172621.fb2
Od 6.00 do 16.00
Zachodnioberlińskie więzienie Moabit składa się z dwóch części. Starsza istniała już przed II wojną światową. Nową zbudowano na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zapewne nie bez związku z szeroką falą terroryzmu, jaką uruchomiła w Niemczech grupa Baader-Meinhof. W tej części więzienia zainstalowano ultranowoczesne systemy zabezpieczeń, najgrubszą stal i najtwardszy beton, kamery telewizyjne, elektronicznie sterowane drzwi, zamki, kraty.
Miszkina i Łazariewa, którzy spali w pojedynczych celach na najwyższym piętrze, w niedzielę, 3 kwietnia 1983 roku o szóstej rano obudził sam naczelnik więzienia.
– Zostaliście zwolnieni – powiedział krótko. – Jeszcze dziś odlecicie do Izraela. Start przewidziany jest na ósmą. Przygotujcie się do wyjścia. O wpół do ósmej ruszamy na lotnisko.
Dziesięć minut później dowódca wojskowy brytyjskiego sektora Berlina Zachodniego dzwonił do niemieckiego burmistrza miasta.
– Bardzo przepraszam, Herr Burgermeister, ale start z cywilnego lotniska Tegel raczej nie wchodzi w rachubę. Jak pan wie, nasze rządy uzgodniły, że posłużymy się brytyjskim samolotem wojskowym. Do jego obsługi z pewnością lepiej przygotowane jest nasze lotnisko Gatow. A przy tym unikniemy chaosu i tłumu dziennikarzy. W takim wielkim międzynarodowym porcie lotniczym byłoby to raczej trudne.
Burmistrz był w gruncie rzeczy zadowolony. Jeśli całą tą operacją zajmą się Brytyjczycy, na nich spadnie wszelka odpowiedzialność; a zbliżające się wybory lokalne dotyczyły przecież także Berlina…
– A więc, jaki ma pan plan, generale?
– Londyn proponuje, żebyście zapakowali tych dwóch łobuzów do opancerzonej karetki na terenie więzienia i zawieźli ich prosto do bazy Gatow. Wypuścicie ich z karetki dopiero w bazie… z dala od wszelkich widzów. Oczywiście od tego momentu moi ludzie przejmują pełną odpowiedzialność.
Dziennikarze nie mieli tym razem szczęścia. Ponad czterystu reporterów i fotografów biwakowało przed bramą Moabitu już od poprzedniego wieczora, kiedy to w Bonn zapowiedziano uwolnienie porywaczy na ósmą rano. Wszyscy chcieli mieć zdjęcie tej dwójki w triumfalnym momencie uwolnienia. Tabuny fotoreporterów oblegały też cywilne lotnisko Tegel, biegając z kąta w kąt w poszukiwaniu najlepszego punktu obserwacyjnego dla swoich teleobiektywów. I jednych, i drugich miał spotkać srogi zawód.
Brytyjska baza lotnicza Gatow ma tę zaletę, że znajduje się na najdalszych peryferiach miasta i oddzielona jest od centrum bardzo szeroką w tym miejscu rzeką Hawelą. Zachodnie ogrodzenie niemal styka się z Murem, którym otoczyły miasto komunistyczne władze NRD.
W bazie już na wiele godzin przed świtem trwały ożywione i systematyczne przygotowania. Między trzecią a czwartą nad ranem przyleciał z Anglii mały “dyrektorski” odrzutowiec HS-125 z oznaczeniami RAF, nie wiedzieć czemu, zwany przez wojskowych “Belfrem”. Miał on bardzo pojemne zbiorniki paliwa, pozwalające bez lądowania pokonać trasę z Berlina do Tel Awiwu, nawet po okrężnej trajektorii: Monachium – Wenecja – Ateny, bez korzystania z przestrzeni powietrznej państw komunistycznych. Wysoka prędkość podróżna, 500 mil na godzinę, pozwalała Belfrowi pokonać tę liczącą 2200 mil trasę w cztery i pół godziny. Natychmiast po wylądowaniu odholowano Belfra do pustego hangaru, gdzie poddano samolot kontroli technicznej i uzupełniono paliwo.
Dziennikarze tak bardzo skupili swoją uwagę na więzieniu Moabit i porcie lotniczym Tegel, że nikt nie zauważył czarnego SR-71 schodzącego nad północno-zachodnią częścią miasta do lądowania na głównym pasie lotniska Gatow – choć odbyło się to za trzy minuty siódma, kiedy niebo było już całkiem jasne. Samolot został szybko odholowany do jednego z hangarów, gdzie sprowadzona specjalnie na tę okazję z Tempelhof ekipa US Air Force pospiesznie zamknęła drzwi przed nosem ciekawskich Anglików i zabrała się do pracy przy Blackbirdzie. SR-71 miał już swoje nietypowe i niewdzięczne zadanie za sobą. Pułkownik O'Sullivan, stwierdziwszy, że znajduje się wśród rodaków i że następne lądowanie wypadnie już w ukochanych ojczystych Stanach – nareszcie odprężył się. Jego pasażer szybko opuścił hangar. Przed drzwiami powitał go młody major RAF, czekający w land-roverze.
– Pan Munro? – spytał.
– Tak – Szkot podał mu swój paszport, który major obejrzał pobieżnie.
– Dwaj dżentelmeni czekają na pana w kasynie – stwierdził.
Ci dwaj dżentelmeni mogli, w razie potrzeby, wylegitymować się dokumentami urzędników niskiego szczebla z Ministerstwa Obrony. Nie przyznaliby się jednak przy tym, że na co dzień zajmują się pracą badawczą w pewnym pilnie strzeżonym laboratorium, którego odkrycia i raporty opatrywane są natychmiast znakiem “Ściśle tajne”. Obaj panowie byli elegancko ubrani, obaj trzymali w rękach czarne, urzędnicze walizeczki. Pierwszy, w okularach bez oprawy, był lekarzem albo raczej był nim kiedyś, zanim porzucił szlachetne ideały Hipokratesa. Drugi, jego asystent, był dawniej felczerem.
– Czy panowie mają sprzęt, o który prosiłem? – spytał Munro bez żadnych wstępów.
Zamiast odpowiedzi człowiek w okularach otworzył swoją walizeczkę i wyjął z niej płaską skrzynkę, nie większą niż pudełko cygar. Uniósł pokrywkę i pokazał zawartość pudełka, ułożoną na podściółce z waty.
– Dziesięć godzin – powiedział. – Nie więcej.
– To trochę mało – skrzywił się Munro. – Cholernie mało. Dochodziła siódma trzydzieści. Zapowiadał się kolejny ciepły, słoneczny poranek.
Należący do brytyjskiej służby ochrony wybrzeża zwiadowczy Nimrod krążył wciąż niezmordowanie na wysokości 15 tysięcy stóp nad “Freyą”. Jego zadaniem była teraz obserwacja nie tylko tankowca, ale i plamy ropy, która wyciekła z niego w południe poprzedniego dnia. Gigantyczne tłuste rozlewisko przemieszczało się wciąż leniwie po spokojnym morzu, nadal pozostając poza zasięgiem jednostek pożarniczych, załadowanych detergentem, które nie mogły przekroczyć zaklętego kręgu pięciu mil wokół “Freyi”. Plama ropy, która najpierw powędrowała z przypływem na północny wschód od tankowca, w nocy zatrzymała się, po czym fala odpływu oraz lekka bryza popchnęły ją z powrotem. Przed świtem znalazła, się znowu na południku “Freyi”, o dwie mile od niej w kierunku brzegów Holandii i Belgii.
Na statkach pożarniczych i holownikach, wiozących skoncentrowany emulgent ropy, specjaliści z laboratorium Warren Springs błagali Boga o dobrą, spokojną pogodę przynajmniej do momentu, gdy będą mogli zacząć akcję. Jeśli pogoda się pogorszy, jeśli zacznie wiać mocniejszy wiatr, wielka plama rozdzieli się na tysiące mniejszych i pogna wraz z falami ku brzegom Europy albo Wielkiej Brytanii.
Meteorolodzy z niepokojem śledzili zbliżanie się od strony cieśnin duńskich chłodnego frontu atmosferycznego. Najwyraźniej wypierał on znad Morza Północnego panującą od paru dni ciepłą aurę, niezwykłą zresztą o tej porze roku. Będzie dobrze, jeśli to zderzenie frontów skończy się jedynie silną mgłą.
Dziesięć minut przed ósmą, a więc tuż przed zapowiedzianym terminem uwolnienia więźniów, napięcie nerwowe na “Freyi” dosięgło szczytu. Wcześniej już Drake, asekurowany przez dwu uzbrojonych ludzi, pozwolił kapitanowi skorzystać z jego własnej podręcznej apteczki. Szary z bólu, Larsen wyrywał z poharatanej dłoni odłamki plastiku; potem owinął ją bandażem, którego koniec zawiązał wokół szyi w prymitywny temblak. Swoboda, z plastrem na czole, patrzył na niego z drugiego końca kabiny.
– Muszę przyznać, że dzielny z pana człowiek, kapitanie Larsen. Ale nic pan nie zyskał. Nadal mogę wypompować z pańskiego statku tyle ropy, ile zechcę, a już te okręty dokoła postarają się, żeby dokończyć roboty. I jeśli Niemcy znowu złamią obietnicę, zacznę już o dziewiątej.
Dokładnie o wpół do ósmej cierpliwość dziennikarzy warujących pod więzieniem Moabit została nagrodzona. Podwójna stalowa brama, wychodząca na Klein Moabit Strasse, otworzyła się na oścież i ukazała się w niej opancerzona furgonetka bez bocznych okien. Z balkonów mieszkań po drugiej stronie ulicy dziesiątki fotografów pstrykały wszystko, co się dało – choć niewiele tu było do oglądania; potem w ślad za odjeżdżającą karetką ruszyła rzeka pojazdów prasowych.
W wozach transmisyjnych, przysłanych tu przez różne stacje radiowe i telewizyjne, reporterzy terkotali w podnieceniu do mikrofonów. Słowa wielu z nich wędrowały natychmiast, za pośrednictwem macierzystych stacji, do milionów słuchaczy. Taką bezpośrednią transmisję prowadziło też radio BBC. Głos brytyjskiego sprawozdawcy wypełnił kajutę kapitana “Freyi”, gdzie Andrew Drake – człowiek, który rozpętał całą tę aferę – słuchał teraz z najwyższą uwagą.
– Jadą już! – wykrzyknął z satysfakcją. – No, to niewiele zostało czasu. Najwyższa pora, żeby im powiedzieć, jak mają przyjąć chłopców w Izraelu.
Pobiegł znowu na mostek. Dwaj “opiekunowie” Larsena pozostali na miejscu. Ale był to nadmiar ostrożności. Masywne ciało kapitana spoczywało bezwładnie w fotelu. Jego umysł, goniący resztkami przytomności, walczył teraz nie tyle z sennością, ile z falami przenikliwego bólu w potrzaskanej, krwawiącej wciąż dłoni.
Opancerzona karetka, poprzedzana przez policjantów na motocyklach, których syreny wyły przeraźliwie, wpadła w otwartą bramę w wysokim na dwanaście stóp ogrodzeniu bazy Gatow. Ciężki szlaban przed bramą opadł szybko, w samą porę, by zatrzymać wypełniony dziennikarzami samochód, pędzący na czele długiej kolumny wozów. Samochody stawały jeden po drugim z piskiem opon. Zamknęła się dwuskrzydłowa brama. Po chwili wzdłuż ogrodzenia rozlał się tłum reporterów i fotografów, głośno, ale bezskutecznie domagających się prawa wstępu.
Baza Gatow to nie tylko lotnisko; stacjonuje tu także duży oddział wojska. Czterej wartownicy przy bramie – wielkie chłopiska żandarmerii wojskowej, w czerwonych czapkach zsuniętych niemal na nos – stali nieruchomi i odporni na wszelkie zaczepki.
– Nie macie prawa nas zatrzymywać! – ryczał wściekły fotoreporter ze “Spiegla”. – Musimy widzieć moment uwolnienia więźniów.
– Daj spokój, Szwabie – mruknął pod nosem stojący najbliżej sierżant Farrow, a głośno powiedział: – Takie mam rozkazy.
Reporterzy rzucili się do budek telefonicznych, żeby poskarżyć się swoim szefom. Skarżyli się też burmistrzowi – a on wyrażał “szczere ubolewanie” i obiecał natychmiast porozumieć się w tej sprawie z dowódcą bazy Gatow. Potem odkładał słuchawkę, sadowił się wygodniej w fotelu i spokojnie zaciągał się cygarem.
Tymczasem w bazie Adam Munro, w towarzystwie pułkownika odpowiedzialnego za obsługę techniczną samolotów, przeszedł do hangaru, w którym stał Belfer.
– Maszyna w porządku? – spytał podoficera kierującego przeglądem technicznym.
– Na sto procent, sir! – odpowiedział służbiście stary mechanik.
– A jednak… – rzekł Munro – myślę, że powinniście jeszcze raz zajrzeć do tamtego silnika. Tam chyba jest jakiś drobny defekt elektryczny. Trzeba to koniecznie naprawić.
Podoficer patrzył na nieznajomego w osłupieniu, potem przeniósł wzrok na swego przełożonego.
– Proszę to wykonać, panie Barker – potwierdził polecenie pułkownik i wyjaśnił: – Potrzebne jest nam drobne opóźnienie “z powodów technicznych”. Belfer nie może po prostu być gotowy do startu natychmiast. To dla władz niemieckich. Powinni wiedzieć, że to rzeczywiście jakiś defekt. Niech pan zdejmie osłony i przejrzy jeszcze raz ten silnik.
Sierżant Barker już od trzydziestu lat obsługiwał samoloty Royal Air Force. Rozkaz przełożonego był dlań rzeczą świętą – nawet jeśli powtarzał tylko idiotyczne życzenie jakiegoś parszywego cywila, który zresztą lepiej by zrobił, gdyby zajął się swoim wymiętym ubraniem i niechlujnym zarostem.
Naczelnik więzienia Moabit, Alois Bruckner, przyjechał do Gatow własnym samochodem, by być świadkiem przekazania więźniów Brytyjczykom i startu samolotu do Izraela. Kiedy usłyszał, że maszyna nie jest jeszcze gotowa, zdenerwował się i postanowił osobiście rzecz sprawdzić.
Kiedy w towarzystwie dowódcy bazy wszedł do hangaru, sierżant Barker zanurzony był po pas w czeluściach prawego silnika Belfra.
– Co się stało? – spytał z rozpaczą. Głowa Barkera wysunęła się spod osłony silnika.
– Zwarcie elektryczne, sir – zameldował urzędnikowi. – Zauważyłem to przed chwilą, w czasie próby silnika. To nie potrwa długo.
– Oni muszą odlecieć o ósmej, za dziesięć minut! – nalegał Niemiec. – Jeśli nie odlecą, tamci o dziewiątej wypuszczą z tankowca sto tysięcy ton ropy.
– Postaram się jak najszybciej, sir. Pozwoli pan, że teraz wrócę do pracy?
Dowódca bazy wyprowadził Brucknera z hangaru.
– Zapraszam pana do kasyna oficerskiego na filiżankę dobrej herbaty – zaproponował.
– Nie chcę dobrej herbaty, chcę dobrego startu do Tel Awiwu! – warknął Bruckner. – A na razie muszę zadzwonić do burmistrza.
– No to też najlepiej z kasyna – ucieszył się Brytyjczyk. – Aha, pomyślałem, że więźniowie nie powinni dłużej dusić się w tej furgonetce, więc kazałem ich przeprowadzić do cel na posterunku żandarmerii w baraku “A”. Będzie im tam wygodniej.
Za pięć ósma korespondent BBC otrzymał poufną, specjalnie dla niego przeznaczoną wiadomość od dowódcy bazy RAF. Już siedem minut później wiadomość o defekcie silnika Belfra znalazła się w porannym dzienniku BBC World Seryice. W ten sposób dotarła na “Freyę”.
– Lepiej niech się pospieszą… – skomentował groźnie Swoboda.
Tuż po ósmej Munro i dwaj inni cywile weszli do baraku, w którym mieścił się posterunek żandarmerii wojskowej. Placówka była niewielka, z rzadka tylko trafiali tu żołnierze naruszający regulamin – toteż cztery cele zupełnie wystarczały. Usytuowane były w jednym rzędzie, wzdłuż korytarza za pokojem służbowym; Miszkina umieszczono w pierwszej, Łazariewa w czwartej, ostatniej. Młodszy z “urzędników” wpuścił Munro i swojego szefa do korytarza, potem zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
– Ostatnie przesłuchanie – wyjaśnił dyżurnemu sierżantowi, który zbliżył się do nich z groźną miną. – Jesteśmy z wywiadu – dodał i dotknął palcem nosa. Sierżant mruknął coś niewyraźnie i wrócił do swojej dyżurki.
Munro wszedł do pierwszej celi. Lew Miszkin, już w swoim własnym, a nie więziennym ubraniu, siedział na krawędzi pryczy i palił papierosa. Powiedziano mu już, że w najbliższym czasie odleci do Izraela, ale nadal był pełen niepokoju: nie wiedział prawie nic o tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich trzech dni.
Munro patrzył na niego przenikliwie. Nie chciał tego spotkania i bał się go. Ale to była cena, którą musiał zapłacić, by na Walentynę czekała na plaży pod Mamaią zbawcza łódź, która zabierze ją do wolnego świata. Tylko czy będzie miała kogo zabrać? Munro miał wciąż przed oczyma ukochaną kobietę, wychodzącą przez szklane drzwi na moskiewską ulicę i tamtego człowieka w prochowcu, który podążył w ślad za nią.
– Jestem lekarzem – powiedział po rosyjsku. – Pańscy przyjaciele Ukraińcy życzyli sobie, by zbadać pana przed podróżą.
Miszkin wstał, wahając się, co odpowiedzieć. Na pewno nie spodziewał się ciosu wyprostowaną dłonią w splot słoneczny ani puszki z gazem oszałamiającym, która znalazła się pod jego nosem w chwili, gdy próbował złapać oddech. Gaz dotarł błyskawicznie do jego płuc. Nogi Miszkina ugięły się, byłby upadł; Munro chwycił go jednak w porę pod ramiona i delikatnie ułożył na pryczy.
– To będzie działać najwyżej dziesięć minut – ostrzegł cywil z ministerstwa, który obserwował scenę z boku. – Obudzi się z zawrotami głowy, ale wszystko będzie pamiętał. Musi pan szybko działać.
Munro otworzył podaną mu walizeczkę i wyjął z niej pudełko ze strzykawką, watą i flakonem eteru. Umoczywszy watę w eterze przetarł nią skórę na prawym przedramieniu więźnia, uniósł strzykawkę pod światło i nacisnął lekko, by usunąć ostatnie pęcherzyki powietrza. Zrobienie zastrzyku nie zajęło więcej niż trzy sekundy; Miszkin pozostanie pod jego działaniem przez dwie godziny, a więc nawet dłużej, niż to jest potrzebne.
Dwaj Brytyjczycy zamknęli za sobą drzwi i przeszli do celi numer cztery, po której krążył nerwowo w tę i z powrotem Dawid Łazariew. Gaz z rozpylacza podziałał tu równie szybko i skutecznie jak w pierwszym przypadku. Dwie minuty później Łazariew był już po zastrzyku. Cywil towarzyszący agentowi SIS sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mu płaskie metalowe pudełko.
– Zostawię pana teraz – stwierdził chłodno. – Za to mi już nie płacą.
Młodzi porywacze nie mogli oczywiście wiedzieć, co im wstrzyknięto. Była to mikstura dwu narkotyków, które w Anglii noszą nazwy “petydyna” i “hiacyna”, w Ameryce natomiast – “meperydyna” i “skopolamina”. W połączeniu dają one nader szczególne efekty. Pacjent pozostaje przytomny, choć nieco ospały; jest przy tym podatny na sugestie i całkowicie posłuszny poleceniom innych osób. Dodatkowym efektem jest iluzja błyskawicznego upływu czasu. Kiedy po dwóch godzinach mikstura przestaje działać, pacjentowi wydaje się, że ocknął się z parosekundowego omdlenia. Zapomina przy tym kompletnie wszystko, co zdarzyło się w ciągu tych dwóch godzin. I tylko spojrzenie na zegar może mu uświadomić rzeczywisty upływ czasu.
Munro powrócił do celi Miszkina. Pomógł chłopakowi usiąść na pryczy i oparł go o ścianę.
– Cześć – powiedział.
– Cześć – odezwał się zgodnie Miszkin. Znów rozmawiali po rosyjsku, ale tego już Miszkin nie zapamięta.
Munro otworzył blaszane pudełeczko, wyjął dwie połówki długiej kapsułki, podobnej do tych, jakich często używa się na przeziębienie, i skręcił je w całość.
– Powinieneś łyknąć tę pigułkę – podał ją Miszkinowi razem ze szklanką wody.
– Dobra – zgodził się ochoczo tamten i połknął bez sprzeciwu. Teraz Munro wyciągnął z walizki bateryjny budzik, wyregulował go
i postawił na stoliku przy ścianie. Wskazówki ustawione były na ósmą, ale budzik nie chodził. Szkot zostawił Miszkina siedzącego w otępieniu na pryczy i znowu powędrował do celi nr 4. Pięć minut później jego zadanie było skończone. Zapakował swoje akcesoria do walizeczki i opuścił korytarz aresztu.
– Mają być w całkowitej izolacji aż do momentu podstawienia samolotu – oświadczył znudzonemu sierżantowi w pokoju służbowym. – Nikogo nie wolno do nich dopuszczać. To rozkaz dowódcy bazy.
Andrew Drake po raz pierwszy rozmawiał z premierem Holandii, Janem Graylingiem, nie korzystając z pośrednika. Później, po skrupulatnej analizie nagranych taśm, angielscy eksperci lingwiści stwierdzą, że głos ten musi należeć do człowieka pochodzącego z okolic Bradford w Anglii – ale wtedy nie będzie to już miało żadnego znaczenia.
– Oto szczegółowe warunki przyjęcia Miszkina i Łazariewa w Izraelu – mówił Drake. – Najdalej w godzinę po starcie samolotu z Berlina muszą otrzymać gwarancję premiera Golena, że te warunki będą przestrzegane. Jeśli nie będą, postąpię tak, jak gdyby moi przyjaciele w ogóle nie zostali uwolnieni. Warunek pierwszy: obaj zostaną przeprowadzeni z samolotu pieszo przed tarasem widokowym głównego budynku portu lotniczego imienia Ben Guriona. Po drugie: taras ten będzie całkowicie otwarty dla publiczności. Żadnej kontroli dokumentów, żadnego filmowania ludzi na tarasie przez służbę bezpieczeństwa. Po trzecie: jeśli zrobicie jakiś szwindel z więźniami, jeśli na przykład podstawicie na ich miejsce podobnych aktorów, dowiem się o tym w ciągu paru godzin. Po czwarte: na trzy godziny przed przybyciem samolotu do Izraela tamtejsze radio poda publicznie porę przylotu i ogłosi, że wszyscy chętni mogą oglądać scenę powitania bezpośrednio na lotnisku. Ten komunikat ma być ogłoszony w czterech językach: hebrajskim, angielskim, francuskim i niemieckim. To wszystko.
– Panie Swoboda! – Grayling próbował zatrzymać rozmówcę przy mikrofonie. – Zanotowaliśmy wszystkie pańskie życzenia i natychmiast przekażemy je rządowi Izraela. Jestem pewien, że nie będzie żadnych sprzeciwów z ich strony. Ale proszę się jeszcze nie wyłączać. Mam dla pana ważną wiadomość od Brytyjczyków z Berlina.
– Słucham – zgodził się Drake.
– Technicy RAF, którzy przygotowują samolot dla pańskich przyjaciół na lotnisku Gatow, wykryli w czasie próby silników poważny defekt układu elektrycznego. Niech mi pan wierzy, to naprawdę nie jest żaden podstęp. Oni robią wszystko, żeby jak najszybciej doprowadzić maszynę do porządku. Ale może nastąpić opóźnienie odlotu o dwie godziny.
– Jeśli to jest trik, zapłaci za to przede wszystkim pański kraj. To na waszych plażach wyląduje sto tysięcy ton ropy.
– To nie jest żaden trik – powtórzył Grayling z naciskiem. – Przecież pan wie, że w każdym samolocie zdarza się od czasu do czasu jakiś defekt. Pech chciał, że zdarzyło się to właśnie teraz w tej maszynie. Ale naprawią to, może już nawet naprawili. Jeszcze trochę cierpliwości, panie Swoboda.
Drake namyślał się przez chwilę.
– Dobrze, ale za to muszę mieć cztery niezależne potwierdzenia startu od reporterów czterech rozgłośni: Głosu Ameryki, Deutsche Welle, BBC i RFI z Paryża. Wszystko po angielsku, najdalej pięć minut po starcie samolotu.
W odpowiedzi Graylinga dał się wyczuć ton ulgi:
– Natychmiast poproszę dowódcę bazy RAF w Gatow, aby pozwolił reporterom tych czterech stacji obserwować przygotowania do startu i sam start.
– Musi na to pozwolić – powiedział Drake. – A jeśli chodzi o termin, daję wam dodatkowo trzy godziny. Te sto tysięcy ton ropy zaczniemy wypompowywać do morza w południe.
Połączenie urwało się z suchym trzaskiem.
W niedzielę rano premier Beniamin Goleń był, jak zwykle, w swoim urzędzie w Jerozolimie. Szabas już się skończył – zaczął się normalny dzień pracy. W Europie Zachodniej była dopiero ósma, tutaj już dziesiąta.
Zaledwie holenderski premier odłożył słuchawkę po rozmowie ze Swobodą, a już agenci izraelskiego wywiadu Mossad, czuwający w małym mieszkaniu w centrum Rotterdamu, zaczęli przekazywać najnowsze wieści z “Freyi” wprost do Jerozolimy. Przez ponad godzinę okupowali specjalne połączenie dyplomatyczne. Zapis tych raportów i rozmów przyniósł Golenowi jego osobisty doradca do spraw bezpieczeństwa. Premier czytał pospiesznie.
– O co mu właściwie chodzi? – spytał.
– Zabezpiecza się przed ewentualnym oszustwem. Bo to nie byłoby takie trudne podstawić dwóch podobnych ludzi zamiast Miszkina i Łazariewa.
– A więc ktoś tutaj, w Izraelu, ma stwierdzić ich tożsamość?
– Tak, ktoś, kto będzie na tarasie widokowym. Najwyraźniej mają i tutaj jakiegoś wspólnika, który zna tych ludzi z widzenia. A bardzo możliwe, że również oni, Miszkin i Łazariew, potrafią tego człowieka rozpoznać.
– I co potem?
– Potem on przekaże zapewne przez rozgłośnie radiowe sygnał, który dla tamtych na “Freyi” będzie oznaczał, że ich przyjaciele rzeczywiście dotarli bezpiecznie do Izraela. Jeśli ten sygnał się nie pojawi, uznają, że zostali oszukani, i zrobią swoje.
– Więc mówi pan, że musi tu być jeszcze jeden? Tu, w Izraelu? Nie podoba mi się to! – zirytował się premier. – Rozumiem, że musimy się zabawić w gościnność i tolerancję wobec tamtych dwóch, ale nikogo więcej nie będę tolerował. Należy poddać cały taras widokowy dyskretnej obserwacji. Jeśli stwierdzicie, że ktoś z tarasu porozumiewa się z więźniami, śledzić go. Pozwólcie mu jeszcze spokojnie przekazać sygnał, potem aresztujcie.
Na “Freyi” ten poranek ciągnął się śmiertelnie wolno. Drake co piętnaście minut przebiegał całą skalę swojego odbiornika, zatrzymując się zwłaszcza na angielskich komunikatach Głosu Ameryki i serwisu światowego BBC. Ich treść była jednak ciągle taka sama: naprawa zepsutego silnika Belfra przedłuża się.
Krótko po dziewiątej wpuszczono na teren bazy Gatow czterech korespondentów, którzy zgodnie z wolą Drake'a mieli być świadkami startu. Pod eskortą żandarmów zaprowadzono ich do kasyna oficerskiego, tam poczęstowano kawą i ciastkami. Mieli stąd bezpośrednie połączenie telefoniczne ze swoimi berlińskimi agencjami, które utrzymywały teraz stałą łączność z głównymi rozgłośniami czterech krajów.
“Cutlass”, “Sabre” i “Scimitar”, ukryte w cieniu krążownika “Argyll”, spokojnie kołysały się na kotwicach. Na pokładzie pierwszego major Fallon zarządził odprawę dla swoich dwunastu komandosów z SBS.
– Musimy liczyć się z tym – powiedział – że władze wypuszczą tych łobuzów z Berlina. Za godzinę lub dwie wystartują, za następne cztery albo pięć będą w Izraelu. Jeśli tak, to nasze tutejsze ptaszki będą próbowały ulotnić się z “Freyi” wieczorem albo w nocy. Na razie nie wiadomo, w którą stronę popłyną, ale pewnie do Holandii. Mają z tamtej strony zupełnie puste morze. Eksperci z Marynarki Królewskiej oceniają, że ten mały oscylator nie może mieć większego zasięgu niż trzy mile. Jak tamci będą już trzy mile od tankowca, saperzy z marynarki popłyną na “Freyę”, żeby rozbroić ładunki. A my wtedy dobierzemy się do tych drani. Tylko od razu zapamiętajcie sobie wszyscy, że Swoboda jest mój! Zrozumiano?
Zgodnym potakiwaniom towarzyszyło parę groźnych uśmiechów. Działanie było dla nich sensem życia. Tymczasem już trzy dni trzymano ich na uwięzi. Jeszcze bardziej zaostrzyło to ich łowieckie apetyty.
– Ich kuter jest znacznie wolniejszy od naszych łodzi – ciągnął Fallon. – Co prawda będą mieli osiem mil przewagi, ale obliczyłem, że i tak dopadniemy ich na cztery mile przed brzegiem. Nimrod i “Argyll” podadzą nam dokładne namiary. Jak będziemy już blisko, włączymy wszystkie reflektory. I wykończymy ich. Dostałem wiadomość z Londynu, że nikt nie chce ich mieć żywych. Nie pytajcie, dlaczego. Może po prostu za dużo wiedzą i lepiej, żeby milczeli. My mamy swoje zadanie… i wykonamy je.
Pięć mil od Fallona komandor Mikę Manning także niecierpliwie liczył upływające minuty. On również słuchał radia, czekając na pomyślną wiadomość z Berlina. Właśnie z radia, po nocy spędzonej w bezsennym oczekiwaniu na straszny rozkaz, usłyszał wiadomość, która całkowicie go zaskoczyła i obudziła nową nadzieję. Całkiem nieoczekiwanie rząd Stanów Zjednoczonych wycofał się z zajmowanego przedtem stanowiska. Nie było już żadnych obiekcji w kwestii uwolnienia tych dwóch z Moabitu; a skoro można ich uwolnić, to nie ma już sensu i potrzeby niszczyć “Freyi”. Ogarnęło go uczucie ulgi; wielkiej ulgi, że morderczy rozkaz jest już nieważny – chyba że… Chyba że znów zdarzy się coś złego. A więc dopóki ci dwaj ukraińscy Żydzi nie postawią stopy na lotnisku Ben Guriona w Izraelu, dopóty komandor Mikę Manning nie zazna prawdziwego spokoju. Nie będzie miał bowiem pewności, czy rozkaz, którego wykonanie zmieniłoby “Freyę” w stos pogrzebowy, stał się rzeczywiście i bezpowrotnie nieaktualny.
Narkotyk, którym Munro naszpikował Łazariewa i Miszkina, przestał działać za kwadrans dziesiąta. Jednocześnie ruszyły zegary, które Munro pozostawił w obu celach. Wskazówki podjęły swoją powolną wędrówkę wokół tarcz. Miszkin potrząsnął głową i przetarł oczy. Był nieco senny, trochę kręciło mu się w głowie. Przypisał to zarwanej nocy. Długotrwały brak snu, zrozumiałe w tych warunkach oszołomienie biegiem zdarzeń musiało dawać się we znaki. Spojrzał na zegar: wskazywał dwie minuty po ósmej. Przypomniał sobie, że kiedy prowadzono ich do cel przez pokój służbowy, na znajdującym się tam zegarze była dokładnie ósma. Przeciągnął się, zsunął z pryczy i zaczai chodzić po celi w tę i z powrotem. Dokładnie tak samo – tyle że z pięciominutowym opóźnieniem – zachowywał się w celi na drugim końcu korytarza Łazariew.
Munro przeszedł do hangaru, gdzie sierżant Barker wciąż jeszcze z uporem majstrował we wnętrzu silnika Belfra.
– Jak idzie robota, panie Barker? – spytał.
Stary mechanik wydostał się z czeluści silnika i popatrzył na cywila z wściekłością.
– Czy mogę spytać, sir, jak długo jeszcze mam tu strugać wariata? Przecież ten silnik jest bez zarzutu.
Munro popatrzył na zegarek.
– Jest dziesiąta trzydzieści. Dokładnie za godzinę zechce pan zadzwonić do pokoju załóg dyżurnych i do kasyna oficerskiego z meldunkiem, że maszyna jest gotowa do startu.
– Rozumiem, sir, o jedenastej trzydzieści – powiedział z rezygnacją sierżant Barker.
W areszcie Łazariew spojrzał znowu na zegar. Wskazywał już dziewiątą, choć więzień był przekonany, że od chwili jego wejścia do celi nie minęło więcej niż pół godziny. Jakoś szybko zleciała ta godzina. – pomyślał, ale nie zdziwił się zbytnio. Wiedział już, że poczucie czasu w więzieniu, zwłaszcza w pojedynczej celi, bywa zawodne. Niezawodne są tylko zegary – więc trzeba im ufać. Ani jemu, ani Miszkinowi nie przyszłoby nigdy do głowy, że te zegary chodzą dwa razy szybciej od normalnych. W ten sposób nadrabiały poprzednią stuminutową bezczynność, by dokładnie o jedenastej trzydzieści zrównać krok ze wszystkimi innymi zegarami w tej części świata.
O jedenastej do burmistrza Berlina Zachodniego zadzwonił z Hagi premier Jan Grayling.
– Co tam się dzieje, panie burmistrzu?
– Nie wiem – odpowiedział z rozpaczą w głosie berliński dostojnik. – Brytyjczycy twierdzą, że już prawie zreperowali ten przeklęty silnik. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie wzięli sprawdzonego odrzutowca Brytyjskich Linii Lotniczych i nie skorzystali z cywilnego lotniska? Przecież zapłacilibyśmy za ten dodatkowy rejs do Izraela, nawet gdyby miało być tylko dwóch pasażerów.
– No cóż – westchnął Grayling – chciałbym tylko przypomnieć panu, że ci szaleńcy na “Freyi” mają zamiar wypompować sto tysięcy ton ropy. Jeśli do tego dojdzie, cała odpowiedzialność spadnie na Brytyjczyków. Takie jest stanowisko mojego rządu.
– W pełni podzielam to stanowisko – padła odpowiedź z Berlina. – I ma pan rację, nazywając to wszystko szaleństwem.
O jedenastej trzydzieści sierżant Barker zamknął pokrywy silnika i zszedł po drabinie na podłogę hangaru. Podszedł do ściennego telefonu i połączył się z kasynem oficerskim. Po drugiej stronie przewodu zgłosił się dowódca bazy.
– Gotowe, sir – zameldował mechanik.
Oficer RAF odłożył słuchawkę i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych w pokoju ludzi; byli wśród nich naczelnik więzienia moabickiego i czterej reporterzy radiowi, czuwający przy telefonach.
– Właśnie naprawiono defekt – powiedział. – Za piętnaście minut samolot będzie w powietrzu.
Z okien kasyna widać już było, jak obsługa techniczna wytacza mały, smukły samolot pasażerski z hangaru. Po chwili dwaj piloci weszli na jego pokład i uruchomili silniki. Naczelnik więzienia ruszył na posterunek żandarmerii, by osobiście zawiadomić więźniów, że za chwilę odlatują. Kiedy oznajmił tę nowinę, jego zegarek wskazywał 11.35. Tę samą godzinę wskazywały zegarki w celach.
Obaj więźniowie, wciąż milczący, pomaszerowali pod eskortą do podstawionego pod barak aresztu land-rovera i razem z Niemcem z Moabitu pojechali przez płytę lotniska do czekającego na nich odrzutowca. Wspięli się do niego po schodkach, nie oglądając się nawet; za nimi wszedł do samolotu jeszcze sierżant sztabowy RAF – trzeci i ostatni już pasażer Belfra w locie do Izraela.
O 11.45 podpułkownik Jarvis zwiększył do maksimum obroty obu silników. Belfer szybko i lekko oderwał się od pasa startowego lotniska Gatow. Prowadzony przez wieżę kontrolną skierował się wprost w południowy korytarz powietrzny Berlin – Monachium i wkrótce zniknął z oczu ludzi pozostałych na lotnisku.
W dwie minuty później wszyscy czterej zaproszeni do bazy dziennikarze przekazywali te wiadomość swoim radiosłuchaczom. Cały świat usłyszał, że oto, w czterdzieści osiem godzin po ogłoszeniu żądań porywaczy “Freyi”, zostały one spełnione. Miszkin i Łazariew są na pokładzie samolotu, który niesie ich w stronę Izraela – w stronę wolności.
Wiadomość radiowa błyskawicznie dotarła do rodzin trzydziestu marynarzy “Freyi”. W trzydziestu skandynawskich domach w oczach żon i matek pojawiły się łzy i tylko małe dzieci zupełnie nie mogły zrozumieć, dlaczego mama płacze.
Wśród załóg holowników i statków pożarniczych załadowanych detergentem do walki z ropą – cała ich flotylla czekała wciąż na morzu, na zachód od “Argylla” – najnowszy komunikat radiowy wywołał powszechne uczucie ulgi. Ani naukowcy, ani marynarze nie mieli cienia wątpliwości, że nie poradziliby sobie ze stoma tysiącami ton wylanej ropy.
Wielki magnat naftowy Clint Blake usłyszał tę wiadomość w Teksasie na falach NBC, przy śniadaniu w pierwszych promieniach słońca. Nie mógł powstrzymać się od radosnego okrzyku:
– W ostatniej chwili, cholera!
Natomiast Harry Wennerstrom, który w apartamencie na dachu rotterdamskiego hotelu wytrwale słuchał komunikatów BBC, zachował w tym momencie milczenie – i tylko pogodny uśmiech zdradzał jego uczucia.
We wszystkich redakcjach gazet od Irlandii aż po Żelazną Kurtynę zaczęły się przygotowania do druku porannych edycji poniedziałkowych. Całe zespoły autorów spisywały już drobiazgową chronologiczną relację z afery “Freyi”, od pierwszych nocnych godzin piątku aż po chwilę bieżącą. Składacze rezerwowali miejsce na ostatnią część tej relacji: przybycie Miszkina i Łazariewa do Izraela oraz uwolnienie “Freyi”. Wszyscy byli przekonani, że do momentu zamknięcia numerów, a więc do dziesiątej wieczór, te puste miejsca będą już ostatecznie wypełnione.
O 12.20 czasu środkowoeuropejskiego, rząd Izraela przyjął w pełni warunki terrorystów z “Freyi”, dotyczące sposobu powitania Miszkina i Łazariewa na lotnisku Ben Guriona.
W pokoju na szóstym piętrze hotelu “Avia”, niespełna trzy mile od portu lotniczego im. Ben Guriona, Myrosław Kamynski usłyszał komunikat o starcie Belfra w hotelowym odbiorniku. Ciężki kamień spadł mu z serca. Leciał przecież do Izraela – w piątek po południu – z przekonaniem, że już w sobotę powita tu swoich kolegów. Tymczasem w sobotę, wczesnym rankiem, radio przyniosło fatalną wiadomość o wycofaniu się Niemców z poprzednich obietnic. Zaczęło się dręczące oczekiwanie. Choć tutaj, w swojej samotnej misji, był zupełnie bezsilny – wiedział, że nie zmruży oka, póki nie zapadnie i nie zostanie zrealizowana ostateczna decyzja o uwolnieniu. I oto radio doniosło, że samolot z więźniami wystartował. Teraz trzeba już tylko cierpliwie czekać na lądowanie Belfra w Izraelu. W Tel Awiwie będzie wtedy szósta piętnaście.
Na “Freyi” wiadomość o starcie samolotu podziałała na Drake'a mocniej, niż najsilniejszy środek pobudzający; zupełnie zapomniał o zmęczeniu. Pół godziny później, kiedy Izrael przyjął oficjalnie wszystkie jego warunki, potraktował to już jak zwykłą formalność.
– A więc nareszcie są już w drodze – odezwał się do Larsena. -Za cztery godziny będą w Izraelu. Bezpieczni. Potem jeszcze cztery godziny… może nawet mniej, jeśli spadnie mgła… i odpływamy. Na pewno zaraz pojawią się tutaj ci z okrętów wojennych: otrzyma pan fachową pomoc medyczną, odzyska pan załogę i statek. Powinien się pan cieszyć.
Norweg pół siedział, pół leżał w swoim głębokim fotelu. Pod jego oczami rysowały się czarne smugi, znamionujące skrajne zmęczenie. Ciągle jednak bronił się skutecznie przed snem – nie chciał dać młodszemu przecież Ukraińcowi nawet tej drobnej satysfakcji. A zresztą, dla niego sprawa nie była jeszcze zamknięta. Nie będzie miał spokoju, dopóki ostatni terrorysta nie opuści pokładu i dopóki nie zostaną rozbrojone ładunki wybuchowe. Czuł, że jest bliski załamania. Początkowy palący ból w dłoni przerodził się teraz w tępe, pulsujące rwanie, promieniujące na całą rękę i bark; wzmagały się zawroty głowy. Wciąż jednak udawało mu się zachować przytomność. Ostatnie zdanie Ukraińca obudziło w jego oczach błysk nienawiści.
– Cieszyć się? – spytał. – A Tom Keller?
– Kto? – nie zrozumiał Swoboda.
– Mój trzeci oficer, ten, którego rozstrzelaliście na pokładzie w piątek!
Drake roześmiał się.
– Pański Tom Keller jest na dole razem z wszystkimi innymi. Ta egzekucja to był tylko teatr. Rozstrzelaliśmy jednego z moich ludzi w ubraniu Kellera. Oczywiście ślepymi nabojami.
Osłupiały Norweg wymamrotał coś niewyraźnie. Drake popatrzył nań z ciekawością.
– Nie musiałem nikogo zabijać. Wygrałem, bo zagroziłem całej Europie Zachodniej czymś, co by ją dotknęło bardziej niż śmierć trzydziestu ludzi. Za to pan, panie Larsen, rzeczywiście chciał mnie zamordować. I prawie się panu udało…
Właściwie – ciągnął po chwili dalej – od szóstej rano, odkąd zniszczył pan oscylator, komandosi mogli bez większej trudności odbić statek. Na szczęście nie wiedzieli o tym, a pan nie mógł ich zawiadomić. Dzielny z pana człowiek, kapitanie Larsen. Czy teraz życzy pan sobie jeszcze czegoś?
– Tylko tego, żebyście się wreszcie wynieśli ze statku.
– Już niedługo, kapitanie, już niedługo.
Wysoko nad Wenecją podpułkownik Jarvis zmienił nieznacznie kurs Belfra. Srebrna strzałka na niebie skierowała się na południowy wschód i pomknęła nad Adriatykiem.
– Jak tam klienci? – spytał pilot czuwającego w tylnej części kabiny sierżanta.
– Siedzą spokojnie, oglądają widoczki.
– Uważaj na nich. Jak ostatnio lecieli samolotem, skończyło się zastrzeleniem kapitana.
Sierżant docenił dowcip i roześmiał się.
– Mam ich na oku.
Drugi pilot popatrzył na mapę, rozłożoną na kolanach.
– Jeszcze trzy godziny lotu – powiedział.
Wiadomości z lotniska Gatow słuchano też w drugiej części Europy. Komunikat o starcie Belfra, przepisany po rosyjsku, szybko dotarł do pewnego mieszkania w dzielnicy urzędowej na końcu Prospektu Kutuzowa. Parę minut po drugiej miejscowego czasu jedli tu obiad dwaj mężczyźni. Marszałek Kierenski przeczytał meldunek i wściekle walnął w stół mięsistą dłonią.
– Wypuścili ich! Ugięli się, gnojki, tchórze, Szwaby i Angole… Ci dwaj Żydzi lecą już do Tel Awiwu! – krzyczał.
Jefrem Wiszniajew wziął kartkę z jego ręki i przeczytał uważnie. Na jego twarzy pojawił się chłodny, złośliwy uśmiech.
– No to towarzysz Rudin będzie skończony już dzisiaj. Na wieczornym posiedzeniu Biura przedstawimy pułkownika Kukuszkina z jego zeznaniem… i tym razem wotum zaufania nie przejdzie! Dziś o północy, Nikołaju, Związek będzie nasz. A za rok… cała Europa.
Marszałek Armii Czerwonej napełnił “Stoliczną” dwie spore szklanki. Potem podsunął jedną głównemu ideologowi Partii, drugą uniósł wysoko w górę.
– Za zwycięstwo Armii Czerwonej! – zawołał.
Także Wiszniajew podniósł szklankę z trunkiem, którego bardzo rzadko używał. Bywają jednak chwile wyjątkowe…
– Za tryumf komunizmu w świecie!