172552.fb2
O dwunastej trzydzieści Deborah wytropiła mnie w moim ustroniu w laboratorium kryminalistycznym i rzuciła na biurko kasetę z taśmą. Podniosłem na nią wzrok; nie wyglądała na szczęśliwą, ale to nie nowość.
– Z mojej automatycznej sekretarki w domu – powiedziała. – Posłuchaj.
Uniosłem wieczko w moim odtwarzaczu i wsunąłem taśmę, którą cisnęła Deb. Nacisnąłem klawisz „play”; taśma głośno bipnęła, a potem usłyszałem nieznany mi głos.
– Sierżant, hm, Morgan. Zgadza się? Tu mówi Dan Burdett, z hm… Kyle Chutsky mówił, że powinienem do pani zadzwonić. Już wylądowałem, jestem na lotnisku i zatelefonuję do pani w sprawie spotkania, kiedy dojadę do hotelu, który mieści się… – Rozległ się szelest i rozmówca najwyraźniej odsunął komórkę od ust, gdyż jego głos zrobił się słabszy. – Co? Och, hej, to miło. W porządku, dziękuję. – Jego głos znów przybrał na sile. – Właśnie spotkałem waszego kierowcę. Dziękuję, że kogoś podesłaliście. W porządku, zadzwonię z hotelu.
Deborah sięgnęła nad biurkiem i wyłączyła magnetofon.
– Nikogo nie wysyłałam na lotnisko! – wrzasnęła. – Kapitan Matthews też jest pewien, że nikogo nie wysyłał. Dexter, czy ty wysyłałeś kogoś?
– W mojej limuzynie zabrakło benzyny – powiedziałem.
– No to dupa blada! – rozzłościła się na dobre, a ja musiałem się zgodzić z jej analizą.
– Tak czy siak – powiedziałem – przynajmniej wiemy, jaki dobry jest ten następca Kyle'a.
Deborah opadła na składane krzesło przy biurku.
– Cholera – zaklęła. – A Kyle jest… – Przygryzła wargę i nie dokończyła zdania.
– Mówiłaś już o tym kapitanowi Matthewsowi? – zapytałem. Pokręciła głową. – Cóż, będzie musiał do nich zadzwonić. Niech przyślą kogoś innego.
– Jasne, świetnie. Przyślą kogoś innego, komu może uda się dojść do punktu odbioru bagażu. Cholera, Dexter.
– Musimy im powiedzieć, Debs – powiedziałem. – Przy okazji, kto to są ci oni? Czy Kyle mówił ci, dla kogo pracuje?
Westchnęła.
– Nie. Żartował, że pracuje dla OGA, ale nie wyjaśnił mi, dlaczego to takie śmieszne.
– Hm, kimkolwiek są, powinni wiedzieć. – Wyciągnąłem kasetę z odtwarzacza i położyłem przed nią, na biurku. – Muszą coś z tym zrobić.
Deborah nie ruszała się przez chwilę.
– Skąd mam to przeczucie, że już coś z tym zrobili, a tym czymś był Burdett? – zapytała. Potem zabrała taśmę i wyszła z mojego gabinetu.
Trawiłem lunch i popijałem kawę, jedząc ogromne ciastko z wiórkami czekoladowymi, kiedy przyszło wezwanie, żeby zgłosić się na miejsce zabójstwa w rejonie Miami Shores. Z Angelem niespokrewnionym pojechaliśmy na miejsce, gdzie znaleziono ciało – w skorupie rozwalonego i remontowanego domku nad kanałem. Roboty zostały tymczasowo wstrzymane, gdyż właściciel i przedsiębiorca budowlany wzajemnie się pozwali do sądu. Dwóch nastolatków na wagarach zakradło się do domku i znalazło ciało. Trup leżał na grubym plastiku, na stosie sklejki ułożonym na dwóch kozłach do piłowania drewna. Ktoś wziął piłę mechaniczną i elegancko odciął głowę, nogi i ramiona. Całość zostawiono w takim stanie, z kadłubem pośrodku i kawałami ciała leżącymi po prostu o kilka centymetrów od niego.
I chociaż Mroczny Pasażer chichotał i szeptał mi do ucha urocze, mroczne banialuki, złożyłem to na karb czystej zawiści i przystąpiłem do pracy. Było tam, oczywiście, mnóstwo rozchlapanej krwi, miałem więc nad czym się trudzić. Była nadal bardzo świeża, prawdopodobnie spędziłbym radośnie wydajny dzionek, wykrywając i analizując, gdybym nie usłyszał przypadkiem, jak umundurowany funkcjonariusz, który zjawił się tu pierwszy, rozmawia z detektywem.
– Portfel leżał w tym miejscu, tuż obok ciała – powiedział funkcjonariusz Snyder. – Ma wirginijskie prawo jazdy na nazwisko Daniel Chester Burdett.
– Proszę, proszę – zwróciłem się do szczęśliwie gaworzącego głosu na tylnym siedzeniu mojego mózgu. – To z pewnością wiele wyjaśni, prawda? Znów popatrzyłem na ciało. Chociaż głowa i kończyny zostały usunięte szybko i po barbarzyńsku, to w całym układzie odnalazłem jakąś znajomą elegancję, a Mroczny Pasażer chichotał radośnie na znak zgody. Między tułowiem a każdą z części ciała odstęp był tak precyzyjny, jakby go odmierzono, a cała prezentacja została tak zaaranżowana, jak na lekcję anatomii. Kość biodrowa odłączona była od kości nogi.
– W radiowozie mam tych dwóch chłopaków, którzy to odkryli – powiedział Snyder do detektywa. Odwróciłem się i spojrzałem na nich, zastanawiając się, jak im oznajmić moje nowiny. Oczywiście, mogłem się mylić, ale…
– Skurkowaniec – usłyszałem, jak ktoś zamruczał. Obejrzałem się w miejsce, gdzie kucał Angel bez krewnych. Znów za pomocą szczypczyków podnosił kawałeczek papieru. Stanąłem za nim i zerknąłem mu przez ramię.
Wyraźnym, pajęczym charakterem ktoś napisał: POGUE i przekreślił to prostą linią.
– Co to jest pogne? – zapytał Angel. – Jego nazwisko?
– To ktoś, kto siedzi za biurkiem i wydaje rozkazy prawdziwym żołnierzom – powiedziałem.
Popatrzył na mnie.
– Skąd to wiesz? – zapytał.
– Oglądam mnóstwo filmów – odparłem.
– Angel znów spojrzał na papier.
– Myślę, że charakter pisma jest ten sam – rzekł.
– Jak przy tamtym – powiedziałem.
– Tym, którego nigdy nie było – stwierdził. – Wiem, byłem tam.
– Wyprostowałem się i nabrałem powietrza, myśląc, jak miło mieć rację.
– Ten też nigdy nie istniał – dodałem i podszedłem do funkcjonariusza Snydera gawędzącego z detektywem.
Detektyw, o którym mowa, był mężczyzną w kształcie gruszki i nosił nazwisko Coulter. Popijał z wielkiej butelki mountain dew i patrzył na kanał przebiegający za podwórkiem.
– Jak pan myśli, za ile poszłoby takie miejsce jak to? – zapytał Snydera. – Nad takim kanałem, półtora kilometra od zatoki, hę? Może jakie pół miliona? Więcej?
– Przepraszam pana, detektywie – przerwałem mu. – Chyba mamy tutaj sytuację. – Zawsze chciałem to powiedzieć, ale nie wyglądało, żebym zrobił wrażenie na Coulterze.
– Sytuację. Oglądał pan Falę zbrodni czy co?
– Burdett to agent federalny – wyjaśniłem. – Musi pan natychmiast zadzwonić do kapitana Matthewsa i powiedzieć mu.
– Muszę! – rzekł Coulter.
– To jest związane z czymś, czego nie wolno nam się tykać – odparłem. – Przylecieli z Waszyngtonu i powiedzieli kapitanowi, żeby się od tego odsunął.
Coulter upił łyk z butli.
– I kapitan się wycofał?
– Jak królik do nory – oznajmiłem.
Coulter odwrócił się i popatrzył na ciało Burdetta.
– Federalny – powtórzył. Upił jeszcze łyk, gapiąc się na odciętą głowę i kończyny. Potem pokręcił głową. – Te chłopaki zawsze rozlatują się na części pod naciskiem. – Wyjrzał przez okno i wyciągnął telefon komórkowy.
Deborah przybyła na miejsce w chwili, gdy Angel bez krewnych wkładał swoją walizkę z przyborami do furgonetki, czyli na trzy minuty przed kapitanem Matthewsem. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem krytycznie nastawiony do kapitana. Szczerze mówiąc, Debs nie musiała obsikać się perfumami, a on tak, poprawienie węzła krawata też musiało zająć mu chwilę. Tuż za Matthewsem nadjechał samochód, który znałem jak własny; rdzawoczerwony taurus prowadzony przez sierżanta Doakesa.
– Witajcie, witajcie, cała banda jest tutaj – powiedziałem radośnie. Funkcjonariusz Snyder popatrzył na mnie, jakbym proponował wspólne tańce na golasa, ale Coulter tylko wepchnął palec wskazujący w wylot butelki z napojem i dyndając nią, poszedł na spotkanie kapitana.
Deborah obejrzała miejsce z zewnątrz i nakazała partnerowi Snydera przesunąć taśmę policyjną trochę do tyłu. Zanim zwróciła się do mnie, żeby porozmawiać, doszedłem do zadziwiającego wniosku. Zacząłem o tym myśleć, traktując to jako ćwiczenie w ironicznych fantazjach, ale powstało z tego coś, czemu nie mogłem zaprzeczyć, choćbym nie wiem jak próbował. Podszedłem do kosztownego okna Coultera i wyjrzałem. Oparłem się o ścianę i z bliska przyjrzałem się pomysłowi. Z jakiegoś powodu Mroczny Pasażer uznał go za zabawny i zaczął szeptać potworny kontrapunkt. I w końcu, czując się tak, jakbym sprzedawał sekrety nuklearne talibom, zrozumiałem, że to jedyne, co możemy zrobić.
– Deborah – powiedziałem, kiedy podeszła do okna, przy którym stałem – kawaleria tym razem nie nadjedzie w porę.
– Nie pieprz, Sherlocku – rzekła.
– Jest nas za mało.
Odsunęła loczek z twarzy i ciężko westchnęła.
– A nie mówiłam?
– Ale nie zrobiłaś kolejnego kroku, siostrzyczko. Ponieważ jest nas za mało, potrzebujemy pomocy, kogoś, kto wie coś o tym…
– Na litość Boską, Dexter! My karmimy takimi ludźmi tego faceta!
– A to znaczy, że ostatnim kandydatem w tej chwili jest sierżant Doakes – wyjaśniłem.
Nie byłoby chyba uczciwe, gdybym powiedział, że oniemiała. Ale rzeczywiście patrzyła na mnie z otwartymi ustami, zanim odwróciła się, żeby popatrzyć na Doakesa, który stał przy ciele Burdetta i rozmawiał z kapitanem Matthewsem.
– Sierżant Doakes – powtórzyłem. – Wcześniej sierżant Doakes z sił specjalnych. Służba w odkomenderowaniu, w Salwadorze.
Znów spojrzała na mnie, a potem ponownie na Doakesa.
– Deborah – powiedziałem – jeśli chcemy znaleźć Kyle'a, musimy dowiedzieć się więcej. Musimy znać nazwiska z listy Kyle'a i musimy wiedzieć, jaka to była grupa i dlaczego to wszystko się dzieje. A Doakes jest jedyną osobą, która może mieć na ten temat jakieś pojęcie.
– Doakes pragnie twojej śmierci – stwierdziła.
– Nie ma idealnych warunków w robocie terenowej – odparłem, siląc się na jak najlepszy uśmiech radosnej wytrwałości. – I myślę, że zależy mu na zakończeniu sprawy nie mniej niż Kyle'owi.
– Chyba nie aż tak bardzo jak Kyle'owi – powiedziała Deborah. – I nie tak bardzo jak mnie.
– A zatem – przyznałem – wygląda na to, że nie masz wyboru.
Deborah, z jakiegoś powodu, nadal nie wydawała się przekonana.
– Kapitan Matthews nie będzie chciał poświęcać Doakesa dla tej sprawy. Będziemy musieli z nim porozmawiać.
Wskazałem na kapitana, który konferował z Doakesem.
– Oto i on – rzekłem.
Deborah przez chwilę zagryzała wargę, zanim się odezwała.
– Cholera. To może zadziałać.
– Nie widzę innej możliwości.
Znów westchnęła, a potem, jakby ktoś nacisnął klawisz, z zaciśniętą szczęką podeszła do Matthewsa i Doakesa. Poszedłem w ślad za nią, próbując z całych sił wtopić się w nagie ściany, żeby Doakes nie mógł rzucić się na mnie, aby wyrwać mi serce.
– Panie kapitanie – powiedziała Deborah – musimy się tym aktywnie zająć.
Mimo że „aktywnie” było jednym z jego ulubionych słów, Matthews popatrzył na nią, jakby była karaluchem w sałacie.
– Jeśli coś musimy – rzekł – to powiedzieć tym… ludziom… w Waszyngtonie, żeby przysłali kogoś kompetentnego do załatwienia sprawy.
Deborah pokazała na Burdetta.
– Przysłali jego – powiedziała.
Matthews zerknął na ciało i w zamyśleniu wydął wargi.
– Co pani proponuje?
– Mamy kilka śladów – powiedziała, kiwając w moją stronę głową. Naprawdę żałowałem, że to zrobiła, gdyż Matthews odwrócił się w moją stronę, a co gorsza, to samo zrobił Doakes. Jeśli ten wyraz twarzy głodnego psa był jakąś wskazówką, to jego uczucia do mnie najwyraźniej nie złagodniały.
– Co pan ma z tym wspólnego? – zapytał Matthews.
– Zapewnia wsparcie kryminalistyczne – wyjaśniła Deborah, a ja skromnie przytaknąłem.
– Cholera – zaklął Doakes.
– Występuje tu czynnik czasu – powiedziała Deborah. – Musimy znaleźć tego typa, zanim… zanim pojawi się więcej takich rzeczy. Nie możemy wiecznie trzymać tego pod przykrywką.
– Sądzę, że termin „podnoszenie wrzawy w mediach” mógłby być odpowiedni – podpowiedziałem, zawsze skłonny do niesienia pomocy. Matthews spojrzał na mnie wściekle.
– Znam ogólne plany Kyle'a… Chutsky'ego – kontynuowała Deborah. – Ale nie mogę się nimi posłużyć, bo nie dysponuję szczegółowymi informacjami dotyczącymi podstaw tej sytuacji. – Wystawiła podbródek w stronę Doakesa. – Sierżant Doakes wie coś więcej o tej sprawie.
Doakes wydawał się zaskoczony, ale widać było, że rzadko ćwiczył ten wyraz twarzy. Zanim zdążył się odezwać, Deborah brnęła dalej.
– Uważam, że we troje złapiemy tego faceta, zanim przyleci tu kolejny federalny, żeby zaczynać wszystko od początku.
– Cholera – powtórzył Doakes. – Chcesz, żebym pracował… z nim? – Nie musiał pokazywać palcem, żeby wszyscy wiedzieli, że chodzi o mnie, ale i tak to zrobił, wystawiając muskularny palec wskazujący w stronę mojej twarzy.
– Tak, chcę – powiedziała Deborah. Kapitan Matthews przygryzał wargę. Wyglądał na niezdecydowanego.
Doakes znowu powtórzył:
– Cholera. – Miałem nadzieję, że zdoła poprawić swoje zdolności konwersacyjne, skoro mamy razem pracować.
– Mówił pan, że wie coś o tym. – Matthews zwrócił się w stronę Doakesa, a sierżant niechętnie przeniósł wzrok ze mnie na kapitana.
– Aha – potaknął.
– Z pańskiej, hm… z wojska – kontynuował Matthews. Jakoś specjalnie nie przerażała go mina Doakesa wyrażająca rozdrażnienie i wściekłość, ale może taki już był obyczaj dowodzącego.
– Aha – powtórzył Doakes.
Kapitan Matthews zmarszczył brwi, robiąc wszystko, żeby przybrać najbardziej przekonującą minę człowieka czynu podejmującego decyzję. Tymczasem my robiliśmy wszystko, żeby opanować gęsią skórkę.
– Morgan – powiedział wreszcie Matthews. Popatrzył na Debs i przerwał. Furgonetka z napisem: WIADOMOŚCI z AKCJI na boku zatrzymała się przed domkiem i zaczęli z niej wysiadać ludzie.
– Cholera – mruknął Matthews. Spojrzał na ciało, potem na Doakesa. – Zrobi pan to, sierżancie?
– Nie spodoba im się to w Waszyngtonie – odparł Doakes. – Mnie się też za bardzo nie podoba.
– Zaczynam tracić zainteresowanie tym, co im się podoba w Waszyngtonie – stwierdził Matthews. – Mamy własne problemy. Poradzi sobie pan z tym?
Doakes popatrzył na mnie. Próbowałem wyglądać poważnie i gorliwie, ale on tylko pokiwał głową.
– Tak – zgodził się. – Poradzę sobie.
Matthews klepnął go po ramieniu.
– Porządny gość – powiedział i pospiesznie wyszedł, żeby porozmawiać z ekipą telewizyjną.
Doakes nadal patrzył na mnie. Odwzajemniłem spojrzenie.
– Niech pan tylko pomyśli: będzie panu znacznie łatwiej mnie śledzić – powiedziałem.
– Jak to się skończy – rzekł. – Tylko ty i ja.
– Ale dopiero, jak się skończy – odparłem, a on w końcu skinął głową. Tylko raz.
– No to na razie.