172722.fb2
Richard towarzyszył żonie do sali pooperacyjnej, a Morgan poszła z Bradem na oddział intensywnej terapii noworodków. Za drzwiami zatrzymała się. Zauważyła, że wokół jej nowo narodzonego siostrzeńca panuje ogromne zamieszanie. Pielęgniarki, technicy i lekarze pracowali w skupieniu, podłączając kable, rurki i monitory. Wśród wszystkich tych ludzi dziecko wydawało się jeszcze drobniejsze niż w rzeczywistości. Brad co pewien czas wymieniał uwagi z jednym z lekarzy. Po dziesięciu minutach przywołał Morgan gestem ręki i razem wyszli na korytarz.
– Wygląda na to, że wywiązało się zakażenie paciorkowcem grupy B -powiedział.
– Paciorkowiec? Przecież Jen dostawała antybiotyki.
– To prawda, ale, jak sama wiesz, antybiotyki tylko zmniejszaj ą ryzyko infekcji, nie eliminując go całkowicie. Wstępny test na obecność paciorkowca dał wynik pozytywny. Jeśli potwierdzą to dodatkowe analizy, wszystko stanie się jasne.
– Cudownie – powiedziała Morgan. -Nie wiem, jak jej o tym powiedzieć.
– Pozwól, że ja to zrobię.
Jennifer odpoczywała w sali pooperacyjnej. Do środka znieczulającego dodano małą dawkę narkotyku, co nieco złagodziło jej niepokój. Richard siedział przy żonie, trzymając ją za rękę. Oboje nerwowo popatrzyli na Brada.
– Powiem wam, co wiemy na pewno – zaczął lekarz. – Wasza córeczka radzi sobie znakomicie. Oddycha samodzielnie, bez pomocy respiratora, podajemy jej tylko trochę tlenu. Jeszcze za wcześnie na prognozy, ale mam przeczucie, że nic jej nie będzie. Z waszym synkiem są pewne kłopoty.
Jen ścisnęła dłoń Richarda, ale nic nie powiedziała.
– Na razie – ciągnął Brad – wszystko wskazuje na to, że wystąpiło u niego zakażenie. Według wstępnej diagnozy jest to coś, co nazywa się wczesnym zakażeniem paciorkowcem grupy B.
– Nie rozumiem – powiedział Richard, marszcząc brwi. – Zdaje się, że czemuś takiemu miała zapobiec penicylina?
– To prawda. Niestety, nie zawsze jest w stu procentach skuteczna.
– Czy ten paciorkowiec jest groźny? – spytała Jen.
– Tego typu drobnoustroje spotykane są dość często – powiedział Brad. -Występują u dziesięciu do trzydziestu procent ciężarnych kobiet. Infekcja rzadko przechodzi na dzieci, ale kiedy to już się stanie, może stanowić dla nich duże zagrożenie. Zwykle nie dzielimy bakterii na dobre i złe, ale gdybyśmy to robili, paciorkowiec grupy B byłby jednym z czarnych charakterów.
– Co złego może zrobić? – spytał Richard. – Czy to przez paciorkowca poumierały tamte dzieci?
– Nie, skądże. Następstwa zakażenia zależą od wielu czynników. Na ogół po odpowiedniej kuracji dzieci szybko dochodzą do siebie. Jeśli jednak coś pójdzie nie tak, taki paciorkowiec może wywołać posocznicę, zapalenie płuc i zapalenie opon mózgowych. W najgorszym przypadku zakażenie może nawet skończyć się śmiercią.
– O mój Boże – załkała Jennifer.
– Musicie pamiętać, że zwykle do tego nie dochodzi. Nasz oddział intensywnej terapii jest bardzo dobrze wyposażony i personel robi wszystko, żeby pomóc waszemu dziecku. Jedna z pielęgniarek niedługo przyjdzie z wami porozmawiać. Dlatego nie martwcie się na zapas i trzymajcie się dzielnie, dobrze?
Brad wyszedł z sali pooperacyjnej i skierował kroki do pokoju pielęgniarek, by dokończyć wypełnianie karty. Po chwili dołączyła do niego Morgan. Wyglądała na wzburzoną.
– Nie uważasz, że trochę przesadziłeś? – spytała. – Moja siostra dopiero co przeszła poważną operację. Nie wydaje mi się, żeby trzeba było od razu zarzucać ją przygnębiającymi faktami.
– Nie lubię mówić ludziom o możliwych powikłaniach, ale nie potrafię postępować inaczej. Prawda jest taka, że na tym etapie rozwoju duża część dzieci choruje, a około piętnastu procent z nich umiera. Jesteś pediatrą i dobrze o tym wiesz. Jeśli znasz lepszy sposób przedstawienia tego faktu, chętnie posłucham.
Brad Hawkins był typem pracoholika, dla którego praca jest przyjemnością. Choć w niedzielę nie miał dyżuru, zajrzał do swoich pacjentów. Wziął ze sobą syna. Michael znał już szpital jak własną kieszeń.
– Dzień dobry, doktorze Hawkins – rozległ się głęboki głos, kiedy ojciec i syn szli jednym z rzadziej uczęszczanych szpitalnych korytarzy.
Brad odwrócił się i zobaczył nadchodzącego wysokiego czarnoskórego mężczyznę, z szerokim uśmiechem na ustach.
– Cześć, Nbele – powiedział i uścisnął dłoń mężczyzny. – Co nowego i ciekawego słychać?
– Po staremu, panie doktorze. Czy to ten sam młody człowiek, którego w zeszłym roku spotkałem na meczu futbolu?
– Ten sam. Michael, przywitaj się z Nbele.
– Cześć – powiedział jego syn. – Grasz w futbol? Nbele wybuchnął śmiechem.
– Nie taki jak wasz – odparł. Mówił z silnym akcentem. – Gram w piłkę nożną. A ty?
– Czasami. Nie jestem za dobry.
– Ściągnęli cię do pracy w niedzielę? – spytał Brad.
– Nie, nie, mam parę spraw do załatwienia. – Zwrócił się do Michaela. – Któregoś dnia zagramy razem, co?
– Rozumie się.
Nbele, wciąż uśmiechnięty, pomachał im i poszedł w swoją stronę. Brad poprowadził syna w głąb korytarza.
– Czy ten pan jest lekarzem? – dopytywał się Michael.
– Nie, pracuje na patologii.
– Ma dziwne imię – powiedział chłopiec.
– Prawda? Pochodzi z Afryki i zna mnóstwo wspaniałych opowieści. Któregoś dnia musimy go zabrać ze sobą na łódź.
Dwadzieścia cztery godziny po usunięciu niewłaściwego dziecka do Arnolda Schuberta zadzwonił dyrektor oddziału położniczego i ginekologicznego, by zbesztać go w ostrych słowach za „największy błąd lekarski tej dekady". Uprzedził Schuberta, że incydent zostanie poruszony na następnym zebraniu komisji etycznej. Następny taki błąd zostanie ukarany automatycznym zawieszeniem.
Zdenerwowany Schubert odłożył słuchawkę. Nie został tak zmieszany z błotem od czasów szkoły średniej. Miał nadzieję, że ta sprawa nie zostanie opisana w prasie. Najgorsze, że prawdopodobnie zostanie pozwany do sądu.
Arnold Schubert żył w coraz większym stresie.
Morgan mieszkała na modnym osiedlu w Fort Salonga. Było kilka minut po dziewiątej i właśnie miała pojechać do szpitala, kiedy rozległ się dzwonek. Nie spodziewała się żadnych gości, ale w tak piękny niedzielny poranek zjawić się tu mógł każdy, od ekologa po ewangelistę. Uchyliła drzwi i wyjrzała przez szparę.
– Dzień dobry, doktor Robinson. Czy przyszedłem w nieodpowiednim momencie?
Morgan nie posiadała się ze zdumienia. To był Hugh Britten. Co on tu robił, do licha? Czyżby zostawił jej wiadomość, w której uprzedzał o swoim przybyciu, a ona nie zwróciła na nią uwagi?
– Doktorze Britten, ja… – Stała w drzwiach z otwartymi ustami.
– Właśnie byłem w tej okolicy – ciągnął Britten – i pomyślałem sobie, że może poszłaby pani ze mną na kawę. Albo śniadanie, co pani woli.
– Mieszka pan w pobliżu?
– Nie.
Wpatrywał się w nią tak samo jak na zebraniu zarządu, niczym zaciekawiony szczeniak. Mimo to Morgan czuła się nieswojo pod jego spojrzeniem. Britten miał na sobie niewiarygodnie niemodny strój, dziwną mieszanką ciuchów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych: poliestrową koszulę z szerokim kołnierzem, wełnianą kamizelkę i obszerne spodnie w kratę. Jeśli ubranie było ilustracją zamiarów człowieka, Morgan nie miała pojęcia, czego się spodziewać.
– Moja siostra właśnie urodziła bliźnięta, doktorze Britten, i…
– Hugh.
Zmusiła się do uprzejmego uśmiechu.
– Hugh. Właśnie wybieram się do szpitala.
– Którego?
– Uniwersyteckiego.
– Chcesz, to cię podrzucę. – Machnął ręką w stronę swojego samochodu. – Moglibyśmy coś przekąsić w drodze powrotnej.
Morgan zauważyła zaparkowany przy krawężniku wspaniały samochód sportowo-terenowy marki Infiniti, ulubioną zabawkę yuppies.
– Prawdę mówiąc, trochę mi się spieszy. – Włączyła system alarmowy i wyszła z domu, zamykając za sobą drzwi. Potem wzięła Brittena za ramię i delikatnie odwróciła go o sto osiemdziesiąt stopni, kierując kroki do swojego samochodu. -I mam do załatwienia parę spraw osobistych. Dlatego muszę odmówić.
Britten zesztywniał.
– Morgan, bo pomyślę, że mnie unikasz.
– Posłuchaj, Hugh. Tak się nie robi. Nie można dzwonić do ludzi w środku nocy czy zjawiać się u nich bez zapowiedzi i oczekiwać, że nagle wszystko zostawią.
Przeszył ją gniewnym spojrzeniem.
– Chcesz przez to powiedzieć, że jestem niewychowany, tak? Morgan zmusiła się, by zachować cierpliwość. W końcu Britten był wschodzącą gwiazdą AmeriCare.
– Na razie chcę powiedzieć tylko tyle, że muszę już lecieć. – Zaczekała kilka sekund, by Britten wreszcie pojął aluzję, ale on stał jak wrośnięty w ziemię. Morgan wzruszyła ramionami. – Jak sobie chcesz. – Odwróciła się i ruszyła do swojego wozu.
– Na twoim miejscu byłbym bardzo ostrożny, Morgan – krzyknął do niej. – Mógłbym pomóc ci w twojej karierze. Ale jeśli dalej będziesz mnie tak traktować, mogę ci też zaszkodzić.
Morgan zatrzymała się w pół kroku. Dobry Boże, on jej groził! Czyżby myślał, że zdobędzie ją w ten sposób? Dłonie Morgan zacisnęły się w pięści. Już miała odwrócić się i powiedzieć mu, co o nim myśli, ale w porę ugryzła się w język. Gdyby mu naubliżała, mogłoby to okazać się pyrrusowym zwycięstwem.
Nie ulegało wątpliwości, że Britten byłby w stanie uprzykrzyć jej życie. A po niedawnej konfrontacji z Morrisonem i doktorem Huntera, mogła wylecieć z pracy w mgnieniu oka. Co prawda, postanowiła już, że odejdzie, ale na swoich warunkach. Lepiej będzie zachować zimną krew, przynajmniej na razie. Morgan opanowała się, odetchnęła głęboko i odwróciła się twarzą do Brittena. – Wiesz co? Wpadnij w południe, to pójdziemy na kawę, dobra?
Po rozstaniu z Morgan Britten pojechał do swojego gabinetu w AmeriCare. Musiał wyszperać pewne informacje. Choć oficjalnie był zatrudniony na pół etatu, zatroszczył się o przestronny i doskonale wyposażony gabinet. Wszedłszy do środka, włączył komputer i załogował się do systemu. Po wczytaniu danych personalnych Morgan Robinson zauważył, że jako swoją najbliższą krewną wpisała siostrę, Jennifer Hartman.
Palce Brittena błyskawicznie śmigały po klawiaturze. Wędrował po sieciach komputerowych, aż wreszcie dostał się do systemu informacyjnego Szpitala Uniwersyteckiego. Po kilku minutach na jego twarz wypłynął uśmiech. Jennifer Hartman rzeczywiście była pacjentką tej placówki. Niedawno urodziła bliźnięta, które obecnie leżały na oddziale intensywnej terapii noworodków. Po piętnastu minutach Britten wiedział już wszystko o trójce interesujących go pacjentów. Jeden z nich, nowo narodzony chłopiec, był w dość ciężkim stanie.
Poszli na lunch do Old Dock Inn. Choć restauracja była zatłoczona, udało im się znaleźć wolny stolik przy oknie, z widokiem na morze. Britten zamówił zestaw krabów, a Morgan poprzestała na sałatce i kawie.
– Mam nadzieję, że twoja siostra czuje się dobrze? – spytał Britten.
– W takim stopniu, w jakim to możliwe. Jest jej naprawdę ciężko. Urodziła jedenaście tygodni przed terminem przez cesarskie cięcie. Jedno z jej dzieci jest w stanie krytycznym.
– Przykro mi to słyszeć. Co mu jest?
– Zakażenie paciorkowcem grupy B – powiedziała Morgan. – Wiesz, o co chodzi?
Britten uśmiechnął się pobłażliwie.
– Moja droga doktor Robinson – powiedział – choć nie jestem lekarzem, nic, co dzieje się w Szpitalu Uniwersyteckim, nie uchodzi mojej uwagi. Z wykształcenia jestem ekonomistą, ale wyspecjalizowałem się w ochronie zdrowia.
– Nie chciałam cię urazić, mówiąc…
– Trudno jest mnie urazić – ciągnął Britten. – Chociaż pewne uniwersyteckie szychy czasem próbowały. Wiesz, że w zeszłym roku byłem kandydatem na dyrektora całego stanowego systemu szkolnictwa wyższego?
– Nie – powiedziała Morgan. – Nie słyszałam o tym.
– Tak jak wszyscy – stwierdził Britten – i to było moim największym problemem. Okazało się, że moja nominacja została zgłoszona dla formalności. Członkowie zarządu dokonali wyboru już wcześniej i spodziewali się, że żaden z pozostałych kandydatów nie potraktuje tej propozycji poważnie. A ja właśnie tak ją potraktowałem.
Wypowiedział te słowa ze złością, a oczy zapłonęły mu nienawiścią. Morgan nie musiała być psychiatrą, by domyślić się, jak bardzo przeżył ten afront. Wyglądało na to, że doktor Britten nie zapomina doznanych krzywd.
– Musiało ci być ciężko – stwierdziła.
– Prawdę mówiąc, wyszło mi to na dobre. Dzięki temu wreszcie mogłem ustalić, co jest dla mnie naprawdę ważne. Uznałem, że najlepiej mi będzie w sektorze prywatnym i myślę, że potwierdziły to moje tegoroczne osiągnięcia w AmeriCare.
– Domyślam się, że nie darzysz uczelnianych bonzów zbyt dużą sympatią. Uśmiechnął się.
– Niestety, nie.
– Skoro więc ustaliliśmy, co kryje się w duszy Hugh Brittena, może powiesz mi, czemu chciałeś się ze mną spotkać.
Britten zaczekał, aż kelnerka rozstawi naczynia i odejdzie od stolika.
– Czy to nie oczywiste? – spytał. Morgan spojrzała na niego dziwnie.
– Słucham?
– Spójrz na mnie, Morgan – powiedział. – Mam trzydzieści siedem lat i nie żywię złudzeń co do mojego wyglądu. Kobiety nie mdleją z zachwytu na mój widok. Jestem jednak dość dobrze uposażony i wielu ludzi przyznałoby, że mam przed sobą wspaniałą przyszłość. Wszystko osiągnąłem dzięki swojej inteligencji, konsekwencji w działaniu i bezkompromisowemu dążeniu do realizacji własnych celów. Jakkolwiek na to spojrzeć, jestem dobrą partią. – Zawiesił głos. – Może zastanowisz się nad tym?
– Nad czym mam się zastanawiać?
– Proszę, Morgan, nie bądź tępa. Nie chcę dłużej być sam. Już jakiś czas temu wpadłaś mi w oko. Z twoją urodą i osobowością i moim intelektem stanowilibyśmy niezrównaną parę, nie sądzisz?
Ucisk w żołądku Morgan rozchodził się na całe ciało, przyprawiając ją o mdłości. On jej pragnął. Patrząc na twarz Brittena, na której zagościł wyraz dziwnego rozmarzenia, Morgan doszła do wniosku, że jest on albo kompletnie pozbawionym wyczucia palantem, albo bardzo niebezpiecznym człowiekiem.