172621.fb2 Diabelska Alternatywa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

Diabelska Alternatywa - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 23

20.

Od 16.00 do 20.00

Przeciąwszy linię wybrzeża na południe od Haify, mały i zwinny, na przekór swojej nazwie, Belfer po raz ostatni w tym locie zmienił kurs i skierował się wprost na główny pas lotniska im. Ben Guriona, na wschód od Tel Awiwu. Dotknął kołami ziemi dokładnie tak, jak to przewidywano: po czterech godzinach i trzydziestu minutach lotu. Była czwarta piętnaście według czasu środkowoeuropejskiego, szósta piętnaście w Izraelu.

Górny taras budynku portu lotniczego zapełniony był po brzegi ciekawskimi. W Izraelu, gdzie troska o bezpieczeństwo publiczne bywa nieraz przesadna, nawet obsesyjna – powszechne zdumienie budził wolny, nie kontrolowany wstęp na to jedyne w swoim rodzaju widowisko. Ten brak kontroli był jednak tylko pozorny. Wbrew obietnicy, danej terrorystom z “Freyi”, było tu wielu pracowników izraelskich służb bezpieczeństwa: niektórzy w mundurach linii lotniczej El Al, inni jako sprzedawcy lodów i napojów, jeszcze inni jako sprzątacze albo taksówkarze. Inspektor Avram Hirsch przyjechał tu furgonetką rozwożącą gazety i wmieszał się w tłum z paczką dzienników, którą miał rzekomo zanieść do kiosku w głównym hallu.

Jeep z obsługi lotniska poprowadził samolot Royal Air Force na duży asfaltowy plac przed głównym budynkiem dworca. Tutaj czekała już grupka funkcjonariuszy, którzy mieli się zająć specjalnymi pasażerami z Berlina. W pobliżu stał duży odrzutowiec linii El Al. Z jego wnętrza, przez szczelinę zasuniętych firanek w iluminatorach, dwaj ludzie skrupulatnie lornetowali pierwszy rząd gapiów na tarasie budynku dworcowego; obaj byli wyposażeni w przenośne radiotelefony.

W kilkusetosobowym tłumie na tarasie był też Kamynski; stał spokojnie, niczym nie wyróżniając się spośród innych gapiów.

Tymczasem jeden z izraelskich urzędników wspiął się do kabiny Belfra. Po jakichś dwu minutach wynurzył się stamtąd, a w ślad za nim Łazariew i Miszkin. Na ich widok jacyś dwaj młodzi zapaleńcy z Ligi Obrony Żydów rozwinęli na tarasie transparent, który jeden z nich przyniósł pod płaszczem; na transparencie było tylko jedno słowo: WITAMY – napisane po hebrajsku. Próbowali też zorganizować owację, ale sąsiedzi szybko ich uciszyli.

Miszkin i Łazariew, prowadzeni przed głównym budynkiem dworcowym, spoglądali cały czas w górę, na długi rząd twarzy nad barierką tarasu. Przed nimi szła grupka izraelskich urzędników, a zamykało orszak dwu mundurowych policjantów. Widzowie na tarasie przeważnie stali nieruchomo i w milczeniu; niektórzy jednak machali rękami i chusteczkami na powitanie. Z wnętrza zaparkowanego na wprost tarasu odrzutowca El Al uważnie obserwowali ich agenci Służby Specjalnej, starając się nie przeoczyć niczego, co mogłoby być oznaką porozumienia między maszerującymi zbiegami a kimś na tarasie. Na razie jednak niczego takiego nie dostrzegli.

Miszkin pierwszy zauważył Kamynskiego i natychmiast powiedział to Łazariewowi ledwie dosłyszalnym szeptem. Znacznie czulszy niż ucho Łazariewa okazał się jednak kierunkowy mikrofon, wycelowany w idącą dwójkę z furgonetki odległej o dobre sto jardów. Mikrofon, sprzężony z lunetą celowniczą, wyglądał raczej jak precyzyjny sztucer. Mierzący z niego człowiek nie słyszał wprawdzie słów Miszkina, ale słyszał je w słuchawkach jego towarzysz, wciśnięty niewygodnie między aparaturę “samochodu dostawczego”. Został wybrany specjalnie do tej roboty ze względu na dobrą znajomość ukraińskiego. Jego to głos usłyszeli za chwilę w swoich radiotelefonach dwaj obserwatorzy w samolocie.

– Miszkin powiedział właśnie do Łazariewa, cytuję: “Jest tam, blisko końca, ten w niebieskim krawacie”, koniec cytatu.

Lornetki obu obserwatorów zwróciły się we wskazanym kierunku. Tymczasem niewielki orszak pomiędzy nimi a budynkiem dworca lotniczego kontynuował swoją uroczystą paradę przed gapiami. Miszkin, ledwie spostrzegł znajomą twarz na tarasie, natychmiast odwrócił wzrok. Teraz już tylko spojrzenie Łazariewa wędrowało wzdłuż barierki. W końcu i on dojrzał Myrosława – i wyraźnie do niego mrugnął. Kamynski nie miał już wątpliwości: nikt nie podmienił prawdziwych więźniów.

Niemal w tej samej chwili jeden z obserwatorów w odrzutowcu mruknął: “Mam go” i zaczai przekazywać dane przez swój walkie-talkie.

– Wzrost średni, trzydzieści parę lat, włosy ciemne, oczy piwne, ubrany w szare spodnie, sportową marynarkę z tweedu i niebieski krawat. Stoi siódmy albo ósmy od końca tarasu, od strony wieży kontrolnej.

Wreszcie Miszkin i Łazariew zniknęli w budynku dworca. Widząc, że spektakl się skończył, ludzie z tarasu zaczęli się rozchodzić. Większość zjeżdżała ruchomymi schodami do wnętrza głównej hali dworca. U wylotu schodów siwowłosy mężczyzna zgarniał niedopałki z popielniczek do kosza umieszczonego na wózku. W długim łańcuchu osób zjeżdżających schodami szybko wypatrzył człowieka w tweedowej marynarce i niebieskim krawacie. Nie przerwał swoich czynności, kiedy tamten przeszedł obok niego. Dopiero chwilę potem sięgnął do swego wózka, wyciągnął małe czarne pudełko i cicho powiedział do niego:

– Podejrzany idzie w stronę wyjścia numer pięć.

Przed budynkiem Avram Hirsch wyjął z furgonetki następną paczkę gazet i cisnął ją na wózek tragarza – tragarz też był przebranym policjantem. Człowiek w niebieskim krawacie przeszedł parę kroków od nich; nie oglądając się ani na lewo, ani na prawo, skierował się wprost na parking, gdzie wsiadł do samochodu z emblematem wypożyczalni. Inspektor Hirsch zatrzasnął tylne drzwi furgonetki i usiadł obok kierowcy.

– Volkswagen golf, tam, na parkingu – lakonicznie poinformował siedzącego za kierownicą młodszego policjanta nazwiskiem Bentsur.

Kiedy wynajęty golf opuszczał teren lotniska główną szosą wyjazdową, “gazeciarska” furgonetka była jakieś dwieście metrów z tyłu. Dziesięć minut później Hirsch mówił przez radiotelefon do jadących za nim innych wozów policyjnych:

– Podejrzany wjeżdża na parking hotelu “Avia”.

Kamynski, który całą wyprawę na lotnisko odbył z kluczem od pokoju hotelowego w kieszeni, teraz szybko przeszedł przez hali i pojechał windą na szóste piętro. Starannie zamknął za sobą drzwi pokoju, potem usiadł na krawędzi łóżka, podniósł słuchawkę telefonu i poprosił o połączenie z miastem. Usłyszawszy sygnał zaczął nakręcać numer.

– Czy może pani sprawdzić, z jakim numerem się łączy? – spytał telefonistkę w recepcji hotelowej inspektor Hirsch, który już tutaj był.

– Niestety nie – odpowiedziała. – Rozmowy miejscowe idą przez centralę automatyczną.

– Cholera! – zaklął. – Trudno, poradzimy sobie inaczej. Pobiegli razem z Bentsurem do windy.

Dopiero po trzecim dzwonku ktoś podniósł słuchawkę w biurze jerozolimskiego korespondenta BBC.

– Czy pani mówi po angielsku? – spytał Kamynski.

– Oczywiście – odparła izraelska sekretarka.

– A więc proszę słuchać uważnie, bo powiem to tylko jeden raz. Supertankowiec “Freya” będzie uwolniony bez uszkodzeń tylko pod warunkiem, że w tekście pierwszej wiadomości, jaka zostanie nadana w dzienniku BBC dziś o szóstej czasu środkowoeuropejskiego, znajdzie się sformułowanie nie ma innej możliwości. Jeśli w pierwszym komunikacie tego dziennika nie będzie takiego sformułowania, statek zostanie zniszczony. Czy dobrze mnie pani zrozumiała?

Jeszcze przez kilka sekund sekretarka jerozolimskiego korespondenta BBC pospiesznie stenografowała w notesie, zanim odpowiedziała:

– Tak, myślę, że tak. A kto mówi?

Nie było odpowiedzi.

Pod drzwiami pokoju Kamynskiego do inspektora Hirscha i policjanta Bentsura dołączyło jeszcze dwóch ludzi. Jeden z nich miał ze sobą karabin z krótką lufą. Obaj ubrani byli w mundury personelu lotniska. Hirsch wciąż jeszcze był w uniformie rozwoziciela gazet: zielone wojskowe spodnie i bluza, czapka z zielonym otokiem. Spokojnie nasłuchiwał pod drzwiami aż do momentu, gdy dał się słyszeć trzask odkładanej słuchawki. Wtedy wyciągnął z kabury własny rewolwer i dał znak człowiekowi z karabinem. Ten starannie wycelował; już pierwszy strzał wyrwał z drzwi cały zamek. Hirsch rzucił się w otwarte drzwi, przebiegł trzy kroki i, skuliwszy się na podłodze, oburącz wycelował z rewolweru w nieznajomego, wykrzykując jednocześnie coś, co w jego przekonaniu miało powstrzymać tamtego od wszelkich nierozsądnych ruchów.

Hirsch był sabrą, czyli Żydem urodzonym już w wolnym Izraelu, a jego rodzice, oboje szczęśliwie uratowani z obozów śmierci Trzeciej Rzeszy, pochodzili z Rosji; w dzieciństwie słyszał w domu wyłącznie rosyjski lub jidysz. Człowiek, którego miał teraz przed sobą, wydawał mu się Rosjaninem; nie miał zresztą powodu sądzić inaczej. Toteż krzyczał po rosyjsku: “Stój!” Jego głos zadudnił przeraźliwie w małym, ciasnym pokoju.

Kamynski stał obok łóżka, z książką telefoniczną w rękach. Kiedy wraz z hukiem wystrzału drzwi otworzyły się na oścież, mimowolnie upuścił księgę: zamknęła się, uniemożliwiając policjantom ewentualne stwierdzenie, jakiego numeru szukał. Usłyszawszy krzyk Hirscha, zupełnie zapomniał, że jest w pokoju hotelowym na przedmieściach Tel Awiwu. Widział znowu małą chatkę w karpackiej dolinie, słyszał krzyki ludzi w zielonych mundurach, otaczających kryjówkę jego grupy. Patrzył na inspektora Avrama Hirscha – ale widział zielone otoki żołnierzy KGB, słyszał ich powtarzane w nieskończoność okrzyki: “Stój!… Stój!… Stój!…”, i wiedział, ze jedynym wyjściem jest uciekać, uciekać jak lis przed psami gończymi, wymknąć się tylnymi drzwiami chaty i zaszyć w zbawczej gęstwinie pobliskiego lasu. Zaczął cofać się szybkim krokiem w stronę otwartych drzwi balkonu. Nie zatrzymała go niska bariera; przegiął się przez plecy i runął w przepaść. Zastygł na asfalcie parkingu ze złamanym kręgosłupem, zmiażdżoną miednicą i pękniętą podstawą czaszki.

Inspektor Hirsch patrzył z balkonu na strzaskane ciało, potem odwrócił się do Bentsura.

– Dlaczego? Na litość boską, dlaczego?

Służbowy samolot, którym wczoraj wieczorem przylecieli na Gatow dwaj “ministerialni” specjaliści, wkrótce po starcie Belfra zabrał ich z powrotem do Londynu. Na pokładzie był też Adam Munro, który jednak, korzystając ze swoich specjalnych, rządowych pełnomocnictw, zażądał po drodze lądowania w Amsterdamie.

Na lotnisku Schiphol czekał już na niego śmigłowiec Wessex, przysłany z “Argylla”. O wpół do piątej Wessex osiadł miękko na pomoście rufowym krążownika. Oficer, który powitał nie ogolonego Szkota na pokładzie, patrzył na niego z wyraźną dezaprobatą, ale zaprowadził bez słowa do komandora Prestona. Również dowódca “Argylla” wiedział o gościu tylko tyle, że reprezentuje Ministerstwo Spraw Zagranicznych i że nadzorował w Berlinie wysyłkę porywaczy do Izraela; ale szarża upoważniała go do większej – niż jego podwładnego – poufałości:

– Może ma pan ochotę wykąpać się i ogolić?

– Marzę o tym – powiedział Munro. – Czy są jakieś wieści o Belfrze?

– Piętnaście minut temu wylądował na lotnisku Ben Gurion. Mój steward wyprasuje panu garnitur, a sądzę, że znajdzie się również odpowiednia koszula.

– Wolałbym raczej gruby sweter. Zrobiło się cholernie zimno.

– I to nastręcza poważniejszy problem. Znad Norwegii nadchodzi front zimnego powietrza. Wieczorem może być mgła.

Mgła pojawiła się tuż po piątej: nadeszła grubą ławą z północy wraz z falą zimnego powietrza, w którym kondensowały się ciepłe opary znad morza i lądu. Kiedy Munro, wreszcie po solidnej kąpieli, ubrany w gruby sweter i czarne marynarskie spodnie, ponownie spotkał się na mostku z komandorem Prestonem – mgła gęstniała coraz bardziej.

– Cholera by to wzięła – złościł się Preston. – Wszystko układa się jakby po myśli tych bandytów.

O wpół do szóstej mgła przesłoniła “Freyę” i spowiła wszystkie otaczające ją okręty wojenne; mogły się teraz obserwować nawzajem już tylko na radarze. Również krążący nadal na wysokości 15 tysięcy stóp Nimrod, choć sam otoczony krystalicznie czystym powietrzem, śledził sytuację już tylko dzięki radarom; powierzchnię morza przykryła gruba warstwa szarej waty. Parę minut po piątej zaczai się znowu przypływ; dryfująca między “Freyą” a holenderskim brzegiem wielka plama ropy powędrowała wolno na północny wschód.

Jerozolimski korespondent BBC pracował w Izraelu już od ładnych paru lat i miał tu wielu dobrze poinformowanych znajomych. Gdy tylko dowiedział się od sekretarki o niedawnym dziwnym telefonie, sam chwycił za słuchawkę i zadzwonił do przyjaciela, pracującego w jednej z izraelskich służb bezpieczeństwa. Powtórzył otrzymaną wiadomość.

– Mam to wysłać natychmiast do Londynu. Ale nie pojmuję, kto mógł telefonować.

Po drugiej stronie drutu dał się słyszeć zduszony chichot.

– Wyślij tę wiadomość – powiedział po chwili człowiek z policji. – A tego faceta, który dzwonił, już znamy. I oczywiście bardzo dziękuję.

Radiowa wiadomość o lądowaniu Miszkina i Łazariewa na lotnisku Ben Gurion dotarła na “Freyę” o czwartej trzydzieści. Drake wyprostował się gwałtownie i wydał okrzyk triumfu.

– Zrobiliśmy to! Do końca! Są już na miejscu!

Larsen pokiwał głową. Okrzyk Drake'a wyrwał go niemal z omdlenia: coraz bardziej dawała się we znaki zraniona ręka, coraz trudniej było bronić się przed utratą przytomności.

– Gratuluję – mruknął sardonicznie. – Może nareszcie zabierzecie się stąd do diabła.

Telefon z mostka uprzedził odpowiedź Swobody. Nastąpiła szybka wymiana zdań po ukraińsku, zakończona okrzykiem radości w słuchawce – tak głośnym, że Larsen usłyszał go po drugiej stronie stołu.

– Wyniesiemy się, kapitanie, i to szybciej, niż pan myśli. Obserwator z komina doniósł właśnie, że z północy zbliża się wielka ława mgły. Przy odrobinie szczęścia nie będziemy musieli nawet czekać do zmroku. Mgła osłoni nas lepiej niż ciemność. Niestety, zanim odejdziemy, będę musiał przykuć pana kajdankami do nogi stołu. Ale nie ma się co martwić, kapitanie. Tamci uwolnią pana za parę godzin.

O piątej najważniejszą wiadomością dzienników radiowych było oświadczenie władz izraelskich, że przyjęcie na lotnisku im. Ben Guriona zorganizowano zgodnie z żądaniami porywaczy “Freyi”. Miszkin i Łazariew – głosiło dalej oświadczenie – pozostaną w areszcie tymczasowym, dopóki “Freya”, cała i nie uszkodzona, nie będzie wolna. Jeśli statek zostanie zniszczony lub uszkodzony, rząd Izraela uzna swoje obietnice wobec terrorystów za nieważne, a Miszkin i Łazariew wrócą do więzienia.

W kajucie kapitana “Freyi” Drake zaśmiał się krótko.

– Nie będzie potrzeby. Mój los nie jest ważny. Ważne, że tamci dwaj będą mieli swoją konferencję prasową, najdalej jutro. A wtedy, kapitanie Larsen, wtedy… wybiją w murze Kremla dziurę, jakiej nikt jeszcze nie wybił.

Larsen patrzył przez okna na gęstniejącą mgłę.

– Również komandosi mogą skorzystać z tej mgły i zaatakować – odezwał się. – Tym razem nie pomogą wam żadne lampy ani reflektory. Już za parę minut z pokładu nie będzie widać powierzchni wody. Nie dostrzeżecie ani pęcherzyków powietrza, ani nawet całego płetwonurka.

– To już nie ma znaczenia – odparł Drake. – Nic w ogóle nie ma już znaczenia. Tylko to, że Miszkin i Łazariew mogą wreszcie przemówić. Tylko o to nam chodziło… i warto było dla tego ponieść wszelkie ryzyko.

Dwaj młodzi ukraińscy Żydzi odjechali z lotniska im. Ben Guriona policyjną karetką – do głównego komisariatu Tel Awiwu, gdzie zamknięto ich w oddzielnych, pojedynczych celach. Premier Goleń miał szczery zamiar dotrzymać umowy z terrorystami: podarować berlińskim porywaczom wolność w zamian za uwolnienie “Freyi”, jej załogi i ładunku. Na razie jednak wolał zabezpieczyć się przed ewentualnymi sztuczkami pana Swobody i nie dawać mu żadnych atutów do ręki.

Dla Miszkina i Łazariewa było to już trzecie więzienie w ciągu jednego dnia, ale obaj doskonale wiedzieli, że ostatnie. Kiedy rozstawali się na korytarzu, Miszkin mrugnął do kolegi i zawołał po ukraińsku:

– Do zobaczenia w Jerozolimie. Nie za rok. Jutro!

Z pokoju służbowego na piętrze naczelnik aresztu zadzwonił po lekarza policyjnego, by przeprowadził rutynowe badania zdrowotne zatrzymanych; doktor obiecał przyjść natychmiast. Była siódma trzydzieści miejscowego czasu.

Ostatnie trzydzieści minut przed szóstą wlokło się na “Freyi” w ślimaczym tempie. W kajucie kapitańskiej Drake nastawił radio na falę BBC i niecierpliwie czekał na dziennik. Tymczasem Krim z trzema innymi spuścił się po linie przywiązanej do relingu tankowca na pokład kutra, którym tu przypłynęli, a który teraz kołysał się łagodnie pod burtą kolosa. Szybko znaleźli się na dachu kabiny kutra i zaczęli ostatnie przygotowania do opuszczenia “Freyi”.

O szóstej w radiu zabrzmiał kurant Big Bena, po czym odezwał się głos spikera z Londynu:

– Tu serwis światowy BBC. Minęła godzina piąta czasu Greenwich, nadajemy wiadomości. Czyta Peter Chalmers.

Odezwał się drugi głos. Słuchano go w mesie “Argylla”, gdzie przy odbiorniku zebrali się niemal wszyscy oficerowie okrętu wraz z komandorem Prestonem. Słuchał go też komandor Manning na USS “Moran”.

Słuchano na Downing Street i w Urzędzie Premiera w Hadze, słuchano w Waszyngtonie i Paryżu, w Brukseli, Bonn i Jerozolimie. Na, “Freyi” Drake siedział jak skamieniały, cały zamieniając się w słuch.

– Dziś w Jerozolimie premier Beniamin Goleń oświadczył, że wobec terminowego przybycia do Izraela dwu więźniów z Berlina Zachodniego, Dawida Łazariewa i Lwa Miszkina, nie ma innej możliwości, jak spełnić swoją obietnicę i uwolnić tych dwu ludzi, pod warunkiem, że wcześniej zostanie uwolniony supertankowiec “Freya”, bez żadnych dalszych szkód dla jego załogi i ładunku…

– “Nie ma innej możliwości”! – wykrzyknął radośnie Drake. – To właśnie to sformułowanie. A więc Myrosław zrobił swoje.

– Co takiego zrobił? – zainteresował się Larsen.

– Rozpoznał ich! To z całą pewnością oni. Nie było żadnej maskarady. Rozparł się wygodnie w fotelu i nabrał głęboko powietrza w płuca.

– No, to koniec, kapitanie Larsen. Odjeżdżamy: tym razem jestem pewien, że i pan się cieszy.

W kabinie kapitana “Freyi” znalazł się również dziwny na pozór przedmiot – kajdanki, zamykane na klucz. W rzeczywistości także na morzu zdarzają się przypadki, kiedy trzeba siłą ograniczyć czyjąś swobodę ruchów: zwłaszcza w długich rejsach oceanicznych. Ludzie, skazani na długotrwałą, dręczącą bezczynność, nieraz tracą rozsądek i wpadają w szał. Drake zatrzasnął jedną obręcz kajdanek na prawym przegubie Larsena; drugą zamknął na nodze stołu. Stół w kajucie kapitana był solidnie przyśrubowany do podłogi. W drodze do drzwi Drake zatrzymał się i położył klucz od kajdanek na wysoko umieszczonej półce.

– Dobrej nocy, kapitanie Larsen. Może nie zechce pan w to wierzyć, ale naprawdę bardzo mi przykro, że wylałem tę ropę z pańskiego statku. Nie doszłoby do tego, gdyby ci durnie nie próbowali mnie oszukać. I bardzo przepraszam za pańską rękę… ale przecież i to nie musiało się zdarzyć. Nie zobaczymy się już nigdy, a więc… żegnam…

Zamknął za sobą drzwi kabiny, przekręcił klucz, zbiegł schodami przez trzy piętra na poziom “A” i dołączył do swoich ludzi, zgromadzonych już na pokładzie rufowym. Swój przenośny odbiornik radiowy zabrał ze sobą.

– Wszyscy gotowi? – spytał Krima.

– Gotowi jak zawsze – uroczyście odpowiedział krymski Tatar.

– Wszystko w porządku? – zwrócił się Drake do Amerykanina, eksperta od jachtów. Tamten skinął głową.

– Wszystkie systemy działają bezbłędnie.» Drake spojrzał na zegarek. Była szósta dwadzieścia.

– Dobrze – powiedział. – Za kwadrans siódma Azamat włączy syrenę statku. Jednocześnie wyruszy kuter i pierwsza grupa. Azamat i ja odpłyniemy parę minut później. Wszyscy macie ubrania na zmianę i dokumenty? Po dotarciu do brzegów Holandii rozpraszamy się. Każdy ucieka na własny rachunek.

Wyjrzał za burtę. Obok rybackiego kutra kołysały się na wodzie dwa pneumatyczne ślizgacze. Wyciągnięto je z ładowni kutra i napompowano dopiero w ciągu ostatniej godziny. Większy miał czternaście stóp długości i mógł pomieścić pięć osób. Drugi, dziesięciostopowy, zapewniał wygodną podróż dwóm ludziom. Czterdziestokonne silniki pozwalały każdemu z nich rozwinąć na spokojnym morzu prędkość do trzydziestu pięciu węzłów.

– Długo tam już nie zostaną – ocenił major Fallon, oparty o reling na dziobie “Cutlassa”.

Trzy łodzie pościgowe, ukryte dotąd po zachodniej stronie “Argylla”, przeciągnięto pod osłoną mgły za rufę krążownika. Stały teraz na kotwicy, burta przy burcie, celując dziobami w “Freyę”, odległą o pięć mil. Komandosi z SBS, w pełnej gotowości bojowej – z pistoletami maszynowymi, granatami i nożami – rozdzielili się teraz: po czterech na każdą łódź. Na pokładzie “Sabre” było nadto czterech saperów z Marynarki Królewskie]. Gdy tylko krążący w górze Nimrod zamelduje, że kuter terrorystów oddalił się od supertankowca na trzy mile, “Sabre” popłynie prosto do “Freyi”, by uwolnić załogę i rozbroić ładunki wybuchowe. “Cutlass” i “Scimitar” pognają za terrorystami i zapolują na nich, zanim ich kuter zniknie w labiryncie kanałów i wysepek, jakim jest wybrzeże holenderskie na południe od ujścia Mozy.

Major Fallon dowodził grupą pościgową z pokładu “Cutlassa”. Niestety, miał tu towarzystwo, które najwyraźniej mu nie odpowiadało: tuż obok stał człowiek z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, niejaki pan Munro.

– Niech się pan chociaż schowa, jak podejdziemy do nich bliżej – perswadował major. – Oni mają broń maszynową i pistolety, a może i coś więcej. Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, dlaczego upiera się pan płynąć z nami?

– Powiedzmy, że mam z tymi draniami osobiste porachunki, zwłaszcza z panem Swobodą.

– Ja też – mruknął ponuro Fallon. – I ten Swoboda jest mój!

Na pokładzie USS “Moran” komandor Manning wysłuchał wiadomości o bezpiecznym przybyciu dwóch berlińskich więźniów do Izraela z tym samym uczuciem ulgi, co Drake i Larsen na “Freyi”. Dla niego, podobnie jak dla Larsena, był to koniec koszmaru. Nie będzie już musiał ostrzeliwać “Freyi”. Teraz martwił się tylko tym, że szybkie łodzie patrolowe Marynarki Królewskiej odbiorą mu przyjemność zapolowania na terrorystów. Bo udręka, jaką przeżywał Manning przez ostatnie półtora dnia, teraz przerodziła się w mściwy gniew.

– Chętnie zająłbym się tym Swobodą – powiedział do komandora-podporucznika Olsena. – Z przyjemnością skręciłbym mu kark.

Radary “Morana” – podobnie jak “Argylla”, “Brunnera”, “Bredy” i “Montcalma” – systematycznie omiatały horyzont, by nie przeoczyć startu kutra porywaczy od burty “Freyi”. Jednak do szóstej trzydzieści nie zanotowały żadnego ruchu wokół supertankowca. Przednie działo “Morana”, nadal załadowane i gotowe do strzału, obróciło się w swojej wieżyczce. Teraz nie było już wymierzone w “Freyę”; ale w punkt na morzu oddalony od niej dokładnie o trzy mile na południowy wschód.

W areszcie policyjnym pod ulicami Tel Awiwu dziesięć minut po ósmej Lew Miszkin poczuł nagle silny ból w piersi. Miał wrażenie, jak gdyby ostra, twarda skała zaczęła szybko rozrastać się w jego płucach. Otworzył usta, by krzyknąć, ale zabrakło mu tchu. Runął twarzą na ziemię i skonał na podłodze celi.

Policjant, który pełnił wartę za drzwiami, miał rozkaz zaglądać do celi nie rzadziej niż co dwie, trzy minuty. Toteż nie upłynęło nawet sześćdziesiąt sekund od śmierci Miszkina, kiedy oko policjanta pojawiło się znowu w otworze judasza. Głośnym krzykiem zaalarmował natychmiast swoich kolegów, nerwowo manipulując jednocześnie kluczem w zamku. Tymczasem z dalszej części korytarza przybiegł na pomoc opiekun Łazariewa. Razem wpadli do celi i pochylili się nad leżącym człowiekiem.

– On nie żyje – wyszeptał po chwili któryś z wartowników. Drugi wybiegł na korytarz i nacisnął guzik alarmu. Potem obaj pognali do celi Łazariewa i pospiesznie ją otworzyli.

Drugi więzień siedział zgięty wpół na pryczy, daremnie próbując stłumić szarpiące go paroksyzmy bólu.

– Co ci jest? – zawołał od drzwi strażnik, ale mówił po hebrajsku, a Łazariew nie znał tego języka. Zanim umarł, wyrzucił z siebie tylko trzy słowa, które strażnicy dobrze zapamiętali i które ich szef, który znał rosyjski, przetłumaczył później jako:

– Dowódca… KGB… martwy…

Nie powiedział nic więcej. Jego wargi zastygły. Leżał na pryczy, wlepiając niewidzące już oczy w niebieskie mundury policjantów.

Dzwonek alarmu ściągnął na dół naczelnika aresztu, kilkunastu innych dyżurujących funkcjonariuszy, a także lekarza, który właśnie spokojnie sączył kawę w gabinecie naczelnika. Lekarz szybko zbadał obydwa ciała, zajrzał do ust i gardła, poświecił latarką w oczy, próbował stetoskopem wychwycić ślady pulsu lub oddechu. Skończywszy te czynności w obu celach, wyszedł na korytarz z miną sfinksa. Naczelnik, szczerze przerażony, wyszedł za nim.

– Co im się mogło stać, na litość boską?

– Dowiemy się, jak zrobimy sekcję. Może zresztą będzie ją robił ktoś inny. Co do mnie, powiem tylko, że zostali otruci. Ot, co się stało!

– Ależ oni jeszcze nic tu nie jedli – zaprotestował policjant – ani nie pili. Dopiero teraz mieli dostać kolację. Może to na lotnisku… albo w samolocie?…

– Nie – odpowiedział stanowczo lekarz. – Gdyby to była trucizna o powolnym działaniu, nie zabiłaby ich obu jednocześnie. Każdy organizm reaguje inaczej. Musieli połknąć dużą dawkę jakiejś piorunującej trucizny… myślę, że to cyjanek potasu… najwyżej pięć, dziesięć sekund przed śmiercią.

– Przecież to niemożliwe! – krzyknął naczelnik aresztu. – Moi ludzie byli przez cały czas na korytarzu, nie wchodzili do cel. A obu więźniów poddano w momencie przybycia dokładnej rewizji. Sprawdziliśmy usta, nozdrza, odbytnice – wszystko! Zresztą, dlaczego mieliby popełnić samobójstwo? Przecież właśnie odzyskali wolność.

– Nie wiem – powtórzył lekarz. – Ale jestem pewien, że obaj umarli w parę sekund po zażyciu trucizny.

– Muszę zadzwonić natychmiast do Urzędu Premiera – oświadczył naczelnik więzienia z miną skazańca i skierował się do swego gabinetu.

Osobisty doradca premiera do spraw bezpieczeństwa, podobnie jak niemal wszyscy obywatele Izraela, był w przeszłości żołnierzem. Ale nigdy nie był żołnierzem zwyczajnym. Człowiek, znany dziś w promieniu pięciu mil od Knessetu po prostu jako Barak, zaczynał swoją karierę jako spadochroniarz, pod dowództwem Rafaela Eytana, legendarnego Rafula. Potem przeszedł do elitarnej jednostki generała Arika Sharona, sławnego batalionu 101, gdzie szybko awansował do stopnia majora. Przerwała tę piękną karierę kula, która w czasie pewnego porannego rajdu na dzielnicę palestyńską w Bejrucie zmiażdżyła jego rzepkę kolanową. Od tej pory specjalizował się w technicznym przygotowaniu różnych operacji zabezpieczających. Swoją rozległą wiedzę o tym, jak można by uśmiercić izraelskiego premiera, wykorzystywał dla jego ochrony. To on odebrał telefon z miejskiego aresztu i pospieszył z hiobową wieścią do gabinetu premiera Golena, który pracował tu jeszcze mimo późnej pory.

– W zamkniętej celi? – powtórzył machinalnie ostatnie słowa meldunku Baraka osłupiały premier. – A więc sami zażyli truciznę?

– Nie sądzę – odparł oficer. – Mieli raczej wszelkie powody, aby chcieć żyć.

– Czyli ktoś ich zabił?

– Wszystko na to wskazuje, panie premierze.

– Ale kto mógł chcieć ich śmierci?

– Oczywiście KGB. Jeden z nich tuż przed śmiercią bełkotał coś na temat KGB, po rosyjsku. Chciał chyba powiedzieć, że sam dowódca KGB chce ich zabić.

– Ależ oni nie mieli ostatnio żadnych kontaktów z KGB. Dwanaście godzin temu wyruszyli z więzienia Moabit. Przez następne osiem byli w rękach Brytyjczyków. Od dwóch godzin są u nas. Nic jeszcze tutaj nie jedli ani nie pili, absolutnie nic! A pan mi mówi, że połknęli silną truciznę. Jak?

Barak podrapał się w brodę; w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia.

– Jest pewien sposób, panie premierze. Kapsułka z opóźnionym działaniem.

Wziął kartkę papieru i szybko narysował schemat.

– Może to być na przykład kapsułka składająca się z dwóch połówek, nagwintowanych w ten sposób, że można je skręcić w całość na chwilę przed połknięciem.

Premier patrzył na rysunek i wzbierał w nim gniew.

– Proszę mówić dalej.

– Jedna połówka jest ceramiczna, odporna zarówno na działanie soków trawiennych żołądka, jak i na znacznie mocniejszy kwas, którym napełnia się ją przed montażem obu części. Musi też być dostatecznie twarda, żeby nie połamały jej mięśnie przełyku. Druga połówka jest z plastiku, odpornego na soki trawienne, ale nie na silny, żrący kwas. W tej właśnie plastikowej połówce jest cyjanek. Zamknięta jest membraną z miedzi. Po skręceniu kapsułki kwas z połówki ceramicznej zaczyna przeżerać membranę. W tym czasie ofiara połyka kapsułkę. Parę godzin później – zależy to od grubości miedzianej membrany – kwas przedostaje się do części plastikowej. Na tej samej zasadzie zbudowane są często opóźniacze w zapalnikach. Po przeżarciu miedzi kwas bardzo szybko roztapia plastikową osłonę drugiej połówki. Razem z nim do układu pokarmowego przedostaje się cyjanek. Sądzę, że można przeciągnąć cały ten proces do jakichś dziesięciu godzin. W tym czasie nie strawiona kapsułka dociera do dwunastnicy. Trucizna, kiedy już wydostanie się z kapsułki, bardzo szybko przenika układem krwionośnym do serca.

Barak przerwał; już nieraz widział swojego premiera w stanie wzburzenia czy nawet gniewu. Tym razem jednak śmiertelnie blady Goleń wprost trząsł się z wściekłości.

– Więc przysłali mi dwóch ludzi naszpikowanych trucizną – szeptał – żeby wszystko spadło na nas. Ale nic z tego. Izrael nie weźmie na siebie tej hańby. Niech pan natychmiast każe opublikować wiadomość o ich śmierci, natychmiast, rozumie pan? I niech pan doda, że sekcja zwłok jest w toku. To jest rozkaz, panie Barak! Na co pan jeszcze czeka?

– Panie premierze… jeśli terroryści nie opuścili jeszcze “Freyi”, to wiadomość może zmienić ich zamiary…

– O tym powinni byli pomyśleć ludzie, którzy kazali otruć Miszkina i Łazariewa! Każda chwila opóźnienia tej wiadomości to ryzyko, że odpowiedzialnością za ich śmierć zostanie obciążony Izrael. A na to nie pozwolę… za żadną cenę!

Mgła gęstniała. Pokryła już grubą warstwą całą powierzchnię morza od wschodniej Anglii po wyspy Walcheren. Spowiła szczelnie flotyllę statków gaśniczych i holowników, czekającą za pierścieniem okrętów wojennych. “Cutlass”, “Sabre” i “Scimitar” stały jeden obok drugiego pod rufą “Argylla”, gotowe do pościgu za zwierzyną. Ich silniki cicho mruczały na wolnych obrotach.

W gęstej mgle kończyli też swoje przygotowania terroryści na “Freyi”. Za kwadrans siódma wszyscy z wyjątkiem dwóch opuścili się do większego ślizgacza. Tylko jeden wskoczył na pokład kutra, który przywiózł ich tu z brzegu, i spojrzał w górę. Przechylony przez reling Drake dał mu znak ręką. Mężczyzna nacisnął guzik startera: potężny silnik kaszlnął i ożył. Dziób kutra skierowany był dokładnie na zachód, koło sterowe przywiązane sznurem, by utrzymywać stały kurs na wprost. Terrorysta powoli zwiększał obroty silnika, nie włączając jednak żadnego biegu.

Odległe o pięć mil wrażliwe uszy – zarówno ludzkie, jak elektroniczne – niemal natychmiast wychwyciły nowy dźwięk. Pomiędzy okrętami wojennymi pięciu bander, między,,Argyllem” i Nimrodem, popłynęły w eterze niecierpliwe pytania i pilne rozkazy. Obserwator w zwiadowczym samolocie wbił wzrok w ekran radaru, ale nie dostrzegł na morzu pod sobą żadnego ruchu.

Drake podniósł do ust walkie-talkie i rzucił krótki rozkaz. Daleko, na mostku kapitańskim “Freyi”, Krim włączył syrenę supertankowca. Powietrze wypełniło się grzmiącym rykiem, nieznacznie tylko tłumionym przez dywan mgły. Na mostku “Argylla” komandor Preston zaśmiał się lekceważąco.

– Chcą zagłuszyć maszynę kutra. Nie szkodzi, jak tylko odbiją od “Freyi”, będziemy ich widzieli na radarach.

Zaledwie parę sekund później terrorysta obsługujący kuter pchnął dźwignię biegów na “całą naprzód”. Silnik, pracujący już na pełnych obrotach, szarpnął kutrem gwałtownie i oderwał go od kadłuba “Freyi”. Terrorysta chwycił zwisającą z relingu tankowca linę i zawisł na niej podciągając stopy, dopóki pokład nie wymknął się spod nich. Po chwili kuter zniknął we mgle; teraz szybko przedzierał się prosto ku czekającym na zachodzie brytyjskim okrętom.

Tymczasem wiszący na linie terrorysta opuścił się niżej, między usadowionych już w pneumatycznym ślizgaczu kolegów. Jeden z nich szarpnął linkę rozrusznika: silnik zaskoczył od razu, wydając charakterystyczny wysoki dźwięk. Cała piątka jednocześnie, choć nie było żadnego rozkazu, zacisnęła dłonie na uchwytach. Sternik zwiększył obroty silnika. Ślizgacz pochylił się na rufę, zadzierając wysoko do góry obły gumowy dziób, i oderwawszy się od “Freyi” pomknął po gładkiej powierzchni wody w stronę Holandii.

Gumowa powłoka ślizgacza nie odbijała fal radiowych. Ale stalowy kadłub kutra rybackiego dostrzegł obserwator z Nimroda na swoim ekranie radarowym niemal natychmiast.

– Kuter ruszył! – przekazał wiadomość do “Argylla”. – Niech mnie diabli, oni płyną prosto na was!

Komandor Preston spojrzał na swój własny radar na mostku kapitańskim.

– Widzę ich – potwierdził. Uważnie obserwował świetlisty punkcik, który oderwał się od dużej plamy, oznaczającej “Freyę”.

– On ma rację – powiedział do swoich oficerów. – Rzeczywiście płyną prosto na nas. Co oni chcą zrobić, do diabła?

Pozbawiony ładunku, na pełnych obrotach silnika, kuter mógł wyciągnąć piętnaście węzłów. Za dwadzieścia minut przejdzie obok brytyjskich okrętów, potem wmiesza się we flotyllę statków pożarniczych.

– Pewnie liczą na to, że przejdą obok nas bez szkody, a potem zgubią się we mgle wśród tych brytyjskich kutrów i holowników – myślał głośno pierwszy oficer. – Może wyślemy “Cutlassa”, żeby ich przechwycił?

– Nie będę ryzykował życia naszych ludzi, nawet jeśli major Fallon ma ochotę na walkę wręcz – zdecydował Preston. – Ci dranie zabili już jednego marynarza na “Freyi”, a zresztą rozkazy Admiralicji są całkiem wyraźne. Mamy użyć dział.

Procedura przygotowania do ostrzału jest w Marynarce Królewskiej równie szybka i równie dobrze przećwiczona jak w Marynarce Stanów Zjednoczonych. Zanim radiotelegrafista przekazał dowódcom czterech innych okrętów NATO uprzejmą prośbę, by nie otwierali ognia, 127 mm działa na dziobie i rufie “Argylla” były już załadowane i zwrócone ku celowi.

Ten jednak, choć przybliżył się już na niespełna trzy mile, okazał się zbyt mały, by go od razu trafić. Kuter nietknięty przetrzymał pierwszą salwę, choć na jego pokład zwaliły się tony wody, wyrzucone w powietrze wybuchami pocisków. Nikt tego nie widział – ani z pokładu “Argylla”, ani z trzech stojących obok niego małych jednostek; mgła kryła przed ciekawym okiem wszystko, co tam się działo. Tylko radar, otwierający na ekranie tory pocisków, dowodził, że kuter utrzymuje się wciąż na powierzchni wśród tryskających kolejno gejzerów. Ale i radar nie mógł powiedzieć tym, którzy patrzyli na ekrany, że nikt nie stoi za sterem kutra, nikt nie kuli się w śmiertelnym przerażeniu pod pokładem.

Drake i Krim spokojnie czekali pod rufą “Freyi” w swoim dwuosobowym ślizgaczu. Drake trzymał się jeszcze liny zwisającej z relingu tankowca. Kiedy usłyszeli stłumiony przez mgłę huk dział “Argylla”, skinął na Krima; ten natychmiast uruchomił silnik. Drake puścił linę i pneumatyczna łódź, lekka jak piórko, pomknęła po powierzchni morza. Wysoki ton motoru całkowicie ginął w potężnym ryku syreny supertankowca.

Krim spojrzał na lewy przegub, do którego miał przypiętą wodoszczelną busolę, i skierował kurs o kilka stopni na południe. Obliczał, że przy maksymalnej prędkości za trzy kwadranse znajdą się w krętym przesmyku między Północnym i Południowym Bevelandem.

O szóstej pięćdziesiąt pięć “Argyll” trafił wreszcie w kuter terrorystów. Uczynił to wprawdzie szóstą dopiero salwą, ale za to dokładnie i skutecznie. Eksplozja przełamała kadłub na dwie połowy, a wybuch zbiornika z paliwem dopełnił dzieła zniszczenia; stalowe szczątki tego, co przed chwilą było sprawnym kutrem rybackim, poszły na dno jak kamień.

– Trafienie bezpośrednie. Zatopiony – zameldował szef artylerii “Argylla” spod pokładu, gdzie on i jego podwładni śledzili na ekranach radarów przebieg nierównej walki.

Istotnie, z ekranu na mostku kapitańskim też zniknął mały punkcik, który jeszcze przed chwilą szybko zbliżał się do centrum. Jasny promień nadal omiatał ekran, ale jedyną plamą, jaką wydobywał z mroku we wschodniej jego ćwiartce, była odległa o pięć mil “Freya”. Czterej obecni na mostku oficerowie stali przez dłuższą chwilę w milczeniu. Wszyscy oni po raz pierwszy brali udział w rzeczywistym zabijaniu ludzi. Przedłużającą się ciszę przerwał komandor Preston.

– “Sabre” może ruszać – powiedział cicho. – Niech płyną prosto do “Freyi” i uwolnią załogę.

W ciemnym wnętrzu Nimroda operator radaru pochylił się niżej nad swoim ekranem. Widział wyraźnie wszystkie okręty wojenne, wszystkie skupione za nimi holowniki, a na wschód od nich oczywiście samą “Freyę” – ale wydawało mu się, że widzi coś jeszcze. Z drugiej strony tankowca posuwał się w kierunku wybrzeża jakiś mikroskopijny okruch. Był tak mały, że prawie niewidzialny; taki sam efekt mogłaby wywołać na ekranie radaru byle puszka, dryfująca po morzu. Ale puszki nie dryfują przecież z szybkością trzydziestu węzłów!… Miał rację: w istocie była to metalowa pokrywa silnika łodzi pneumatycznej.

– Nimrod do “Argylla”, Nimrod do “Argylla”… – popłynął w eter alarm.

Oficerowie na mostku krążownika słuchali meldunku w osłupieniu. Wreszcie jeden z nich rzucił się do radiotelefonu i w podnieceniu przekazał najnowszą wiadomość marynarzom z Portland, czekającym na swoich łodziach. Dwie sekundy później “Cutlass” i “Scimitar” nabierały już szybkości; ich potężne diesle wypełniły zalegającą wokół mgłę basowym rykiem. Białe fontanny piany wytrysły spod dziobów, które uniosły się wysoko w górę, podczas gdy rufy zanurzyły się niemal po pokład; mosiężne śruby bezlitośnie mełły wodę, pozostawiając za okrętami szeroki spieniony ślad.

– Niech ich ciężka cholera! – krzyczał major Fallon do ucha dowódcy “Cutlassa” w ciasnej budce sternika. – Jak szybko możemy płynąć?

– Na takim morzu, jak dzisiaj, ponad czterdzieści węzłów.

Za mało… – pomyślał z rozpaczą Munro, wczepiony obiema rękami w jakąś stalową belkę, odkąd okręt zaczął wierzgać i szarpać niczym narowisty koń wyścigowy. Do “Freyi” było jeszcze pięć mil, co najmniej drugie tyle zdążyli już odpłynąć od tankowca terroryści. Nawet jeśli przewaga prędkości ścigających wynosi dziewięć węzłów, trzeba całej godziny, by dopędzić łódź Swobody, unoszącą go w bezpieczne labirynty holenderskich rzeczułek i wysepek, gdzie łatwo można się ukryć. Ale on dotrze tam już za czterdzieści minut, może nawet wcześniej.

“Cutlass” i “Scimitar” pędziły na oślep, rozcinając mgłę, która natychmiast zwierała się za ich rufami. Na morzu o przeciętnym natężeniu ruchu taka szybkość – przy zerowej widoczności – byłaby czystym szaleństwem. Ale to morze było puste, a szaleńcza pogoń nie odbywała się bynajmniej na ślepo. W budkach sterowych obu małych okrętów ich dowódcy słuchali nieprzerwanego potoku informacji z Nimroda za pośrednictwem “Argylla”, o własnej pozycji; o położeniu w stosunku do “Freyi”; o tym, gdzie jest i co robi “Sarbe” (płynął w stronę tankowca na lewo od ich kursu – i znacznie wolniej); wreszcie o kierunku i szybkości ruchu mikroskopijnej kropki na ekranach, oznaczającej łódź Swobody.

Wszystko wskazywało jednak, że szczęście sprzyja uciekinierom. Pod płaszczem mgły morze jakby jeszcze bardziej się uspokoiło, a zupełnie gładka powierzchnia pozwalała ślizgaczowi rozwijać maksymalną prędkość. Łódź była niemal całkiem wynurzona, jedynie wał, łączący silnik ze śrubą, krył się cały pod wodą. Drake dostrzegł nagle rozmazujący się już, ale przecież widoczny, ślad pozostawiony przez łódź kolegów, którzy wyruszyli dziesięć minut wcześniej. “To dziwne – pomyślał – że tak długo utrzymuje się ślad na wodzie”.

Pięć mil na południowy zachód od “Freyi”, na mostku “Morana”, Mikę Manning także uważnie obserwował ekran radaru. Rozpoznawał wyraźnie “Argylla” i oczywiście “Freyę”. Odległość między nimi szybko pokonywały dwa punkty oznaczające, jak wiedział z meldunków radiowych, “Cutlassa” i “Scimitara”. Ale widział też, daleko na wschód od tankowca, maleńką kropkę – ślad pędzącego ślizgacza. Momentami ginęła mu z oczu w mlecznym tle ekranu – ale jednak była tam. Jeszcze raz zmierzył odległość między myśliwymi i zwierzyną.

– Nic z tego nie będzie – ocenił i wydał nowy rozkaz dyżurnemu oficerowi. 127 mm działo “Morana” powoli obróciło się, szukając nowego celu, pędzącego gdzieś we mgle.

Richard Preston z rezygnacją śledził widoczną na ekranach radarów pogoń. Pesymistycznie oceniał jej szansę, sam jednak niewiele mógł poradzić. Działa “Argylla” – dobrze zdawał sobie z tego sprawę – tym razem muszą milczeć; między nimi a celem stoi “Freya”. Użycie dział brytyjskiego krążownika mogłoby się dla niej tragicznie skończyć. Poza tym ogromna masa tankowca zasłaniała cel przed radarami “Argylla”, a to bardzo utrudniłoby celowanie. Te rozmyślania komandora przerwał marynarz, który wszedł na mostek z meldunkiem:

– Przepraszam, sir…

– O co chodzi?

– Dostaliśmy przed chwilą wiadomość, sir. Ci dwaj ludzie, którzy polecieli dziś do Izraela, nie żyją. Zmarli w swoich celach.

– Nie żyją? – spytał Preston z niedowierzaniem. – Czyli cała ta cholerna afera na darmo… Swoją drogą, ciekawe, kto to zrobił i jak. Warto spytać tego faceta z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jak tylko tutaj wróci. On chyba coś wie…

Morze nadal sprzyjało Drake'owi. Było lśniące i gładkie jak stół – rzecz całkiem niebywała na Morzu Północnym. Drake i Krim przebyli już prawie połowę drogi do holenderskiego brzegu, kiedy silnik zakrztusił się po raz pierwszy. Parę sekund później to się powtórzyło, potem znowu i znowu. Spadła moc silnika, wyraźnie zmniejszyła się prędkość łodzi.

Krim gwałtownie przesunął manetkę gazu. Silnik strzelił, kaszlnął jeszcze parę razy, potem znów zaczął pracować równo, ale na znacznie niższych niż przedtem obrotach.

– Chyba się przegrzał! – krzyknął Tatar.

– To niemożliwe! – zawołał z rozpaczą Drake. – Powinien wytrzymać na pełnych obrotach co najmniej godzinę.

Krim wychylił się, zanurzył dłoń w wodzie, potem obejrzał ją uważnie i pokazał Drake'owi. Strużki kleistej burej cieczy spływały mu po nadgarstku.

– Zatkała nam układ chłodzenia – wyjaśnił ponuro. Tymczasem operator radarów z Nimroda przekazał następny pilny meldunek dla “Argylla”:

– Zdaje się, że zwolnili., Po chwili wiadomość ta dotarła na pokład “Cutlassa”.

– Świetnie! – zawołał Fallon. – Jeszcze mamy szansę dopaść tych drani.

Rzeczywiście, odległość zaczęła się szybko zmniejszać. Prędkość ślizgacza spadła do dziesięciu węzłów. Ale ani Fallon, ani młody oficer marynarki stojący przy sterze “Cutlassa” nie wiedzieli, że zbliżają się już do wielkiej plamy ropy rozlanej na powierzchni morza. I że ich ofiary przedzierają się teraz przez sam środek tej plamy.

Kilka sekund później silnik obsługiwany przez Krima stanął. Zapadła groźna cisza. Tylko z daleka dochodził przez mgłę odgłos potężnych motorów. Krim zaczerpnął oburącz płynu zza burty i podsunął złożone w puchar dłonie przed oczy Drake'a.

– To nasza ropa, Andrew, ta którą wypuściliśmy. Jesteśmy w samym środku tego gówna…

– Zatrzymali się – rzucił dowódca “Cutlassa” przez ramię do stojącego za nim Fallona. – “Argyll” mówi, że się zatrzymali. Pan Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.

– Dostaniemy ich! – krzyknął Fallon triumfalnie i zsunął z ramienia swego szybkostrzelnego Ingrama.

Na USS “Moran” główny oficer artylerii, Chuck Olsen, zameldował kapitanowi:

– Mamy już odległość i kierunek, sir.

– Otworzyć ogień – powiedział Manning zimno.

Siedem mil na południowy zachód od “Cutlassa” dziobowa armata “Morana” zaczęła wyrzucać pociski, jeden po drugim, w stałym, szybkim rytmie. Dowódca łodzi patrolowej nie mógł słyszeć huku wystrzałów – zagłuszał je własny silnik – ale słyszano je dobrze na “Argyllu”. Stamtąd dotarł do “Cutlassa” i “Scimitara” rozkaz “stop” – zbliżały się przecież do miejsca, gdzie zatrzymali się uciekinierzy, a radar nie pozostawiał wątpliwości, że “Moran” strzela właśnie w to miejsce. Szyper “Cutlassa” jednym ruchem cofnął obie manetki gazu: okręt nagle zwolnił, potem już tylko siłą rozpędu posuwał się naprzód.

– Co pan wyprawia, do cholery? – wrzasnął major Fallon. – Mamy do nich jeszcze co najmniej milę.

Odpowiedź przyszła z nieba. Gdzieś nad nimi przetoczył się we mgle jakby upiorny pociąg: to kolejny pocisk z “Morana” zmierzał do swego celu.

Pierwsze trzy pociski (a były to, zgodnie z programem przewidzianym dla “Freyi”, pociski przeciwpancerne) wpadły do morza o dobre sto jardów od celów, wznosząc wielkie fontanny piany, ale nie wyrządzając szkód pneumatycznej łódce. Po nich nastąpiła seria pocisków zapalających. Specjalne dystansowe zapalniki sprawiały, że wybuchały one parę stóp nad powierzchnią morza, rozrzucając wokół lekkie, miękkie płachty płonącej, oślepiającym światłem, magnezji.

Ludzie na pokładzie “Cutlassa” zamilkli, kiedy mgła przed dziobem rozjarzyła się nagle jak słońce. Ten blask bardziej jeszcze olśnił załogę “Scimitara”, który zatrzymał się o cztery kable dalej, tuż przed krawędzią wielkiej kałuży ropy. Temperatura spadającej z nieba magnezji była znacznie wyższa niż temperatura zapłonu ropy. Lekkie płachty metalowej folii nie przebijały kożucha gęstej cieczy, ale osiadały na nim, nadal płonąc przeraźliwym, białym blaskiem. I oto przed oczyma zdumionych i zafascynowanych tym widowiskiem marynarzy wielka połać morza, długa i szeroka na wiele mil, zajęła się ogniem: zrazu krwistoczerwonym, potem coraz jaśniejszym i coraz gorętszym.

Wszystko to trwało zaledwie piętnaście sekund. Tyle było trzeba, aby ogień objął i strawił 20 tysięcy ton rozlanej ropy. I tyle tylko było trzeba, aby temperatura pożogi sięgnęła pięciu tysięcy stopni Celsjusza, choć wysokość płomieni nie przekraczała kilku stóp. Straszliwy żar osuszał natychmiast mgłę w promieniu wielu mil – ale tylko na dziesięć minut.

W milczeniu i przerażeniu patrzyli marynarze na wrzące piekło, od którego dzieliło ich ledwie sto jardów; niektórzy musieli nawet osłaniać twarze, by nie osmalił ich piekielny żar. Nagle w morzu płomieni, płytkim i bezgłośnym, wystrzeliła z hukiem w górę pojedyncza raca, jak gdyby eksplodował zbiornik z benzyną. Niemal równocześnie z innego miejsca płonącej połaci do uszu oniemiałych marynarzy dotarł przeraźliwy, pełen bólu i wściekłości krzyk człowieka:

– Szcze ne wmerla Ukraina!…

Spektakl się skończył. Płomienie opadły, zamigotały i zgasły. Mgła wielkimi kłębami zaczęła wdzierać się na pogorzelisko, by wkrótce przykryć je zupełnie.

– Co to mogło znaczyć - spytał cicho szeptem dowódca “Cutlassa”. Fallon wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia. To jakiś obcy szwargot.

Stojący obok Munro patrzył na ostatnie, dogasające płomyki.

– W swobodnym przekładzie – powiedział bardziej do siebie, niż odpowiadając na pytanie szypra – znaczy to: “Ukraina będzie znowu żyć”.