
– Moim zdaniem okolica jest pusta – odezwał się pierwszy oficer, obserwując monitor na grodzi.
Kapitan złożył uchwyty instrumentu i urządzenie opadło do studzienki.
– Wykrywacz radarów?
– Masa sprzętu radiolokacyjnego, kapitanie – odparł technik. – Naliczyłem dziesięć czynnych nadajników.
McCafferty skontrolował tablicę rozdzielczą tomahawków znajdującą się po prawej stronie centrum bojowego. W wyrzutniach torpedowych drzemały dwa marki-48 i dwie rakiety Harpoon. Zegar odliczał czas brakujący do szesnastej zero dwa.
– Zaprogramować kolejność wyrzutni.
Wciśnięto przełączniki dwustabilne i lampki gotowości bojowej zapłonęły krwistą czerwienią. Kapitan i oficer ogniowy wsadzili klucze w tablicę rozdzielczą, po czym przekręcili je jednocześnie. Podoficer przy konsoli systemów rakietowych przełożył dźwignię ogniową w lewo – pociski zostały uzbrojone. W dziobach dwunastu rakiet samosterujących Tomahawk włączyły się systemy samonaprowadzania. Komputer zaprogramował je na cel.
– Ognia! – rozkazał McCafferty.
"Ametist" nie należał do regularnej floty wojennej Związku Radzieckiego. Owa fregata patrolowa klasy Grisba przeznaczona była głównie do operacji związanych z bezpieczeństwem, toteż obsługiwała ją załoga rekrutująca się z szeregów KGB. Kapitan jednostki przez ostatnich dwanaście godzin przyspieszał i zwalniał, zanurzając sonar, jakiego używały helikoptery. Tego rodzaju nasłuch był bardziej w stylu amerykańskim niż rosyjskim. Pracujące na najniższych obrotach silniki diesla nie powodowały żadnego hałasu, a krótką sylwetkę okrętu trudno było wyśledzić już z odległości jednej mili. "Ametist" wykrył zbliżające się amerykańskie okręty podwodne.
Pierwszy tomahawk rozciął powierzchnię Morza Barentsa o godzinie szesnastej zero jeden i pięćdziesiąt osiem sekund. Wystrzelił w powietrze w odległości dwóch tysięcy metrów od fregaty. Radziecki okręt zareagował po dwóch sekundach. Gdy obserwator ujrzał cylindryczny kształt popychany przez dodatkowy napęd i kierujący się łukiem na południowy zachód, poczuł lodowatą kulę w żołądku.
– Kapitanie! Rakieta z prawej burty!
Dowódca w jednej chwili znalazł się na prawym skrzydle mostka i ze zdumieniem obserwował, jak powierzchnię wody rozcina kolejny pocisk. Kapitan rzucił się do sterowni.
– Tu stanowisko bojowe! Centrala radiowa. Natychmiast wezwijcie kwaterę główną floty! W kwadracie 451/679 nieprzyjaciel wystrzelił rakiety! Cała naprzód! Ster w prawo!
Silniki fregaty ryknęły całą mocą.
– Cóż to jest, do diabła? – spytał szef hydrolokacji. Okrętem co cztery sekundy wstrząsały salwy startujących rakiet, ale… – Dowództwo, tu sonar, mamy kontakt na współrzędnych zero-dziewięć-osiem. Silniki diesla. Jednostka nawodna – zapewne grisha. Jest bardzo blisko, sir.
– Peryskop w górę! – McCafferty nastawił instrument na maksymalne powiększenie i zatoczył nim pełny okrąg. Dostrzegł rosyjską fregatę, która dokonywała właśnie ostrego skrętu. – Gotowość ogniowa! Ustawić celowniki. Cel: jednostka nawodna. Współrzędne: zero-dziewięć-siedem. Odległość… – wyregulował odległościomierz -…tysiąc sześćset metrów. O cholera! Odwraca się… – okręt był zbyt blisko, by używać rakiet. Musieli strzelać torpedami.
– Peryskop w dół!
Pochylony nad komputerem sterującym ogniem marynarz wprowadził dane. Urządzenie potrzebowało jedenastu sekund, by przetrawić informacje.
– Wyrzutnie gotowe. Kolejność: jeden, trzy.
– Zalać wyrzutnie, otworzyć zewnętrzne luki.
– Gotowe! – odparł pierwszy oficer. – Jedynka ognia! Trójka ognia! – pierwszy oficer starał się zapanować nad nerwami. Skąd nagle ten grisha? – Ponownie załadować marki-48.
– Ostatnia poszła – oznajmił technik od tomahawków.
– Wyrzutnie zabezpieczone.
– Ster, cała w lewo!
"Ametist" nie zauważył wystrzelonych z tyłu torped. Ludzie biegli właśnie jak oszalali na stanowiska, kapitan rozpędzał okręt, a oficer ogniowy gorączkowo programował wyrzutnie. Nie potrzebowali hydrolokatora. Zbyt dobrze wiedzieli, gdzie znajduje się okręt podwodny odpalający pociski w kierunku ich Ojczyzny!
– Jak będziecie gotowi, strzelać! – krzyknął kapitan.
Kciuk porucznika powędrował do spustu. W powietrze wyleciało łukiem dwanaście rakiet do zwalczania okrętów podwodnych.
– "Ametist" – zaskrzeczało radio. – Powtórzcie wiadomość. Jakie rakiety? Jaki rodzaj rakiet?
W chwili, gdy fregata otworzyła do niego ogień, okręt podwodny USS "Providence" wystrzelił ostatnią rakietę. Kapitan zarządził ostry skręt i pełne obroty silników. Rosyjskie pociski spadły szeroko, pokrywając maksymalnie rozległy teren. Dwa eksplodowały w odległości stu metrów, wprawiając wprawdzie okręt w drżenie, ale nie czyniąc żadnych szkód. Ostatni uderzył w wodę dokładnie nad kioskiem. W sekundę później dwudziestotrzykilogramowa głowica bojowa eksplodowała.
Kapitan "Ametista" próbował ocenić, czy jego pierwsza salwa dosięgnęła celu i zupełnie ignorował radio. Ostatni pocisk eksplodował wcześniej od pozostałych i dowódca miał właśnie wydać rozkaz, by powtórzyć salwę, gdy oficer z hydrolokacji doniósł o dwóch zbliżających się od strony rufy obiektach. Kapitan natychmiast wydał odpowiednie dyspozycje sternikowi. Okręt pędził już z pełną szybkością, a z radia dobiegały nieustanne wezwania.
– Obie torpedy odnalazły cel!
– Peryskop w górę!
Maksymalne powiększenie sprawiło, że obraz grishy wypełnił sobą niemal cały wizjer. W tej samej chwili oba pociski trafiły w lewą burtę. Tysiąctonowa fregata patrolowa rozpadła się na oczach McCafferty'ego. Kapitan zatoczył peryskopem pełny okrąg w poszukiwaniu kolejnych wrogich okrętów.
– W porządku, okolica czysta.
– Długo to nie potrwa. Rosjanin strzelał do "Providence", sir.
– Sonar, co masz na pozycji zero-dziewięć-zero? – zapytał McCafferty.
– Masa odgłosów torped, sir, ale myślę, że mamy też na współrzędnych zero-dziewięć-osiem dźwięk przetłaczanego powietrza.
– Płyniemy tam – McCafferty trzymał wysunięty peryskop, a pierwszy oficer kierował okręt w stronę "Providence". Grisha został kompletnie zniszczony. Obie torpedy niosły blisko siedemset pięćdziesiąt kilogramów materiału wybuchowego. Na fali unosiły się wprawdzie dwie automatycznie wypchnięte łodzie ratunkowe, ale żadnych rozbitków nie było widać.
– Kapitanie, "Boston" łączy się na gertrudzie. Chcą wiedzieć, co się dzieje.
– Proszę im powiedzieć… – kapitan lekko przestroił peryskop. – W porządku, jest tam, wypływa… o cholera!
Kiosk podwodnego okrętu został zmiażdżony, brakowało prawie jednej trzeciej konstrukcji, a reszta była w strzępach. Jeden ze sterów głębokościowych zwisał niczym skrzydło zranionego ptaka, peryskopy i maszty umieszczone na nadbudowie przypominały kształtem nieokreśloną bliżej, modernistyczną rzeźbę.
– Próbujcie złapać "Providence" na gertrudzie.
W powietrzu szybowało sześćdziesiąt tomahawków. Po wyjściu rakiet z wody silniki na paliwo stałe wyniosły je na wysokość ponad trzystu metrów. Tam wysunęły się skrzydła i dysze silników odrzutowych. Kiedy napęd odrzutowy rozpoczął pracę, pociski obniżyły lot do wysokości dziesięciu metrów. Zainstalowane w cielskach rakiet systemy radiolokacyjne badały nieustannie przestrzeń przed pociskami i porównywały wszelkie szczegóły topografii z danymi zawartymi w komputerowej pamięci. Sześć radzieckich radarów niezależnie od siebie wykryło wzbijające się w niebo rakiety. Kiedy te jednak obniżyły radykalnie lot, rosyjskie urządzenia natychmiast straciły je ze swych ekranów.
Rosyjscy technicy, których zadanie w głównej mierze polegało na wykrywaniu ewentualnego ataku atomowego skierowanego przeciw ich ojczyźnie, byli równie spięci psychicznie jak ich zachodni koledzy. Trwający od tygodni konflikt zbrojny oraz nieustanne napięcie nerwowe sprawiały, że znajdowali się u kresu wytrzymałości. Kiedy więc nadeszła wiadomość, iż z morza wynurzyły się tomahawki, błyskawicznie przekazali do Moskwy meldunek o ataku rakiet balistycznych. W tej samej niemal chwili do kwatery głównej marynarki wojennej w Siewieromorsku dotarło z "Ametista" ostrzeżenie o ataku rakietowym. Natychmiast przesłano do Ministerstwa Obrony wiadomość zakodowaną pod słowem GROM, które dawało depeszy absolutne pierwszeństwo. Mimo iż kilka minut wcześniej ku zadowoleniu Moskwy powiadomiono stolicę, że rakiety, nie wchodząc na trajektorię balistyczną, zniknęły z ekranów radarowych, rozrzucone wokół miasta jednostki do zwalczania ataków atomowych postawiono w stan najwyższej gotowości bojowej. To samo dotyczyło myśliwców przechwytujący ch obrony powietrznej, stacjonujących na lotniskach w całej północnej Rosji.
Pociski nie dbały o zamęt, jaki wywołały. Rosyjskie wybrzeże w tym miejscu pełne było skalistych wzgórz i urwisk ustępujących z kolei miejsca płaskiej, bagnistej tundrze, charakterystycznej dla północnych klimatów. Dla pędzących tuż nad trawiastymi moczarami z prędkością dziewięciuset kilometrów na godzinę pocisków samosterujących dalekiego zasięgu teren był idealny. Pierwszy punkt nawigacyjny stanowiło Baboziero. Nad tym jeziorem amerykańskie rakiety zmieniły kurs.
Piloci radzieckich myśliwców, które natychmiast wzbiły się w niebo, nie mieli pojęcia, co ścigają. Informacje radarowe zawierały wprawdzie kurs i szybkość celów, ale jeśli były to pociski samosterujące dalekiego zasięgu, mogły dolecieć nawet do wybrzeży Morza Czarnego. Albo też, wycelowane w Moskwę, leciały kursem okrężnym, daleko od bezpośredniej trasy do stolicy. Na rozkaz kontrolerów naziemnych myśliwce przechwytujące pognały na południe od Morza Białego. Tam uruchomiły skierowane w dół radary. Próbowały wyśledzić mknące tuż nad płaską powierzchnią ziemi rakiety.
Tomahawki wcale na Moskwę nie leciały. Klucząc między nielicznymi pagórkami, mknęły kursem dwa-jeden-trzy, aż dotarły do granicy lasów iglastych. Tam dokonały raptownego skrętu w prawo, zmieniając tor na dwa-dziewięć-zero. Jedna z rakiet doznała jakiejś usterki i spadła na ziemię. Inna nie dokonała zwrotu i w dalszym ciągu pędziła na południe. Pozostałe jednak dążyły ku wyznaczonym celom.
Ostatni backfire zatoczył łuk nad Umboziero-Południe i czekał na zezwolenie na lądowanie. Pilot sprawdził poziom paliwa. Pozostało mu benzyny na trzydzieści minut lotu. Nie miał więc powodu do zbytniego pośpiechu. Ze względów bezpieczeństwa trzy pułki bombowców rozmieszczone zostały na czterech lotniskach skupionych na południe od górniczego Kirowska. Posterunki radarowe i baterie SAM-ów na otaczających miasto wzgórzach skutecznie chroniły je przed atakiem z powietrza. Pilot zauważył, że huty stali pracują pełną parą – z wysokich kominów wydobywały się kłęby dymu.
– Orzeł Morski Dwa-Sześć, możesz lądować – poinformowała w końcu wieża kontrolna.
– Wołodia, kto ma dzisiaj dyżur?
– Kąt wychylenia dwadzieścia stopni. Szybkość dwieście. Podwozie wypuszczone. Myślę, że Irina Pietrowna. Ta wysoka, chuda, z centrali telefonicznej.
– A to co? – spytał pilot. Przed nimi, nad pasem startowym pojawił się niewielki, biały kształt.
Pierwszy z dwunastu tomahawków wycelowanych w Umboziero-Południe, opadając w dół pod niewielkim kątem, przeciął pas startowy. W tępym nosie pocisku otworzyła się klapa i od kadłuba oderwało się kilkaset bombek, które rozprysnęły się nad całym terenem. Na ziemi stało siedemnaście backfire'ów. Dziesięć tankowano właśnie z cystern, pozostałe czekały już uzbrojone i gotowe do kolejnej akcji. Każda bombka stanowiła odpowiednik pocisku z moździerza. Kiedy tomahawk zrzucił już cały ładunek, nabrał gwałtownie wysokości, zawrócił, po czym z impetem wyrżnął w ziemię. Eksplozja pozostałego w zbiornikach paliwa dopełniła obrazu zniszczeń. Pierwszy wybuchł gotowy do startu backfire. Spadły na niego dwie bombki. W miejscu tym pojawiła się bijąca w niebo kula ognia. Pilot Dwa-Sześć otworzył przepustnicę, wzbił się w górę i ze zgrozą obserwował, jak eksploduje dziesięć bombowców. Obłoki białego dymu mówiły o uszkodzeniu wielu innych. Wszystko trwało dwie minuty. Lotniskowe wozy ratunkowe, niczym dziecięce samochodziki, pędziły po betonowych pasach startowych, a ludzie próbowali ratować płonące ciężarówki i samoloty za pomocą gaśnic. Pilot skierował maszynę na północ, na alternatywne lotnisko. Tam również przywitały go kłęby dymu.
– Mamy jeszcze paliwa na kwadrans. Jak najszybciej szukaj miejsca do lądowania – ostrzegł Wołodia.
Skręcili w lewo, w stronę Kirowska-Południe. Historia się powtórzyła. Amerykańskie rakiety spadły jednocześnie na wszystkie cztery lotniska.
– Afrikanda, tu Orzeł Morski Dwa-Sześć. Mamy resztki paliwa i musimy natychmiast lądować. Możesz nas przyjąć?
– Możesz lądować, Dwa-Sześć. Pas masz wolny. Wiatr z kierunku dwa-sześć-pięć. Szybkość: dwadzieścia.
– Bardzo dobrze. Lądujemy – pilot zawrócił maszynę.
– Co to, do cholery, wszystko znaczy? – zapytał Wołodia.
– Centrum łączności zniszczone, pomieszczenie ogniowe zniszczone, opływki śrub zniszczone – wyliczał przez gertrudę kapitan USS „Providence”. – Przecieki już zatkaliśmy. Maszyny w porządku, możemy płynąć.
– To dobrze. Pozostawajcie na nasłuchu – obok pojawił się "Boston". – Todd, tu Danny. I co o tym myślisz?
– Nie może sam płynąć. Niech pozostałe jednostki wracają. My zostaniemy jako eskorta "Providence".
– Tak, masz rację. Wyprowadzić okręty, a my, najszybciej jak się da, uaktualnimy dane.
– Powodzenia, Danny. – "Boston" wysunął bicz anteny i nadał krótką transmisję. Minutę później sonar "Chicago” zarejestrował hałas umykających szybko na północ pozostałych okrętów podwodnych.
– "Providence", weźcie kurs zero-jeden-pięć płyńcie najszybciej jak potraficie. Będziemy osłaniali was od tyłu. "Boston" dołączy do nas później. Doeskortujemy was do granicy lodu pływającego.
– Nie wolno ci tak ryzykować. Możemy…
– Ruszaj swoją pieprzoną łódź! – krzyknął McCafferty w mikrofon.
Od trzech miesięcy był wyższy szarżą niż jego kolega dowodzący "Providence". Uszkodzony okręt podwodny zanurzył się i ruszył z prędkością piętnastu węzłów na północny wschód. Jego zdruzgotany kiosk powodował w wodzie hałas niczym wagon ze złomem. Na to jednak nie było rady. Jeśli jednostka chciała się uratować, musiała oddalić się od miejsca, z którego wypuściła rakiety, jak najdalej i jak najszybciej.
Michaił Siergietow popatrzył na pobladłe twarze otaczających go ludzi.
– Towarzyszu ministrze obrony – odezwał się sekretarz generalny. – Możecie nas poinformować, co się wydarzyło?
– Wygląda na to, że okręty podwodne ostrzelały pociskami samosterującymi dalekiego zasięgu niektóre z naszych północnych lotnisk. Celem naturalnie było zniszczenie jak największej liczby bombowców Backfire. Nie wiem jeszcze, na ile im się to powiodło.
– Skąd wystrzelono rakiety? – zapytał Piotr Bromkowskij.
– Na wschód od Murmańska, niecałe trzydzieści kilometrów od brzegu. Fregata zauważyła atak i złożyła o tym meldunek. Potem łączność z okrętem się urwała. Aktualnie poszukuje go samolot.
– Ale jak, do diabła, dostał się tam nieprzyjaciel? Jak długo musimy czekać na wiadomość o tym, że okręt podwodny odpala pociski balistyczne? – dopytywał się ostrym głosem Bromkowskij.
– W sześć do siedmiu minut.
– Cudownie! Nie jesteśmy w stanie reagować tak szybko. Jak w ogóle mogliście ich dopuścić tak blisko naszych brzegów?
– Pietia, nie wydostaną się już stamtąd. Obiecuję ci to – zapewnił żarliwie minister obrony.
Sekretarz generalny pochylił się do przodu.
– Wasza głowa w tym, by to się więcej nie powtórzyło!
– A na razie, towarzysze, skoro jesteśmy już razem – podniósł głos Siergietow – chciałbym prosić towarzysza ministra obrony, by poinformował nas o rozwoju wypadków na froncie niemieckim.
– Wyczerpanie NATO osiągnęło punkt krytyczny.Wedle informacji KGB ich dostawy są przeraźliwie nikłe, a z rozmów dyplomatycznych, jakie miały miejsce w ostatnich dniach, możemy spokojnie wnioskować, iż Pakt Atlantycki stoi już u progu politycznego rozpadu. Musimy tylko cały czas napierać, a NATO się zawali.
– My też zużywamy paliwo! – wtrącił Bromkowskij.
– Oferta niemiecka wydaje się być rozsądna.
– Nie – potrząsnął zdecydowanie głową minister obrony. – Nic na niej nie zyskujemy.
– Zyskujemy pokój, towarzysze – powiedział cicho Bromkowskij. – Jeśli będziemy ciągnąć tę wojnę… przypomnijcie sobie, przyjaciele, przypomnijcie sobie, cośmy wszyscy czuli parę godzin temu, gdy przyszła wiadomość o ataku rakietowym.
Siergietow pomyślał, że po raz pierwszy wszyscy zgodnie przyznali starcowi rację. Po tygodniach i miesiącach przyrzeczeń, planów i zapewnień, że sytuacja jest pod całkowitą kontrolą, jeden fałszywy alarm sprawił, iż ujrzeli, co znajduje się za krawędzią otchłani. Przez dziesięć minut wszyscy byli święcie przekonani, że stracili panowanie nad biegiem wydarzeń i obecnie cała fanfaronada ministra obrony nie mogła wpłynąć na to, by o tym zapomnieli.
Członkowie Politbiura pamiętali tamte chwile. Po krótkim namyśle odezwał się sekretarz generalny.
– Za parę godzin nasi przedstawiciele spotkają się z Niemcami. Jutro minister spraw zagranicznych powiadomi nas o nowych propozycjach.
Na tym narada się skończyła. Siergietow wsunął dokumenty do skórzanej teczki, samotnie opuścił salę i ruszył na dół, do służbowego samochodu. Przechodził właśnie przez otwarte usłużnie przez pracownika personelu drzwi, kiedy usłyszał głos:
– Michaile Edwardowiczu, mogę się z wami zabrać? Mam zepsuty samochód.
Był to Borys Kosow, przewodniczący Komitetu do Spraw Bezpieczeństwa Państwa, w skrócie KGB.