172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

ROZDZIAŁ 9

Jeszcze przed rokiem rezydencją Arnolda Schuberta był wytworny, wielki dom w Head of the Harbor. Po separacji z żoną musiał zamienić go na skromne mieszkanie w St. James. I choć nie żył już w takim luksusie, do jakiego był przyzwyczajony, wciąż miał swoją muzykę i, co ważniejsze, wolność. Gdyby tylko, myślał, doszły do tego jeszcze pieniądze.

Miał nerwy napięte jak postronki. Szybko odwracane na jego widok spojrzenia świadczyły o tym, że wszyscy słyszeli o spartaczonej aborcji. Choć bał się, że zostanie z tego powodu pozwany do sądu, wydawało mu się, iż na razie proces jest jeszcze za wcześnie; pełnomocnik powoda musiał przecież zapoznać się z aktami medycznymi i uzyskać wstępne opinie biegłych, a to na ogół trwało co najmniej rok…

Srodze się jednak przeliczył. Poprzedniego dnia przyszedł do niego list polecony od adwokata Alyssy. „To nie jest nakaz", przeczytał Schubert. Ale z powodu „rażącego zaniedbania i braku kompetencji" państwo Cutrone zamierzali domagać się od niego dziesięciu milionów odszkodowania. List kończyła sugestia, by Schubert jak najszybciej skontaktował się ze swoją firmą ubezpieczeniową w sprawie ewentualnego pokrycia kosztów.

Następnego dnia, późnym popołudniem, wciąż zdenerwowany, siedział w salonie słuchając Verdiego, kiedy zadzwonił telefon. Doktor westchnął. Odkąd rozpoczęły się jego kłopoty małżeńskie, znów przyjmował więcej wezwań, bo potrzebował pieniędzy. Odbijało się to jednak niekorzystnie na jego zanikającym spokoju ducha. Niechętnie podniósł słuchawkę.

– Miło spędzasz niedzielę? – usłyszał. Schubert od razu rozpoznał ten głos.

– Tak, dziękuję. Jak dotąd jest spokój.

– Ach, samotność. Czasami każdy jej pragnie. Zasługujesz na nią, jak najbardziej. To wiąże się z powodem, dla którego do ciebie dzwonię. No, teraz się nasłucham, pomyślał Schubert.

– To znaczy…

– To znaczy, że doskonale wywiązujesz się ze swoich obowiązków. Liczba aborcji, tak wczesnych, jak i późniejszych, wzrasta. Mamy już z tego pewne korzyści, ty zresztą też. Ale jeśli chcemy, żeby dalej tak było, musimy unikać błędów, prawda?

Schubert zesztywniał.

– O czym pan mówi?

– Jak to, nie wiesz? O niekompetencji! O łatwych do uniknięcia błędach, takich jak choćby usunięcie niewłaściwego bliźniaka! W dodatku tego, któremu powinieneś był pomóc. Dobry Boże, człowieku, student pierwszego roku medycyny nie miałby takiej wpadki!

– Ja…

– Nie gadaj tyle! Rusz głową, na litość boską. Interes dobrze się rozwija, ale jeśli zaczniesz odwalać takie numery, wszyscy będziemy mieli kłopoty! Chwytasz, o czym mówię?

Schubert zrozumiał. Jego rozmówca słynął z fanatycznej surowości, która nie pozwalała mu tolerować błędów czy dawać ludziom drugiej szansy.

Następnego ranka po zakończeniu obchodu Brad poszedł do głównego patologa, Bernarda Kornheisera. Nie dawał mu spokoju fakt, że nie przeprowadzono sekcji zwłok zmarłych noworodków. We wszystkich przypadkach, w których przyczyna zgonu była nieznana, autopsja mogła rozwiać część wątpliwości. Jak się jednak okazało, sekcji poddano tylko jedno ze zmarłych dzieci. Nawet jeśli to nie Komheiser ją przeprowadził, mógł przynajmniej obejrzeć z Bradem preparaty.

– Chodzi o małą Strickland, zgadza się? – spytał patolog. Brad skinął głową.

– Dziewczynkę z listeriozą. Kornheiser wyjął preparaty.

– Tę sekcję prowadziłem osobiście. Chudzinka. Wcześniak, co?

– Poród w trzydziestym drugim tygodniu.

W teczce z preparatami była schowana ostateczna diagnoza. Kornheiser rozłożył kartkę.

– Tysiąc siedemset osiemdziesiąt gramów. Była mocno wychudzona. Jej przypadek raczej nie wydał mi się niezwykły. Prawdę mówiąc, w chwili śmierci nie chorowała już ani na posocznicę, ani na zapalenie płuc.

– No to co ją zabiło? Kornheiser wzruszył ramionami.

– A co jest przyczyną zespołu nagłej śmierci niemowląt? Nie wiemy. Dzieciaki umierają bez żadnej widocznej przyczyny. W jej narządach były dostrzegalne typowe ślady zakażenia, ale nic niezwykłego. Interesują cię jakieś określone preparaty?

– Najbardziej chyba te z płuc.

Kornheiser powiódł palcem po szkiełkach umieszczonych w cienkiej, przypominającej książkę tekturowej teczce.

– Zobaczmy… a, tu jest. – Wyjął paznokciem kciuka jedno ze szkiełek i położył je na stoliku mikroskopu. Był to drogi model Zeissa, nowoczesny, z podwójnym okularem. Kornheiser ustawił ostrość. – Obejrzyj to sobie.

Brad pochylił się, obracając okular w swoją stronę. Przystawił do niego oczy i wyostrzył obraz, zastanawiając się, co na nim właściwie widać.

– Skąd dokładnie to pobrałeś?

– Z pęcherzyków płucnych. Zwróć uwagę na ustępujący stan zapalny. Tu i ówdzie widać jeszcze granulocyty eozynochłonne.

– To różowe to płyn surowiczy?

– Zgadza się.

– Sporo go, co? – powiedział Brad. – Pęcherzyki są nim wypełnione.

– Może jest go trochę więcej niż zwykle – przyznał Kornheiser. – Ale czasami dzieje się tak pod wpływem wstrząsu wywołanego masażem serca.

– Czy obrzęk i obecność granulocytów eozynochłonnych mogą świadczyć o wystąpieniu jakiejś reakcji alergicznej?

– Za dużo czytasz, Brad – powiedział patolog. – Z tego, co wiem, w żadnym z czterech przypadków nie było objawów alergii.

– No tak, ale… może spowodowała to jakaś toksyna, zatrucie?

– Nic na to nie wskazuje – powiedział Kornheiser. – Gdyby tak było, nastąpiłyby charakterystyczne uszkodzenia innych narządów, na przykład wątroby. Brad wyprostował się. Miał zmarszczone czoło.

– Mogę pożyczyć te szkiełka?

– Proszę bardzo. – Kornheiser podsunął mu teczkę. – Czego właściwie szukasz?

– Dowiem się, kiedy to znajdę.

Czterdziestoletni Simon Crandall był jednym z kustoszy działu entomologii Muzeum Przyrodniczego, znajdującego się na Manhattanie. Był także biologiem sądowym, specjalizującym się w antropologii i entomologii. W tej ostatniej dziedzinie cieszył się opinią eksperta, co w połączeniu z jego biegłością w medycynie sądowej czyniło go cenionym współpracownikiem policji. Ponadto, jako uznany antropolog, stał się specjalistą od identyfikacji kości. Crandall na ogół dyżurował w gabinecie w muzeum.

– Panie doktorze, przyszedł do pana oficer policji.

– Proszę go wpuścić.

Mężczyzna, który wszedł do gabinetu Crandalla, miał na sobie tani szary garnitur i trzymał w dłoni teczkę. Po okazaniu odznaki policyjnej przedstawił się jako Kevin Riley.

– W czym mogę panu pomóc, detektywie?

– Mógłby pan to zidentyfikować, doktorze? – Riley wyjął z teczki dużą kość.

– Zobaczmy. – Crandall obrócił ją w dłoniach, przyglądając się przez lupę powierzchniom stawowym. – Skąd pan to ma?

– Ze sklepu w West Village o nazwie „Czaszki i inne drobiazgi".

– Jakiś nowy – powiedział Crandall. – Znam większość okolicznych kolekcjonerów kości, a o tym sklepie nie słyszałem.

– Działa dopiero od kilku tygodni. Właściciele ogłosili promocję. Według nich jest to kość udowa goryla. Obniżyli jej cenę z tysiąca do siedmiuset pięćdziesięciu dolarów.

– Że kość udowa, to się zgadzam. Tyle że ludzka. Kobiety. Zwykle schodzi za siedemdziesiąt pięć dolców.

– Chrzanisz pan.

– Jest pan nowy w tym biznesie, prawda, detektywie? – spytał Crandall.

– Aż tak to widać? Crandall uśmiechnął się.

– W ramach inicjacji udzielę panu krótkiej lekcji osteologii komercyjnej. – Oddał mu kość i odchylił się na obrotowym krześle, zakładając ręce za głową.

– Kolekcjonowanie szkieletów – wyjaśnił – było ludzkim hobby od czasów starożytnych. Choć uważane za makabryczne i godne potępienia, zawsze znajdowało entuzjastów. Niewiele było przepisów odnoszących się bezpośrednio do zbieraczy kości – jak choćby zakaz sprzedaży i posiadania szczątków zagrożonych gatunków, na przykład goryla – a istniejące interpretowano w dowolny sposób. Praktycznie każdy mógł zostać kolekcjonerem.

W Stanach Zjednoczonych – ciągnął doktor Crandall – funkcjonowało około pięćdziesięciu sklepów „przyrodniczych" oferujących klientom szeroki asortyment towarów, jak choćby ludzkie kłykcie przyśrodkowe kości ramiennej, kły rekina, czaszki zwierząt, kręgosłupy jaszczurek i ludzkie zęby. Mniej więcej dziesięć z nich to sklepy „tylko z kośćmi". To, co niegdyś było dziwnym hobby ranczerów z południowego zachodu, z czasem przerodziło się w światowy biznes. Prowadzona była sprzedaż wysyłkowa, handlowano za pośrednictwem Internetu, a także w ekskluzywnych butikach.

– Zajmują się tym normalni ludzie czy jacyś zboczeńcy? – spytał Riley.

– Normalni, tacy jak pan i ja. Kiedyś w takim handlu uczestniczyły głównie muzea i studenci medycyny, ale teraz kolekcjonerzy są wszędzie. To kwitnący interes. Rynek rozwija się w błyskawicznym tempie. Ceny poszły gwałtownie w górę po tym, jak Indie, będące jednym z największych na świecie dostawców ludzkich kości, w 1986 roku zakazały ich eksportu. Czaszki zwierząt, zwłaszcza te egzotyczne, chodzą po jakieś sto tysięcy dolarów, a najlepsze ludzkie okazy bywaj ą warte dziesięciokrotnie więcej. Coś naprawdę rzadkiego i niezwykłego może osiągnąć wartość kilku milionów. Z uwagi na wchodzące w grę wielkie pieniądze i brak uregulowań prawnych, biznes ten jest niestety podatny na oszustwa i wszelkiego rodzaju podejrzaną działalność.

Crandall pochylił się, uniósł brwi i spytał detektywa, czy ma jakieś pytania.

– Tak. Jak właściwie przygotowuje się te szkielety? To znaczy legalnie, tak jak dla uniwersytetów?

Crandall uśmiechnął się. Zawsze lubił obserwować miny swoich rozmówców, gdy opowiadał im o gotowaniu świeżych ludzkich zwłok i oczyszczaniu ich przez setki mięsożernych chrząszczy.

Zgodnie z jego przewidywaniami Riley pobladł, a jego grdyka skakała w górę i w dół.

– Robisz pan sobie jaja?

– Ależ skąd, detektywie. To jedna z makabrycznych tajemnic medycyny. Oficer nagle zaczął sprawiać wrażenie, jakby strasznie mu się spieszyło.

– Doceniam pańską cierpliwość, doktorze Crandall – powiedział nerwowo. – To dłubanie w kościach musi zabierać panu mnóstwo czasu. Crandall skinął głową.

– Wie pan, co mnie niepokoi, detektywie? Każde kultowe zjawisko ma swoich fanatyków. Nic, dosłownie nic, nie powstrzyma ich przed zdobyciem okazu, na którym im zależy.

Brad Hawkins był na nogach od czwartej nad ranem. Musiał podać oksytocynę jednej z rodzących pacjentek. Proces ten wymagał jego obecności aż do samego porodu. Często trwało to wiele godzin. O dziesiątej, gdy wciąż nie zanosiło się na rozwiązanie, Brad włożył fartuch zabezpieczający i poszedł do kafeterii. Ledwie usiadł, a dołączyła do niego Meg Erhardt.

Brad, atrakcyjny, inteligentny mężczyzna, przed którym rysowały się wspaniałe perspektywy, uważany był przez pielęgniarki za niezłą partię. Miał jedną wadę – do wszystkich odnosił się chłodno, z dystansem. Niektóre z dziewczyn uważały to za zwykłą zarozumiałość, ale Meg widziała w tym ból człowieka, który utracił kogoś, kogo naprawdę kochał. Znała Brada od kilku lat. Czasami, kiedy opowiadała mu o swojej rodzinie, z jego oczu wyzierał bezdenny smutek.

Ta bezbronność bardzo ujmowała Meg i między innymi z jej powodu próbowała go zdobyć. Była kobietą ambitną, świadomą swoich celów, a do tego bardzo atrakcyjną, i choć kilka razy towarzysko spotkała się z Bradem, jak dotąd nie udało jej się przełamać postawionych przezeń barier. Co nie zniechęcało Meg do dalszych prób.

– Słyszałeś o tym dziecku z North Shore? – spytała.

– Jakim dziecku?

– Noworodku, który zmarł w podobnych okolicznościach jak pozostałe dzieci.

– Kiedy to się stało?

– Wczoraj wieczorem – odparła. – Wcześniak, miał cztery tygodnie. Jego stan zaczął się poprawiać, kiedy nagle nastąpiła niewyjaśniona niewydolność naczyniowo-oddechowa. Powiedziała mi o tym koleżanka, która tam pracuje.

– Mam nadzieję, że to nie jest początek jakiejś dziwnej epidemii – powiedział Brad. – Wiesz, rzuciłem okiem na preparaty z sekcji małej Strickland i coś mi mówi, że wywiązało się u niej jakieś zatrucie, a może alergia.

– Dlaczego?

– Bo w jednym z preparatów zobaczyłem coś, co mogłoby na to wskazywać. – Zawiesił głos. – Wiesz, Meg, to, czego szukamy, to wspólny mianownik.

– Jak jakieś urządzenie, na przykład kroplówka?

– No właśnie – przytaknął. – Coś nieoczekiwanego, zwyczajnego, coś, co było używane we wszystkich przypadkach. Coś… – Urwał w pół zdania, z szeroko otwartymi ustami, i wbił wzrok w twarz Meg.

Przeraził ją cień, który przemknął mu przez twarz.

– Co się stało? – spytała.

– Ubezpieczenie zdrowotne – powiedział powoli. – Gdzie ten mały był ubezpieczony?

Następnego ranka krótki artykuł o kolejnym niewyjaśnionym zgonie noworodka pojawił się na piątej stronie „Newsday". Po przeczytaniu go Jennifer przeszedł dreszcz. Autor wspominał o czterech wcześniejszych przypadkach i wymijających oświadczeniach dyrekcji szpitala, rozważał możliwe przyczyny takiego splotu okoliczności i zastanawiał się, czy na pięciu ofiarach się skończy. I to właśnie j ą przerażało.

– Jak leci, Jen?

Uniósłszy głowę., zobaczyła Sarah Berków, uśmiechającą się do niej z otwartych drzwi. Obydwie rodziły tego samego dnia i leżały w tym samym pokoju aż do poprzedniego dnia, kiedy to Sarah została wypisana. Jednak jej dziecko wciąż pozostawało na oddziale intensywnej terapii ze względu na zaburzenia w oddychaniu.

Jennifer wskazała ręką gazetę.

– Czytałaś?

Sarah skinęła głową.

– Straszne, co?

– Straszną to za mało powiedziane. Gdybym wiedziała, że sąjakieś problemy…

– Wiem, ale przecież dziennikarze zawsze przesadzają, więc może… -Zawiesiła głos. – Przecież ten szpital ma dobrą opinię. W każdym razie przyszłam zobaczyć, co u Ellen, i na razie wszystko wydaje się w porządku. Pomyślałam, że przy okazji zajrzę do ciebie.

– Dzięki, Sarah. Fizycznie czuję się dobrze, ale emocjonalnie to zupełnie inna historia. Szczerze mówiąc, boję się o Benjamina.

– Cóż, możemy się pocieszać, że nie jesteśmy same – powiedziała Sarah.

Po jej wyjściu Jennifer szybko wstała, włożyła szlafrok i poszła na oddział intensywnej terapii. Była wściekła i ogarniało ją poczucie bezsilności. Dlaczego nikt nie powiedział jej o tym, co autor artykułu nazwał „zagadką Szpitala Uniwersyteckiego"? Gdyby wiedziała o tej sprawie, może wybrałaby innego lekarza i inny szpital. Pewnie nie miałoby to większego znaczenia, ale przynajmniej mogłaby żywić złudzenia, że choć w części panuje nad sytuacją.

Stan jej córeczki, Courtney, poprawiał się z godziny na godzinę. Oddychała bardzo dobrze jak na noworodka jej budowy, przyjmowała niewielkie ilości pokarmu i miała tylko lekką żółtaczkę. Pediatra powiedział, że są duże szansę na szybkie wyzdrowienie.

Z synkiem Jennifer, Benjaminem, było zupełnie inaczej. Leżał w inkubatorze numer 104, na środku oddziału. Wydawał się taki kruchy… Biała opaska przesłaniała mu wrażliwe oczka, a z materaca, na którym leżał, biła niebieska poświata. Z góry padał na niego blask podgrzewacza Air Shields, a oscylujący wentylator SensorMedics wtłaczał wilgotne powietrze do rurki dotchawiczej. Dziecko się nie ruszało. Było podłączone do dwóch kroplówek, zbiornika na mocz i wszelkiego rodzaju monitorów. Kable czujnikowe rozchodziły się we wszystkie strony. Wśród całego tego oprzyrządowania Benjamin wyglądał jak obiekt jakiegoś eksperymentu, w którym więcej było elektroniki niż ciała.

Nikt nie powiedział Jennifer, czyjej syn będzie żył, a ona o to nie pytała. Właściwie nie chciała tego wiedzieć. Okrutne statystyki wskazywały, że dziecko urodzone dziesięć tygodni przed terminem, o bardzo niskiej masie urodzeniowej i z rozległą posocznicą miało w najlepszym razie pięćdziesiąt procent szans na przeżycie. Choć Ben pozostawał pod stałą opieką lekarską, okoliczności sprzysięgły się przeciw niemu. Jenifer mogła tylko czekać i modlić się.

I to właśnie robiła. Nigdy nie należała do osób szczególnie religijnych, ale w tej sytuacji gotowa była zrobić wszystko, co mogłoby pomóc jej dziecku. Wsunęła palec w drobną, nieruchomą dłoń Bena i pomyślała, że skoro nie może wziąć go w ramiona, to przynajmniej taki kontakt fizyczny doda sił, jeśli nie jemu, to jej.

Modliła się do Boga i do Jezusa. Do Buddy i do Wielkiego Ducha. Modliła się o siłę woli dla siebie, o cud i o fachowy personel. Z największą jednak żarliwością błagała o jakikolwiek znak. W głębi duszy traciła nadzieję i nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma bez wsparcia.