172722.fb2
Główny hol siedziby AmeriCare wyglądał imponująco. Okna sięgały od podłogi po sufit, a ściany były wyłożone włoskim marmurem. Wszystko to razem tworzyło wrażenie potęgi i za każdym razem, gdy Morgan wchodziła do budynku, wstępowały w nią nowe siły. Miało to jednak swoją cenę. Było nią odhumanizowanie miejsca pracy i chłód, który dawał się we znaki wszystkim pracownikom.
Winna temu była nie tylko architektura. Wkrótce po rozpoczęciu pracy w AmeriCare Morgan uświadomiła sobie, że niemal we wszystkich firmach tego typu panuje atmosfera podszytej chciwością nerwowości, przejawiająca się w bezustannym odrzucaniu wniosków klientów i ciągłych wysiłkach na rzecz ograniczenia kosztów działalności. Początkowo, gdy przechodziła przez hol, uśmiechała się i witała ze wszystkimi. Jednak strażnik nigdy nie zdobył się w odpowiedzi na nic więcej niż ponury pomruk, a inni pracownicy byli równie zamknięci w sobie. Po pewnym czasie Morgan zrezygnowała z prób nawiązania z nimi kontaktu.
Jednym z nielicznych wyjątków była jej sekretarka, Janice. Ta pełna życia, towarzyska blondynka zawsze miała dla swojej szefowej uśmiech i ciepłe słowo. Janice była w wieku Jennifer i Morgan traktowała ją bardziej jak siostrę niż podwładną.
– Co u twojej siostry, Morgan? A u siostrzeńca? – spytała Janice.
– Obydwoje ledwo się trzymają – powiedziała. – Życie Bena wisi na włosku, a Jen sama sobie szkodzi. Przyszło coś do mnie?
– Przyniosłam akta, o które prosiłaś. Leżą na twoim biurku. Aha, szukał cię doktor Hunt.
– A czego on chce?
– Nie powiedział, ale słowo daję, ciarki mnie przechodzą na jego widok.
Morgan wiedziała, co Janice ma na myśli. Martin Hunt, którego poznała podczas wstępnej rozmowy kwalifikacyjnej, wydawał się ulepiony z innej gliny niż pozostali kierownicy. W odróżnieniu od nadętych bufonów pokroju Daniela Morrisona doktor Hunt odznaczał się życzliwością, która wydawała się tu zdecydowanie nie na miejscu. Prawdę mówiąc, to właśnie dzięki niemu Morgan postanowiła wziąć tę pracę.
Swoje łagodne usposobienie po części zawdzięczał wykształceniu medycznemu. Od początku lat osiemdziesiątych programy studiów medycznych stopniowo były przystosowywane do wymogów społeczeństwa coraz bardziej nastawionego na konsumpcję. Gdy wcześniej kładziono nacisk przede wszystkim na leczenie i analizę poszczególnych przypadków, nagle większą uwagę poczęto zwracać na zagadnienia etyczne, profilaktykę i komunikację między pacjentem a lekarzem, wymagającą od tego ostatniego zrównoważonej osobowości i umiejętności słuchania. Ważne było to, by młodych lekarzy przestano uważać za „panów doktorów", a raczej widziano w nich godnych zaufania doradców. Hunt zaczął studia u progu tej nowej ery i Morgan zawsze miała wrażenie, że był nadzwyczaj pilnym studentem.
Jednak w odróżnieniu od niej Martin Hunt nie podjął pracy w swoim fachu. Dziesięć lat starszy od Morgan, żonaty, z dwójką prawie dorosłych dzieci, uległ presji finansowej. W dynamicznie rozwijającej się branży ubezpieczeń zdrowotnych powstało wiele atrakcyjnych miejsc pracy i zaraz po odbyciu rocznego stażu Hunt zajął się administracją ochrony zdrowia. Mimo nieco skostniałej organizacji firmy szybko znalazł w niej swoje miejsce.
Doktor Hunt stał się dla Morgan pośrednikiem między nią a kierownictwem. Jednak różnił się od niej tym, że praktycznie nie miał żadnego doświadczenia w pracy z chorymi i nie znał związanych z tym emocji i bólu. Choć dał się lubić, nie wiedział, czym jest współczucie. Początkowo Morgan myślała, że jakoś będzie mogła to znieść, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej ją to drażniło.
Przeniosła wzrok z komputera na teczkę leżącą na biurku. Zawierała kopię karty chorobowej dziecka, które umarło w Szpitalu Uniwersyteckim North Shore. Przebieg wypadków był zatrważająco znajomy: poważnie chore dziecko, którego stan mimo początkowych powikłań powoli zaczynał się poprawiać, nagle umierało. Nastąpił spadek nasycenia tlenem, co doprowadziło do zapaści sercowo-naczyniowej. Licząca sobie zaledwie trzy dni dziewczynka, doznała rozległych oparzeń trzeciego stopnia w pożarze domu. W ciągu następnego miesiąca przeszła całą serię zabiegów i przeszczepów skóry, w czasie których doszło do niewydolności nerek. Jednak dzięki troskliwej opiece personelu mała powoli zaczynała wychodzić na prostą. Jej stan ustabilizował się i wyglądało na to, że po paru miesiącach na oddziale intensywnej terapii będzie można ją wypisać ze szpitala. I nagle umarła.
Po plecach Morgan przeszedł dreszcz. Zawód, który wykonywała, wymagał od niej znajdowania odpowiedzi, a w tym przypadku żadnych nie było. Co gorsza, to dziecko, tak jak pozostałe, zostało ubezpieczone w AmeriCare. Przypomniały jej się uwagi Brada na temat prawdopodobieństwa wystąpienia takiej zbieżności; czy fakt, że AmeriCare ubezpieczała wszystkie dzieci, które ostatnio zmarły na oddziale intensywnej terapii mogły być zbiegiem okoliczności? Choć Morgan zawsze była sceptyczką, musiała przyznać, że to raczej niemożliwe.
Siedziała ze wzrokiem wbitym w monitor komputera, analizując prognozy finansowe firmy. Choć broniła się przed myślą, że pieniądze mogły mieć coś wspólnego ze śmiercią dzieci, była ciekawa, jak te tragiczne wydarzenia odbiły się na dochodach AmeriCare. Za pomocą wydruku z księgowości Szpitala Uniwersyteckiego Morgan zestawiła koszty opieki nad trójką dzieci zmarłych na oddziale intensywnej terapii. Następnie wcisnęła kilka klawiszy i przeprowadziła odpowiednie obliczenia. Przeciętnie każde dziecko kosztowało firmę sto siedemnaście tysięcy dolarów miesięcznie. Jeśli tę samą sumę odnieść do noworodków numer cztery i pięć i przyjąć, że musiałyby one spędzić na oddziale jeszcze co najmniej trzy miesiące, AmeriCare zaoszczędziła na ich śmierci półtora miliona dolarów.
Morgan wydęła wargi. Jak na branżę ubezpieczeń zdrowotnych nie była to zawrotna suma, ale nie była też błaha. Drobne oszczędności poczynione tu i ówdzie mogły znacząco odmienić losy firmy. Byłoby to w zgodzie z dążeniami zarządu do ograniczenia kosztów. Jakie jeszcze zmiany wprowadziła AmeriCare, by wyjść na swoje, zmiany, których pomysłodawcą był Hugh Britten?
Rozległo się buczenie interkomu i Janice poinformowała ją, że znowu przyszedł doktor Hunt. Morgan wyłączyła program komputerowy i wstała, gdy w drzwiach stanął jej szef.
– Co słychać, Morgan? – spytał. – Nad czym tak ślęczysz?
– Nad tym, co zwykle, Marty. Roszczenia, upoważnienia i tak dalej. Chcesz czegoś, czy tylko przyszedłeś mnie skontrolować?
– Coś w tym stylu. Morgan, wiesz, że jestem twoim przyjacielem. Wstawiłbym się za tobą, gdyby inni się od ciebie odwrócili. Chcę się tylko upewnić, czy nie robisz sobie kłopotów.
– Oczywiście, że nie – powiedziała z uśmiechem. – Najważniejsze jest dobro zespołu.
– Słusznie. Liczę na ciebie, Morgan. Nie zawiedź mnie.
Kiedy wyszedł, Morgan znów zasiadła przy komputerze. Włączyła wykaz przypadków z dziedziny endokrynologii reprodukcyjnej z ostatnich trzech miesięcy. Według wewnętrznych firmowych statystyk, dzięki agresywnemu marketingowi liczba pacjentek leczących się na bezpłodność znacząco wzrosła. Nie zwiększyły się jednak związane z tym wydatki. Klientki zniechęcano do stosowania wszelkich niepewnych i kosztownych kuracji, polecając w zamian urzędowo zaakceptowane metody leczenia. Kosztowne techniki reprodukcyjne zostały kontraktowo odstąpione jednej grupie dostawców usług po zadziwiająco niskiej cenie. Jeśli chodzi o położnictwo, liczba porodów rosła, ale, co ciekawe, zwiększała się także liczba aborcji, i to w stopniu przewyższającym współczynnik urodzeń.
Morgan skoncentrowała się na cyfrach. Wzrastała liczba wszystkich rodzajów aborcji, nie tylko wykonywanych między czwartym a szóstym miesiącem, jak należałoby się spodziewać. Najwięcej zabiegów wykonywał doktor Arnold Schubert, którego kontrakt nie wiadomo dlaczego opiewał na bardzo niskie stawki. Morgan postanowiła zachować ten fakt w pamięci i szybko podliczyła koszty wszystkich przeprowadzonych aborcji w porównaniu z kosztami porodów. Wyniki były zaskakujące. Za normalny poród, wliczając opłaty za lekarza, laboratorium, koszty znieczulenia i samego pobytu w szpitalu, firma płaciła przeszło pięć tysięcy dolarów. Aborcja kosztowała ją co najwyżej pięćset. W ciągu roku AmeriCare mogła dzięki temu zaoszczędzić mnóstwo pieniędzy.
Morgan wydrukowała to wszystko i schowała kartkę do szuflady. Czuła się tak, jakby zasłona spadła jej z oczu, a jednocześnie ogarnął ją niesmak. Liczby nie kłamały – dlatego też, podobnie jak Brad, Morgan zaczynała wierzyć, że zbiegi okoliczności są niemożliwe, zwłaszcza gdy w grę wchodzą pieniądze.
I choć chciałaby, nie mogła zaprzeczyć, że z każdą chwilą nabierała coraz silniejszego przekonania, iż źródłem dobrej kondycji finansowej jej pracodawcy jest ludzkie cierpienie.
Dynamiczny rozwój prywatnej praktyki Arnolda Schuberta był rezultatem pomysłowych działań marketingowych. On jeden dał kolorowe ogłoszenie na całą stronę w książce telefonicznej, zamieszczone w trzech działach: „Aborcje", „Kliniki" oraz „Lekarze i chirurdzy". Nieważne, że w związku z tym co miesiąc do rachunku dopłacał kilka tysięcy dolarów. Zwiększone dochody pokrywały z nawiązką wszelkie wydatki.
Ogłaszał swoje usługi także w gazetach, tygodnikach i prasie lokalnej. Kupował czas antenowy w stacjach radiowych słuchanych przede wszystkim przez kobiety w wieku od osiemnastu do trzydziestu czterech lat. Jednak chyba najlepszym jego posunięciem było zwrócenie się bezpośrednio do lekarzy. Rozesłał broszury promocyjne do gabinetów na Long Island, podkreślając fachowość swojego personelu i ciepłą atmosferę panującą w klinice. Ponadto zareklamował swoje usługi wszystkim klientkom AmeriCare.
Największą przeszkodą utrudniającą Schubertowi wykonywanie pracy był jego perfekcjonizm. Chciał, by każda operacja przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Załamywał się nawet wtedy, gdy liczba powikłań mieściła się w normie – w przypadku wczesnych aborcji był to jeden procent wszystkich zabiegów. Oznaczało to, że w ciągu przeciętnego tygodnia Schubert przebijał jedną macicę, nie wykrywał jednej ciąży pozamacicznej albo musiał tamować obfity krwotok spowodowany niepełną aborcją. Inni lekarze prawdopodobnie umieli jakoś się z tym pogodzić, uznając to za konieczną cenę sukcesu, natomiast Schubert po takich wydarzeniach cierpiał na bezsenność. Był jednak człowiekiem, który rozpaczliwie potrzebował pacjentek i ich pieniędzy, i świadomość tego faktu przepełniała go nienawiścią do samego siebie.
Coraz gorzej znosił stres. Po długiej wewnętrznej walce wreszcie zadzwonił do swojego dobroczyńcy z AmeriCare.
– Myślę, że mam już dość – powiedział Schubert, po czym opowiedział o swoich porażkach, które nie dawały mu spokoju. – Wiem, jak bardzo pan mi pomógł, ale wolałbym, żeby kto inny wziął na siebie ten ciężar.
– Rozumiem – wycedził powoli jego rozmówca. – Nachapałeś się, więc nie jesteśmy ci już potrzebni.
– Nie w tym rzecz – powiedział Schubert. – Jestem wdzięczny za wszystko, co pan dla mnie zrobił. Tylko że ja… nie jestem pewien, jak długo jeszcze mógł znosić stres.
– A teraz ty mnie posłuchaj – syknął głos w słuchawce. – Umowa to umowa i mam prawo oczekiwać, że w pełni dotrzymasz jej warunków! Za ciężko pracowałem, żebyś ty teraz nagle zaczynał trząść portkami. Lepiej nie zapominaj, co musisz zrobić, bo cały świat się dowie, co już zrobiłeś!
Początkowo mężczyzna nie był pewny, czemu postanowił wywieźć roztocza z Afryki. Właściwie kierowało nim tylko niejasne przeczucie, że kiedyś mogą mu się przydać. Było to dla niego pewnym wyzwaniem, choć niezbyt wielkim. Jako potomek bogatego mindumugu był kimś więcej niż tylko zwykłym członkiem plemienia. Miał po swojej stronie i pieniądze, i mądrość wielu pokoleń. W wieku dwudziestu lat był studentem biologii i kształcił się na strażnika przyrody. Niestety, liczne konflikty z prawem zmusiły go w końcu do opuszczenia ziemi przodków.
Długotrwałe przechowywanie roztoczy było stosunkowo łatwe. Podobno kilka gatunków potrafiło przeżyć przeszło sto lat na niewielkiej ilości konopi indyjskich. Potrzebne było tylko odpowiednie połączenie wilgotności, ciepła i ciemności. Większy kłopot sprawiło mu wwiezienie roślin do Stanów Zjednoczonych, ale rozwiązał ten problem, korzystając z rzadko używanej przecinki leśnej biegnącej przez kanadyjsko-amerykańską granicę. Kiedy wreszcie kupił sobie ziemię, ukrył konopie w zaplombowanej komórce w piwnicy. Potem wystarczyło raz w roku dodawać więcej podkładu, by rośliny mogły rosnąć, i od czasu do czasu je spryskiwać.
Nie można było podchodzić do tego z nonszalancją. Mężczyzna widział na własne oczy, co roztocza zrobiły z Makkede, i nie miał zamiaru podzielić jego losu. Zawsze, gdy miał z nimi do czynienia, podejmował wszystkie niezbędne środki ostrożności, dorzucając kilka być może niepotrzebnych: wkładał kombinezon na ogół wykorzystywany w przypadku powstania zagrożenia biologicznego, stosowane w przemyśle chemicznym maski gazowe, a także przygotował specjalne pomieszczenie, w którym mógł kontrolować przepływ powietrza. Choć jego prywatne laboratorium stanowiło zagrożenie dla środowiska, nie powstydziłby się go żaden uniwersytet.
Przed wyjazdem z Afryki mężczyzna przeczytał kopię raportu z sekcji zwłok Makkede. W Ameryce na bieżąco czytał wszystkie prace na temat entomolo-gii i jak dotąd wyglądało na to, że nikt nie sięgnął do najwyraźniej zapomnianych prac doktora Fieldinga. Mężczyzna zdawał sobie jednak sprawę, że wszystkie jego wysiłki pójdą na marne, jeśli nie będzie mógł okresowo sprawdzać skuteczności roztoczy. Wiedział, że nie jest wykluczone, iż mimo korzystnych warunków rozwoju z upływem lat mogą stracić swoje zabójcze właściwości. Dlatego musiał co pewien czas przeprowadzać eksperymenty.
Jako że drugim hobby mężczyzny było kolekcjonowanie zwierzęcych szkieletów, przygotowywanie badań nie sprawiało mu większych trudności. Człowiek o jego powiązaniach i reputacji bez trudu zdobywał niezbędne zwierzęta. Aby urzeczywistnić swoje zamiary, potrzebował żywych okazów. Pierwszym był makak.
Mężczyzna wszedł do hermetycznie zamkniętego pomieszczenia, włożył kombinezon i wsadził zwierzę do klatki. Makak od razu zaczął rozdzierająco piszczeć, jakby spodziewał się, jaki los go czeka. Mężczyzna nakrył klatkę przezroczystą plastykową płachtą, przez którą przeciągnął rurkę nargili.
Następnie zapalił małą ilość zanieczyszczonej marihuany, zaczekał, aż zacznie się tlić i skierował prąd powietrza do rurki. Wiedział, że choć część roztoczy zginie w żarze, inne uniosą się wraz z dymem.
Mężczyzna patrzył przez gogle na wpływające do klatki białe smugi. Zgodnie z jego oczekiwaniami małpa wpadła w szał. Z wilgotniejącymi oczami, zaczęła skakać jak obłąkana między prętami klatki. Po kilku minutach stopniowo uspokajała się pod wpływem oparów marihuany. Jej powieki opadły, osunęła się bezwładnie na podłogę klatki i zaczęła leniwie bawić się swoimi genitaliami.
Przez kilka następnych minut makak onanizował się z zadowoleniem. Potem roztocza zaatakowały jego płuca. Małpa zaczęła się krztusić, a jej pysk wykrzywił się w grymasie. Przez chwilę skakała po klatce, piszcząc rozpaczliwie i szukając drogi ucieczki. W nosie miała gęsty śluz, a na pysku różową pianę. Wargi makaka przybrały szaroniebieski odcień, jego pierś unosiła się i opadała w gwałtownym rytmie. Męki zwierzęcia nie trwały długo. Po chwili osunęło się na bok i jego ślepia stanęły w słup.
Wyniki eksperymentów na innych zwierzętach były identyczne. Roztocza wywoływały gwałtowną reakcję u wszystkich kręgowców płucodysznych, zarówno młodych, jak i starych, choć najsilniej działały na ssaki naczelne. Mężczyzna co dwanaście miesięcy powtarzał czynności, które na własny użytek określał badaniem efektywności. Roztocza wciąż były równie zabójcze jak wtedy, gdy w Afryce po raz pierwszy na własne oczy zobaczył, co potrafią zrobić z człowiekiem.
Wprowadzanie roztoczy do płuc noworodków okazało się nieco większym wyzwaniem, ponieważ trzeba było zrobić to tak, by nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Mężczyzna przede wszystkim potrzebował skutecznego środka przenoszenia. Głowił się nad tym kilka miesięcy, by w końcu uznać, że najlepszy sprzęt przez cały ten czas miał przed oczami. Pracując w szpitalu, mężczyzna miał nieograniczony dostęp do respiratorów, wystarczyło więc tylko trochę w nich podłubać.
W respiratorach i wentylatorach było mnóstwo rurek, przez które płynął gaz. Sercem każdego urządzenia był elektrycznie sterowany tłok albo pompa mieszkowa, połączona z komputerem w celu uzyskania optymalnej skuteczności. Pompa tłoczyła wilgotne powietrze, w razie potrzeby wzbogacane w tlen. Rurki różnych rozmiarów biegły od urządzenia do pacjenta. Nimi właśnie zainteresował się mężczyzna.
Wyjął zasuszone liście z torebek herbaty i na ich miejsce wsypał zanieczyszczoną marihuanę. Następnie zwinął torebki w skręty i zakleił je z pietyzmem. Były na tyle cienkie, by zmieścić się w rurce respiratora pod dolnym filtrem. Kiedy tłoczone przez pompę powietrze uderzy w zawiniątko, roztocza wydostaną się z niego i podmuch poniesie je w stronę potencjalnej ofiary.
Pozostawało jeszcze przetestować tę technikę. Mężczyzna przeprowadził eksperyment na poddanej tracheotomii kozie. Przywiązał ją do kija, podłączył respirator i uruchomił go. Następnie odsunął się na bezpieczną odległość. Koza zdechła piętnaście minut po zaczerpnięciu pierwszego łyku zanieczyszczonego marihuaną powietrza. Mężczyzna był gotów. Nie miał wątpliwości, że opracowany przez niego sposób będzie równie skuteczny, gdy zastosuje go wobec ludzi.
Po zakończeniu eksperymentów nadeszła pora, by uczcić sukces. Mężczyzna pozbył się szczątków kozy i posprzątał pokój. Od dwudziestu lat palił trawę i nic tak nie koiło jego nerwów i nie dawało takiej przyjemności jak haust THC, tetrahydrokanabinolu. Zrobił sobie grubego skręta, zapalił i zaciągnął się głęboko. W ciągu kilku sekund cząsteczki THC zaczęły się wiązać z receptorami w podwzgórzu, w cudowny sposób modyfikując proces uwalniania dopaminy i serotoniny. Zmysły mężczyzny przeszły metamorfozę; błogo uśmiechnięty, odchylił się na oparcie fotela i uległ ogarniającej go euforii.
Nigdy nie przyszło mu do głowy, że jego trwający od dziesiątków lat zwyczaj wypalania dwóch skrętów dziennie może przysporzyć mu kłopotów. Nie dość, że nie potrafił przyznać się przed sobą, iż jest uzależniony, to jeszcze wmawiał sobie, że zasługuje na chwilę ucieczki od stresu związanego z pracą. Pozostawało jednak faktem, że jego nałóg był niebezpieczną skazą na skądinąd silnym charakterze. Już raz narobił sobie przez to kłopotów.