172722.fb2
Kiedy Brad Hawkins kupował dom, wiedział, że wymaga on natychmiastowego remontu. Przez następne pięć lat tym właśnie się zajmował. Dwudziestopięcioletni dom mimo skromnych rozmiarów i równie skromnej konstrukcji, bezustannie wymagał takich czy innych napraw. Ponieważ Brad nie należał do osób towarzyskich, weekendy na ogół spędzał albo tu, albo na swojej łodzi. Tym razem jednak, po raz pierwszy od dobrych kilku lat, zaprosił do siebie gości.
W miejscowym sklepie znalazł przeceniony grill marki Weber oraz elektryczny palnik. Brad uwielbiał gotować i uznał, że pizza z grilla i świeże ryby powinny zaspokoić wymagania wszystkich gości. Poprosił sprzedawcę, by pokroił tuńczyka i makrelę na grube steki, które on sam następnie podzielił na prostokątne kostki. Pokrył je warstwą zasuszonych wodorostów, posypał ziarnem sezamowym, po czym upiekł na silnym ogniu. Następnie pokroił kostki na cienkie plasterki i podał z imbirowo-sojowym sosem na liściach sałaty. Goście byli pod wrażeniem.
– Gdzie się nauczyłeś tajników wschodniej kuchni? – spytała Morgan.
– Samo przyszło – odparł. – Nie trzeba się dużo napracować, a Michaelowi takie jedzenie odpowiada.
– Jest przepyszne, doktorze Hawkins – powiedział Nbele. – Bardzo delikatne mięso. Przypomina w smaku ryby z jeziora Turkana, w moich rodzinnych stronach.
– A gdzie to jest, Nbele? – spytała Morgan.
– We Wschodniej Afryce Równikowej. W Kenii.
– Masz tu jakąś rodzinę? – pytała dalej.
– Kuzyna. I jeszcze siostrę w Montrealu. Reszta rodziny została w Afryce.
– Gdzieś w pobliżu Wielkiego Rowu? – spytał Michael.
– Bardzo blisko – odparł Nbele. – Niewielu Amerykanów słyszało o tym miejscu.
– Wiesz, że w zeszłym roku wylądowali tam kosmici?
– Nie – powiedział Nbele. – Gdzie to wyczytałeś?
– W serwisie wiadomości o UFO na Yahoo. Jest tam dużo fajnych rzeczy.
Nbele uśmiechnął się.
– Kiedy byłem mały, widywaliśmy kosmitów na okrągło
– Naprawdę?
– Och, tak. Pojawiali się w górach, nocą. Niektórzy myśleli, że to wielkie ptaki, jak sępy. Ale inni wierzyli, że to przybysze z innego świata.
– Nbele – powiedział Brad ostrzegawczym tonem. – Mikey ci wierzy.
– Aleja mówię prawdę, doktorze. Mój lud mówi, że to bogowie, którzy odwiedzają nas od stuleci. – Otarł usta serwetką. – Chodź, Mikey. Pogramy w piłkę. Powiem ci wszystko, co wiem.
Brad patrzył w milczeniu, jak jego syn zrywa się od stołu i prowadzi Nbele do ogródka.
– Jak w historii o zaczarowanym flecie. Wystarczy, że powiesz „kosmici", i wszędzie za tobą pójdzie. Ten dzieciak czasami mnie niepokoi.
– Nie próbuj poskramiać wyobraźni Mikeya, Brad. Nie ma w jego zachowaniu niczego niezwykłego. Dzieci w takim wieku są z natury ciekawe wszystkiego.
– Słowa godne pediatry. A propos, masz jakieś nowe pomysły w związku ze śmiercią noworodków i twoim pracodawcą?
Morgan z pewnymi oporami powiedziała mu, co wynikało z przeprowadzonej przez nią analizy sytuacji finansowej firmy: że choć AmeriCare rzeczywiście mogła dzięki śmierci ciężko chorych noworodków zaoszczędzić pewną sumę pieniędzy, to bladła ona w porównaniu z tym, co firma zyskiwała na wzroście liczby aborcji.
– Znasz doktora Schuberta? – spytała.
– Jasne, znam Arniego – odparł. – Typ samotnika, ale ciężko pracuje.
– Czy wydaje ci się zdolny do, jakby to nazwać, podbijania liczby aborcji? Powiedzmy, kosztem porodów terminowych?
Brad powoli uniósł brwi.
– Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Schubert jest dość dziwny. Właściwie nikt go tak naprawdę nie zna. Podobno była żona zdziera z niego kupę forsy.
– Czyli przydałoby mu się trochę więcej pieniędzy?
– Jak nam wszystkim. – Skończywszy jeść, Brad odsunął talerz. – Dowiedziałaś się czegoś jeszcze?
– W komputerze szukałam przypadków podobnych do tych, które nas interesują – powiedziała. – Stanowe Biuro Demograficzne prowadzi rejestr zgonów. Udało mi się załogować do ich bazy danych i przejrzeć archiwa. Wygląda na to, że więcej takich przypadków nie odnotowali.
– Morgan, wejdź ze mną na chwilę do domu. Chcę ci coś pokazać. – Zaprowadził ją do małego gabinetu sąsiadującego z sypialnią. Na biurku stał mikroskop. Brad wyjął z tekturowej teczki szkiełko, położył je pod obiektywem, powiększył obraz dziesięć razy i przywołał Morgan gestem ręki. – Zobacz.
Przyłożyła oczy do okularów i ustawiła ostrość.
– Co to właściwie jest? Zawsze miałam problemy z anatomią patologiczną.
– Ja też. To próbka pobrana od zmarłego dziecka, które jako jedyne poddano sekcji zwłok.
Morgan uważnie oglądała preparat, przesuwając go wolno po stoliku mikroskopu.
– Tkanka płucna?
– Brawo. Widzisz coś niezwykłego?
– Cóż, wygląda to trochę jak astma. Kiedy pracowałam w szpitalu, miałam sporo do czynienia z chorobami płuc. Widoczny duży obrzęk, mnóstwo śluzu.
– Kornheiser stwierdził, że mogło to być następstwem masażu serca -powiedział Brad.
– No cóż, to on jest ekspertem. Pamiętam, że podobnie wyglądały wycinki pobrane od dzieci z anafilaksją – powiedziała, mając na myśli silną alergiczną reakcję na obce białko.
– Te dzieci były chyba na to za małe, nie sądzisz? – spytał Brad. – Może był to jakiś alergen, z którym weszły w kontakt po raz pierwszy? Widzisz te wszystkie granulocyty eozynochłonne?
Morgan włączyła silne wzmacnianie obrazu.
– Tak, rzeczywiście. Interesująca hipoteza. Masz na myśli jakiś konkretny alergen?
– Tu mnie zagięłaś. Widzisz coś jeszcze?
Morgan powoli przesunęła wzrokiem po preparacie.
– Nie, ja… co to, artefakt?
Brad pochylił się i spojrzał w okular. Na samym brzegu szkiełka widoczne było coś, co wyglądało jak mały owad w ogromnym powiększeniu. Przypominał wesz.
– Nie wiem. Czegoś takiego raczej nie widzi się w drogach oddechowych. Jezu, myślisz, że doktor Kornheiser ma wszy?
Morgan parsknęła śmiechem. Uśmiech nie zniknął z jej twarzy, gdy Brad odstawił mikroskop i wyprowadził ją na dwór. Okazało się, że doktor Hawkins jest obdarzony poczuciem humoru. Czuła na ramieniu dotyk jego dłoni i sprawiało jej to przyjemność.
Najbardziej niezwykłą cechą kolekcji szkieletów Hugh Brittena była jej różnorodność. Choć nie gardził kośćcami zwierząt, zdecydowanie bardziej interesowali go ludzie. Najbardziej dumny był ze zgromadzonych przez siebie dziwadeł, a zwłaszcza swojego ostatniego zakupu – bliźniąt Nieves. Mimo to uważał swoją kolekcję za niepełną. Zawsze istniał jeszcze ten jeden eksponat, którego mu brakowało, im bardziej niezwykły, tym lepszy. W tej chwili Britten poszukiwał dziecka, które byłoby praktycznie pozbawione głowy.
Chodziło o płód z anencefalią, czyli taki, któremu brakowało większej części mózgu, co uniemożliwiało odpowiednie wykształcenie się czaszki. Z niewiadomych przyczyn ten najważniejszy narząd nie rozwijał się; pozostawał tylko prymitywny pień. Cierpiące na tę przypadłość dzieci były pozbawione górnej części czaszki, miały tylko źle rozwiniętą żuchwę. W głowie wielkości pięści tkwiło dwoje groteskowo wybałuszonych oczu, przypominających ślepia flądry. Ofiary tej strasznej choroby, pozbawione kory mózgu, żyły nie dłużej niż kilka dni.
Największym problemem dla Brittena było odnalezienie żywego okazu. Dzięki rozwojowi technik diagnozy prenatalnej na świat przychodziło niewiele dzieci z anencefalią. Szerokie zastosowanie badań alfafetoproteiny w surowicy krwi matki i ultrasonografia umożliwiały wczesne wykrycie takich powikłań jak anencefalią, co pozwalało na usunięcie chorych płodów. Rzadko zdarzało się, by w takim przypadku kobiety chciały donosić ciążę. Dzieci z anencefalią na ogół rodziły się tylko wtedy, gdy ich matki odmawiały badań prenatalnych. Jeśli Britten chciał dodać jedno z nich do swojej kolekcji, musiał odszukać taką właśnie pacjentkę.
Okazało się to zaskakująco łatwe. AmeriCare była liderem w dziedzinie komputeryzacji leczenia ambulatoryjnego. Zaraz po przyjęciu oferowanego mu stanowiska Britten zasugerował, aby firma stworzyła komputerową bazę danych wszystkich pacjentek leczących się na bezpłodność. Kliniki położnicze miały od tej pory przesyłać wszelkie uzyskane informacje do centralnego komputera AmeriCare. Teoretycznie, dzięki szybkiemu rozpoznaniu możliwych do przeoczenia problemów, menedżerowie mogli interweniować, chcąc zredukować koszty. Wystarczyło, że Britten wpisał kluczowe słowo „anencefalią". Resztę zrobił za niego komputer.
Cierpliwość Britteifa została wynagrodzona. Virginia Ryan z Yonkers w stanie Nowy Jork była w trzydziestym piątym tygodniu ciąży, kiedy u jej dziecka rozpoznano anuncefalię. Personel kliniki wprowadził diagnozę do sieci, a stamtąd wyłowił j ą komputer Brittena. Kolekcjoner nie posiadał się z radości. Natychmiast polecił sekretarce, by zadzwoniła do gabinetu ginekologa tej Ryan i dowiedziała się, jakie są jej zamiary.
Kierowniczka kliniki ucieszyła się, że wreszcie może z kimś o tym porozmawiać. Pacjentka, o którą chodziło, była bardzo kłopotliwa; jej lekarz bał się, że zostanie przez nią porwany do sądu. Otóż pani Ryan wywodziła się z rodu irlandzkich katolików, zwolenników licznych rodzin, a co za tym idzie, nieprzejednanych przeciwników aborcji. Wrodzone wady, ich zdaniem, były wyrazem woli bożej. Jedna z sióstr pacjentki miała dziecko z zespołem Downa. Wszystko to sprawiło, że trzydziestosześcioletnia pani Ryan, matka piątki zdrowych dzieci, odmówiła zgody na wszelkie badania prenatalne. Problem został wykryty dopiero wtedy, gdy lekarz, zaniepokojony faktem, że nie może wymacać głowy dziecka, uparł się że zrobi ultrasonografie. Wynik badania był jednoznaczny.
Początkowo pani Ryan zareagowała na tę wiadomość z całkowitą obojętnością. Stwierdziła, że takie rzeczy się zdarzają i że urodzi jeszcze niejedno dziecko. Zamierzała poczekać do porodu, a potem żyć dalej.
Zdaniem Brittena najlepiej byłoby, gdyby zdecydowała się na aborcję. Jednak przepisy obowiązujące w stanie Nowy Jork zabraniały usuwania tak dalece zaawansowanej ciąży. Britten sprawdził dane na temat rodziny. Ryanowie łącznie zarabiali trzydzieści tysięcy dolarów rocznie, nie zaliczali się zatem do ludzi bogatych. W tych czasach pieniądze przemawiały do wszystkich; Hugh Britten postanowił więc przemówić niezwykle przekonująco.
Podając się za jednego z dyrektorów AmeriCare do spraw medycznych, zadzwonił do państwa Hyan, by powiadomić ich o rozterkach firmy. AmeriCare, powiedział, zrobi dla pani Ryan wszystko, co się da; miał na uwadze przede wszystkim jej dobro. Potem skłamał, twierdząc, że przedyskutował sytuację z jej ginekologiem. Razem uznali, że najkorzystniej będzie doprowadzić do natychmiastowego porodu. Nie, ciągnął, to nie aborcja. Pani Ryan była na to w zbyt zaawansowanej ciąży. Najlepszym rozwiązaniem będzie wywołanie porodu. Żeby choć trochę złagodzić ból państwa Ryan, firma gotowa jest wypłacić im pięć tysięcy dolarów, jeśli szybko podejmą decyzję. Obiecał, że zadzwoni znowu tego samego dnia.
Reakcja Ryanów była taka, jak należało oczekiwać. Skoro to nie aborcja, to oboje gotowi są postąpić zgodnie z zaleceniami lekarzy. Wiedzieli, że niezbadane są wyroki boskie. Co muszą zrobić, dokąd pójść i kiedy dostaną pieniądze? Britten powiedział, że da im znać.
Teraz musiał znaleźć odpowiednią osobę do tego zadania. Lekarza, który jest profesjonalistą i potrafi działać przy zachowaniu całkowitej dyskrecji.
Musiał to być ktoś, kto będzie potrafił utrzymać język za zębami, ktoś, kto ma wobec Brittena dług wdzięczności.
Pora skontaktować się z doktorem Schubertem.
Schubert nie miał już ochoty rozmawiać ze swoim łącznikiem z Ameri-Care – człowiekiem, który podrzucał mu kolejne pacjentki, który wyciągał go z finansowej opresji. Jak należało się spodziewać, usłyszawszy jego głos w słuchawce, był, delikatnie mówiąc, rozdrażniony.
– Doktorze Schubert, w czasie naszej ostatniej rozmowy trochę mnie poniosło – zaczął Britten. – Chciałbym skorzystać z okazji, by pana przeprosić. Wszyscy żyjemy w ciągłym stresie. Wie pan, przemyślałem to, co pan mówił.
Schubert słuchał tych słów z narastającą podejrzliwością. Wydawało się niemożliwe, by coś takiego mówił ten sam wunderkind z AmeriCare, z którym do tej pory miał do czynienia.
– Zaczyna pan rozumieć mój punkt widzenia?
– Do pewnego stopnia. Jeśli chodziło panu o to, że chce pan ograniczyć swoją działalność, to rozumiem doskonale. Teraz, kiedy dzięki panu program tak doskonale się rozwija, łatwe powinno być przerzucenie części obowiązków i dochodów na innych lekarzy. Oczywiście, nie będzie już tak, jak wtedy, kiedy miałem do czynienia tylko z panem. Poza tym nadal liczę na pana, jeśli chodzi o ogólny nadzór i kierownictwo. Jednak co się tyczy pańskich obowiązków, myślę, że możemy zacząć je przekazywać innym dostawcom.
– Rozumiem – powiedział Schubert, który tak naprawdę nic nie rozumiał. Britten był bezwzględny i z pewnością nie zrezygnowałby tak łatwo z dokonania zemsty. – A finanse…?
– Nadal będę oczekiwał od pana jak największej skuteczności. Jako dowód, że działam w dobrej wierze, proponuję, byśmy kontynuowali naszą współpracę na dotychczasowych warunkach.
– Jest pan bardzo hojny. – Zawiesił głos. – A co z moimi starymi aktami personalnymi?
– Kiedy wszystko zostanie załatwione, otrzyma pan ich oryginały. Na nic mi się już nie przydadzą. Jest jednak jeszcze jedna sprawa. Coś w rodzaju drobnej przysługi.
Zaczyna się, pomyślał Schubert.
– To znaczy…?
Britten pokrótce nakreślił swoje zamiary wobec pani Ryan. Mówił szybko, uprzedzając zastrzeżenia Schuberta. Kiedy wyczuł, że doktor zamierza odmówić, sięgnął po marchewkę.
– Proszę to uznać za nagrodę – stwierdził. – Na znak wdzięczności. – Pomoc Schuberta w tej sprawie miała być warta dziesięć tysięcy dolarów gotówką.
– To dużo pieniędzy – powiedział powoli Schubert. – Ale nie rozumiem, dlaczego pan się w to angażuje.
– To wewnętrzna sprawa AmeriCare – odparł wymijająco Britten. -Powiedzmy, że jest to ważne dla finansów firmy.
Tak jawne kłamstwo od razu wzbudziło podejrzenia Schuberta. Ugryzł się jednak w język i nic nie powiedział. To, o co prosił go ten człowiek, było niesłychane. Teoretycznie rzeczywiście można by to nazwać sztucznie wywołanym przedwczesnym porodem. Jednak wiele aspektów tej sprawy – jej tajność, wykonanie zabiegu w klinice zamiast w szpitalu, sfałszowanie dokumentów – było nielegalnych, a co najmniej półlegalnych. Co więcej, Schubert ani trochę nie ufał Brittenowi. Cóż z tego, skoro ten człowiek miał go w garści. A poza tym trudno było przepuścić okazję zarobienia takich pieniędzy.
Wbrew temu, co podpowiadał mu rozsądek, Arnold Schubert zgodził się.
Mimo niepokoju dręczącego jej matkę, Courtney Hartman, urodzona przed jedenastoma dniami, była silnym i pełnym życia dzieckiem. Pałaszowała odżywkę aż miło. Jak większość noworodków początkowo straciła trochę na wadze, ale miała tak dobry apetyt, że szybko przybył jej prawie cały kilogram. Większość nowoczesnych urządzeń, w które wyposażony był oddział intensywnej terapii noworodków, nie była jej już do niczego potrzebna.
Jej brat Benjamin wciąż jednak przeżywał trudne chwile. Był podłączony do wszystkich dostępnych urządzeń podtrzymujących życie. Nie przybierał na wadze. Blady i drobny, ważył około tysiąca gramów. Leczenie ciężkiego zakażenia paciorkowcem to długi i skomplikowany proces. Choć było jeszcze za wcześnie, by mieć co do tego absolutną pewność, stan chłopca ulegał jednak pewnej poprawie.
Ostatnie zdjęcia rentgenowskie wykazały, że jego drogi oddechowe zaczynają się udrażniać. Pozostały jeszcze ślady zapalenia płuc, ale były one mniej wyraźnie niż do tej pory. Ustawienia wentylatora zostały zmodyfikowane. Choć płuca dziecka były osłabione, wyglądało na to, że potrzeba im mniej tlenu niż do tej pory. Była to dobra wiadomość i pielęgniarki starały się zarazić swoim optymizmem Jennifer Hartman. Niestety, to im się nie udało.
Jennifer wciąż panicznie bała się o Benjamina, a także o Courtney, mimo że dziewczynka miała się świetnie. Wyobraźnia podsuwała młodej matce obraz złowrogiej chmury wiszącej nad oddziałem intensywnej terapii. Jennifer nie mogła odetchnąć, dopóki jej dzieci nie zostaną wypisane ze szpitala. Nie ją jedną dręczył taki strach. Od śmierci bliźniąt Nieves i publikacji artykułu na ten temat zaniepokojone matki i ojcowie bezustannie krążyli pod drzwiami oddziału. Rodzice mogli odwiedzać dzieci o każdej porze dnia i nocy, dlatego też korytarze na siódmym piętrze były bez przerwy wypełnione grupkami ludzi, przeżywających prawdziwe katusze.
Mijając ich, Jennifer kiwała im głową w milczeniu. Jedyną osobą, której zwierzała się ze swoich obaw, była Sarah Berków. Codzienne czuwanie jej także dawało się we znaki. Oczy Sarah były podkrążone od braku snu.
– Nie wiem, jak długo to jeszcze wytrzymam, Jen. Kiedy wreszcie dowiedzą się, co spowodowało śmierć tych dzieci?
Jennifer wiele razy zadawała sobie w duchu to samo pytanie i nie znała na nie odpowiedzi.
– Co nowego u Ellen? – spytała.
Sarah wzruszyła ramionami i pokręciła smutno głową. ip
– Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Podobno jest z nią już lepiej, ale muszę wierzyć lekarzom na słowo. Jak myślisz, można im ufać? Chyba straciłam już resztki obiektywizmu. A ty?
– Próbuję im wierzyć. Dzisiaj powiedzieli mi, że stan Bena uległ poprawie.
Jennifer nie dawało spokoju to, co wyczytała w gazetach. Dręczyły ją koszmary, w których jej syna zabierały ze sobą anioły albo po prostu przestawał oddychać, powoli sztywniejąc na swoim izolowanym materacu. Wręcz obsesyjnie bała się, że Ben wkrótce umrze, i wciąż niepokoiła się o Courtney. Z każdym dniem Jennifer spędzała coraz więcej czasu nad inkubatorami swoich dzieci.
Przeczucie nadciągającej katastrofy krępowało jej ruchy niczym całun. Kiedy szła do swojego syna, powoli sunąc nogami po posadzce, wyglądała jak osoba cierpiąca na chorobę Parkinsona. Włosy miała potargane, a na twarzy ani śladu makijażu. Pracownicy szpitala czuli się nieco zakłopotani na widok Jennifer i unikali jej wzroku. Zamiast tego obserwowali jaz ukosa. Jennifer podeszła do inkubatora.
– Cześć, mój mały – powiedziała machinalnie.
Powoli pochyliła się, niczym żółw wyłaniający się ze skorupy, i obejrzała synka. Był taki bezbronny… Leżał nieruchomo w białej pieluszce i białych ochraniaczach na oczy, z jego gardła wychodziła rurka dotchawicza, a do małych bladych rączek miał podłączone kroplówki. Benjamin wcale się nie poruszał. Jennifer pochyliła się jeszcze bardziej, słysząc bicie własnego serca. Respirator rytmicznie rozprężał się ze stłumionym szumem i delikatna pierś Bena unosiła się. Ale poza tym…
Jennifer uniosła drżący palec i powoli przysunęła go do skóry swojego syna. Poczuła na zimnej ręce ciepły strumień światła lampy. Po chwili wahania dotknęła małego uda dziecka. Ben nawet nie drgnął. Jennifer poczuła ucisk w gardle. Musiała zebrać wszystkie siły, by zdobyć się na muśnięcie palcem jego dłoni. Ku jej zaskoczeniu paluszki dziecka powoli zacisnęły się na nim.
Wzruszenie ścisnęło Jennifer za serce. Łzy napłynęły jej do oczu, a podbródek zaczął dygotać. Co kilka sekund dłoń dziecka zaciskała się odruchowo na jej palcu. Dla Jen było to najcudowniejsze uczucie na świecie. Och, jakże chciała wziąć swojego syna w ramiona i przytulić do piersi! Stała nad jego inkubatorem przez dziesięć minut, z wilgotnymi oczami, pragnąc, by nigdy nie ustał ciepły dotyk małej rączki Bena. W końcu jednak musiała wyjść. Niechętnie zabrała palec i pochyliła się do ucha dziecka.
– Kocham cię, mały.
Kiedy ruszyła do wyjścia, powróciła dręcząca ją depresja. Jennifer co chwila oglądała się przez ramię, jakby lękała się, że zobaczy pusty inkubator. Wszyscy, którzy ją widzieli, kręcili głowami ze współczuciem.
Rodzina, lekarze i pielęgniarki robili wszystko, co w ich mocy, by dodać jej otuchy. Obejmowali ją i powtarzali najbardziej optymistyczne informacje. Kiedy to nie dawało efektu, odwoływali się do jej rozsądku. Do Jennifer nic jednak nie docierało. Stała pod drzwiami oddziału intensywnej terapii, nieruchoma jak posąg, wymizerowana i otępiała, wpatrzona w swojego syna.
– Morgan, unikasz mnie.
Zaskoczona, obróciła się na pięcie. Zza na wpół przymkniętych drzwi wyłonił się Britten, z zarozumiałym uśmieszkiem na ustach. Założywszy ręce na piersi, zrobił krok do przodu.
– Hugh – wykrztusiła Morgan.
– Wolałbym nie być zmuszony do tego, żeby na ciebie polować – ciągnął. – Chciałbym łączyć biznes z przyjemnością, rozumiesz? Wydzwaniam do ciebie bez przerwy i ciągle słyszę tę cholerną maszynę. Nie dostałaś moich wiadomości?
– Hugh, już o tym rozmawialiśmy.
– Tak, ale być może nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem wytrwały. Długotrwały związek jest jak umowa w interesach, a ja uznałem twój ą pierwszą reakcję za otwarcie negocjacji.
Morgan pokręciła głową.
– Wtedy, w czasie lunchu, mówiłam najzupełniej poważnie. Bardzo mi schlebia twoja propozycja, ale ja nie zamierzam angażować się w żaden związek, długotrwały czy inny.
Z jego twarzy nie znikał uśmiech.
– W miarę upływu czasu zmienisz zdanie. Myślę sobie, że…
– Być może masz niewielkie doświadczenie w stosunkach z płcią przeciwną, Hugh, ale ostatnimi czasy jest tak, że gdy kobieta mówi „nie", to właśnie to ma na myśli. Nie jest to jakiś sygnał, przejaw kokieterii, nie doszukuj się w tym drugiego dna. „Nie" to „nie". Prościej tego nie potrafię wytłumaczyć.
– Rozumiem. – Zacisnął wargi w wąską kreskę, a mięśnie żuchwy zaczęły mu drżeć. – To twoje ostatnie słowo? Nie ma szans, żebyś zmieniła zdanie?
– Przykro mi.
– No cóż. W takim razie, zjedzmy dziś razem kolację, by uczcić nasz niedoszły związek.
Wbrew sobie Morgan wybuchnęła śmiechem.
– Boże, „wytrwały" to nieodpowiednie słowo! Czego potrzeba, żeby dotarło do ciebie to, co mówię? Słownik mam ci przynieść czy jak? – Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
– Lubisz się ze mnie naigrawać, Morgan? Bawić się moim kosztem? Zwykle staram się nie wykorzystywać swojej pozycji, ale zrobię to, jeśli inaczej nie uda mi się ciebie przekonać.
Morgan szła dalej w milczeniu.
– Weźmy na przykład twoją siostrę.
Morgan zatrzymała się w pół kroku. Ogarnął j ą przenikliwy chłód. Rozdarta między strachem a wściekłością, odwróciła się powoli.
– Grozisz mi, Hugh?
– Droga Morgan – powiedział z obłudnym uśmiechem, unosząc ręce w pojednawczym geście. – Próbuję tylko cię przekonać, że mam poważne zamiary. Zamierzam nadal się z tobą spotykać i żeby to osiągnąć, wykorzystam wszystko, co się da. Twoją pracę, a nawet rodzinę. Jeśli uważasz ubezpieczenie twojej siostry za kartę przetargową, niech tak będzie.
Do Morgan dotarło, że przegrała. Britten był dziecinny i próżny, ale posiadał też ogromne wpływy. Ona sama miała już dość pracy w ubezpieczeniach zdrowotnych i jej odejście było kwestią czasu, ale rodzina… Legalnie czy nie, Britten mógł doprowadzić do rozwiązania umowy z Hartmanami.
Nawet kilka minut sam na sam z nim będzie potworną męką, ale nie da się tego uniknąć. Morgan spojrzała na niego z kamienną twarzą, usiłując zwalczyć pokusę zaciśnięcia zębów. Dopóki dzieci Jennifer były w szpitalu, nie mogła sobie pozwolić na obrażanie Brittena.
– Dobrze, Hugh, wygrałeś. Gdzie chcesz zjeść tę kolację?
Po kilku minutach, umówiwszy się z Brittenem na spotkanie, Morgan odwróciła się i wyszła z gabinetu. Ledwie zrobiła kilka kroków, wpadła na swoją sekretarkę. Janice najwyraźniej słyszała całą rozmowę.
– Jak długo tu stoisz? – spytała Morgan.
– Wystarczająco – odparła Janice sarkastycznym tonem. – Gdzieżbym śmiała przeszkodzić w narodzinach tak obiecującego romansu. Morgan pokręciła głową i westchnęła.
– Przyparł mnie do muru, Jan. Chryste, mam dość tego wszystkiego! Cokolwiek zrobię, będę żałowała.
– Na litość boską, Morgan, przecież nie musisz od razu wskakiwać mu do łóżka. Przynajmniej na razie. Może chce tylko zabrać cię na kolację.
– Nie, to nie jest zwykła randka. – Powiedziała jej o uciążliwych zalotach Brittena. – Wiesz, im dłużej się nad tym zastanawiam, tym większą mam ochotę oskarżyć go o molestowanie seksualne!
– To nie jest dobry pomysł – pokręciła głową Janice. – Przynajmniej jeśli chcesz zachować pracę. Doktor Hunt i bez tego ma cię na oku. Poza tym musisz pamiętać o siostrze. Głowa do góry, szefowo. Coś wymyślisz.
Trzydziestoletnia Melissa Alexander miała wkrótce rodzić. Pewna siebie i inteligentna, była zagorzałą feministką. Kiedy zaczęła odwiedzać ginekologa, nie mogła pogodzić się z tym, że profesję tę zdominowali mężczyźni. Uważała, że nikt tak nie potrafiłby zrozumieć jej dolegliwości jak kobieta. Odnalazła więc kilka pań zatrudnionych w tym zawodzie, ale one też nie sprostały jej wysokim wymaganiom. Doszło do tego, że zmieniała lekarzy tak często, jak niektóre kobiety zmieniają fryzury.
Mimo to Melissa gorąco pragnęła mieć dziecko. Nie przejmowała się tym, że jest niezamężna; małżeństwo nie zaliczało się do jej priorytetów. Jednak wszelkie próby poczęcia zakończyły się fiaskiem. Fakt ten wprowadził chaos do jej dotychczas skrupulatnie uporządkowanego życia. Melissa, kobieta zdeterminowana, próbowała rozwiązać problem własnej bezpłodności zgodnie z zasadami logiki, ale uniemożliwił jej to ubezpieczyciel. Firma AmeriCare zdawała się stawiać pacjentkom leczącym się na bezpłodność wszelkie możliwe przeszkody. I nagle, przed rokiem, to się zmieniło.
Melissa miała kłopoty z zajściem w ciążę, ponieważ cierpiała na endo-metriozę. Część lekarzy nazywała ją „osobowością endometriotyczną" – co oznaczało, że jej stan fizyczny łączył się z nerwowym, burzliwym i kapryśnym usposobieniem. Pacjenci tego rodzaju byli na ogół oczytani w kwestiach medycznych. Zadawali niezliczone pytania, żądali ścisłych wyjaśnień i przeciągali wizyty w nieskończoność, co czyniło ich niemile widzianymi gośćmi. Większość lekarzy uważała ich za upierdliwych nudziarzy.
Melissa w końcu zaszła w ciążę przy pomocy specjalisty od bezpłodności ze Szpitala Uniwersyteckiego, ale nie poszła do poleconego przezeń ginekologa. Zamiast tego sama zaczęła szukać właściwego lekarza. Początkowo nie mogła znaleźć żadnego człowieka czy grupy ludzi, z którą czułaby się dobrze: zbyt wielu mężczyzn, za dużo urządzeń, za małe zainteresowanie. Dopiero w piątym miesiącu ciąży przypadkowo znalazła lecznicę, która jej odpowiadała.
Znajdowała się ona w podmiejskiej robotniczej dzielnicy. Pracowało w niej trzech lekarzy i dwie pielęgniarki położne. To właśnie one najbardziej ją zaintrygowały. Melissa nie wiedziała, że taki układ odpowiada AmeriCare, bo koszty zakontraktowanych usług położniczych były niskie w porównaniu z wydatkami na pobyt w szpitalu.
Umawiając się na pierwszą rozmowę, nie mogła wyzbyć się pewnej dozy sceptycyzmu. Chciała się przede wszystkim dowiedzieć, czy w filozofii położnych jest coś, co mogłoby jej nie odpowiadać. Kiedy jednak poznała jedną z nich osobiście, była pod tak dużym wrażeniem, że od razu się do niej zapisała.
Położna miała sześćdziesiąt parę lat. Była bardzo spokojna i cierpliwa, a do tego więcej słuchała, niż mówiła, co Melissie odpowiadało. Kobieta wyjaśniła jej, że u niej rodzi się po ludzku, bez żadnych urządzeń; niech natura sama zrobi to, co do niej należy. Melissa nie posiadała się ze szczęścia. Jedynym minusem było to, że lecznica stosowała zasadę „współkierownictwa", co oznaczało, że pacjentki musiały przed porodem odbyć dodatkową konsultację z jednym z lekarzy.
Było ich troje, w tym młoda kobieta zatrudniona tu od niedawno. To właśnie do niej zwróciła się Melissa. Lekarka okazała się stosunkowo sympatyczna, choć nie miała w sobie tyle ciepła co dwie doświadczone położne. Przez resztę ciąży Melissa Alexander spotykała się już tylko z nimi. To one przyjmowały większość porodów – lekarze wkraczali do akcji tylko w razie wystąpienia jakichś powikłań czy nagłych wypadków. Melissa nie sądziła, by coś takiego mogło jej grozić.
Britten przyjechał po Morgan o dziewiątej. Kolację zjedli w restauracji serwującej modną ostatnio nouvelle cuisine, a Britten zachowywał się jak należy, starając się odgrywać rolę jowialnego zalotnika. Za to uprzejmość Morgan była sztuczna, a jedzenie wydawało jej się pozbawione smaku. Uśmiechała się bez wyrazu, gdy Britten zarzucał ją kolejnymi, coraz bardziej nieudanymi żartami. Czy tego chciała, czy nie, musiała podtrzymywać jego dobry nastrój. W rękach tego człowieka spoczywał los jej siostrzeńca. Jednak kiedy po kolacji Britten zaprosił ją do siebie, uznała, że ma już tego dosyć, i zaczęła się wykręcać z wymuszonym słodkim uśmiechem na ustach.
– No, Morgan, nie daj się prosić – nie ustępował Britten – nie jestem aż tak straszny. Wejdziesz na kilka minut, a potem odwiozę cię do domu. Bardzo chciałbym ci coś pokazać.
– A cóż to takiego?
Położył palec na ustach i mrugnął porozumiewawczo.
– Gdybym ci powiedział, nie byłoby niespodzianki, prawda?
Kiedy podczas kolacji musiała udawać zainteresowaną jego wynurzeniami, przed oczami miała rozdzierający serce obraz chudziutkiego, drobniutkiego siostrzeńca, leżącego z zasłoniętymi oczami wśród labiryntu przewodów i desperacko walczącego z zakażeniem. Przez wzgląd na małego Benjamina musiała spełniać zachcianki Brittena.
Morgan westchnęła i skinęła głową, wmawiając sobie, że tacy mózgowcy jak on na ogół bywaj ą nieszkodliwi.
– Jasne. Kilka minut nie zrobi mi różnicy.
W drodze do domu Brittena jego irytujący entuzjazm stał się wręcz nie do zniesienia. Morgan była ciekawa, czy jest na tym świecie jakakolwiek kobieta, która mogłaby znieść jego zachowanie. Nic dziwnego, że musiał się tak starać, by umówić się na randkę. Ten wieczór przerodził się w istną torturę. Jednak prawdziwy szok Morgan przeżyła, przestąpiwszy próg domu Brittena.
Nie wierzyła własnym oczom. Podłogi i ściany były przykryte zwierzęcymi skórami – zebry, lwa i niedźwiedzia, a także innych gatunków, których Morgan nie rozpoznała na pierwszy rzut oka. Z szeroko otwartymi ustami ruszyła przed siebie niczym ćma przyciągana przez blask płomienia. Wystarczył j eden rzut oka na wystrój tego domu, by przekonać się, jak wielkim ekscentrykiem jest jego właściciel.
– No i co ty na to? – spytał. Morgan nie wiedziała, co powiedzieć.
– To… interesujące, Hugh. Bardzo oryginalne.
– Dziękuję. Jestem dumny z tego, jak się urządziłem. Chodź, pokażę ci resztę domu.
Na prawo od holu głównego znajdował się nieduży pokój. Na ścianie wisiały rogi wszelkich kształtów i rozmiarów. Niektóre były przymocowane do drewnianych płyt, inne tkwiły w czaszkach, a pozostałe w wypchanych zwierzęcych łbach.
– Wyglądają jak żywe, co?
– Można tak powiedzieć – odparła Morgan. – Czy wszystkie są prawdziwe?
– No pewnie. Niektóre są bezcenne.
Dom Brittena był ogromny. Morgan niepewnie wyszła w ślad za gospodarzem na mroczny korytarz, który okazał się wąskim, krętym labiryntem. Jedynym źródłem światła były schowane we wnękach lampy, z których wypływały słabe promienie, rzucające blade plamy na ściany. Na początku korytarza ściany były nagie, nieozdobione. Kiedy Morgan skręciła za Brittenem za róg, jej wzrok padł na słabo oświetlony krąg. To, co tam zobaczyła, zaparło jej dech w piersi.
W słabo jarzącym się blasku światła leżały dwie zmumifikowane głowy. Brązową skórę twarzy przecinały głębokie bruzdy, a powieki były zszyte grubymi czarnymi nićmi. W przekłutych wargach tkwiły pionowo ustawione drewniane szpikulce. Głowy wisiały na łańcuszkach z małych muszelek. Morgan odwróciła się i spojrzała z przerażeniem na Brittena. Jego twarz promieniała zachwytem.
– Wspaniałe, prawda?
Morgan nie mogła znaleźć słów, by wyrazić to, co czuje.
– Ja… ty zbierasz takie rzeczy?
– Ależ oczywiście. Wszystkie są niezwykłe, niektóre nawet absolutnie jedyne w swoim rodzaju. Te należały do Maorysów. Chodź.
Morgan ruszyła na uginających się nogach za Brittenem i po chwili jej zdumionym oczom ukazała się imponująca kolekcja ludzkich szkieletów. Otworzyła szeroko usta, przerażona i zafascynowana zarazem, jak to bywa ze świadkami tragicznego wypadku samochodowego, którzy wbrew sobie nie mogą odejść z miejsca katastrofy.
Kolekcja Brittena była bardziej artystyczna niż anatomiczna. Szkielety wisiały w pozach przywodzących na myśl figury zatrzymane w tańcu. Wydawało się, że gdzieś w górze czuwa niewidzialny mistrz marionetek, który zaraz pociągnie za sznurki i rozpocznie makabryczne przedstawienie. Tym, co uderzyło Morgan w tej groteskowej wystawie, była anatomiczna osobliwość szkieletów.
Każdy kolejny eksponat wykazywał coraz więcej oznak wadliwego rozwoju czy deformacji. Dwa karły były sczepione ze sobą jak podpórki na książki. Przypomniawszy sobie zajęcia z embriologii, Morgan rozpoznała, że krzywe nogi i wystające piszczele następnego szkieletu są efektem krzywicy. Inny miał zniekształconą w wyniku syfilisu czaszkę, która wydawała się dziwnie kwadratowa. Głowy kilku okazów były rozdęte i kruche – objaw wodogłowia. Wystawa ta mogłaby z powodzeniem znaleźć się w cyrku P.T. Barnuma. Morgan pokręciła głową z niedowierzaniem. Nie pojmowała, jak ktoś mógł się szczycić posiadaniem tak makabrycznej kolekcji.
– Jeszcze nigdy nie widziałaś czegoś takiego, prawda? – spytał Britten, rozpływając się w uśmiechu.
– Nie – odparła, zbyt wstrząśnięta, by oddać słowami swoje uczucia. -Czy to wszystko, czy masz tego więcej?
– Na razie wszystko. W tej chwili próbuję zdobyć anencefalika.
– Ale po co, Hugh? Co ci to daje?
– Nie uważasz, że to inspirujące, a nawet metafizyczne?
– Dla mnie – powiedziała Morgan – to kolekcja ludzkiego cierpienia.
– Nonsens! – prychnął Britten. – Taki zbiór jak ten nie ma nic wspólnego z cierpieniem! Moim zdaniem wszystko, co tu zgromadziłem, daje nam poczucie więzi z naszym człowieczeństwem. Na przykład wystarczyłoby, żeby kawałek jednego z naszych chromosomów znalazł się w nieodpowiednim miejscu albo żeby nasze matki zjadły coś zamiast czegoś innego – powiedział, wskazując szerokim gestem ścianę – a ty i ja moglibyśmy sami tu trafić! Te eksponaty przypominają nam, kim w rzeczywistości jesteśmy, Morgan, i czym czasami się stajemy. To ogniwo łączące nas z przeszłością, z historią ewolucji człowieka. Takie deformacje ukazujące tylko nasze ograniczenia, ale także ogromny potencjał, nie sądzisz?
Morgan uważała jego argument za równie groteskowy jak cała ta kolekcja. Ten zawiły sposób rozumowania, w którym logika przeplatała się z szaleństwem, w pełni pasował do tego człowieka. Zdawała sobie jednak sprawę, że to nie jest właściwa pora, by zwracać mu uwagę, iż jego hobby jest wytworem chorego umysłu.
– Czemu mi to wszystko pokazujesz?
Britten podszedł do niej z obrzydliwie słodkim uśmiechem i wziął ją za ręce.
– Bo, moja najdroższa Morgan, chcę się tym wszystkim z tobą podzielić. Jesteś pierwszą osobą, która widziała całą moją kolekcję. Nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic. Skoro mamy być razem, pragnę, żebyś wiedziała o mnie wszystko. I stała się częścią mojego życia.
Z wyrazem infantylnego rozmarzenia na twarzy Britten przyciągnął Morgan do siebie.
Odepchnęła go z obrzydzeniem.
– Przestań! Mówiłeś o kilku minutach, czas minął. Odwieź mnie do domu. Britten przytrzymał ją za nadgarstek,
– Sama nie wiesz, co mówisz. Czy nie wyrażałem się jasno? Chcę, żebyśmy byli partnerami, w tym i we wszystkim!
– Jesteś chory! – Wyrwała rękę z jego uścisku i poszła szybkim krokiem w głąb krętego korytarza. – Zamówię taksówkę.
Britten ruszył za nią, wołając, by zaczekała. Morgan zerwała się do biegu. Na samą myśl, że mógłby ją dotykać, czuła głęboką odrazę. Ten człowiek był nie tylko odpychający, ale i niezrównoważony psychicznie. Musiała stąd uciec.
Biegnąc krętym korytarzem, wpadła na szkielety bliźniąt syjamskich. Runęły z hukiem na podłogę i łącząca je kość biodrowa pękła na pół. Dalej były jakieś drzwi. W chwili, gdy Morgan chwyciła klamkę, Britten złapał ją za ramiona.
– Na litość boską, poczekaj!
Ale Morgan wyrwała mu się i wpadła do następnego pomieszczenia, rozpaczliwie pragnąc uciec od tego człowieka i jego obrzydliwej kolekcji.
– Nic nie rozumiesz! – krzyczał Britten.
Morgan doskonale wszystko rozumiała. Britten, geniusz czy szarlatan, był zadurzonym w niej psychopatą. Pragnął ją zdobyć, perswazją czy siłą, jak kolejny okaz do swojej chorej kolekcji.
Britten skoczył na nią, pragnąc ją powstrzymać, przemówić jej do rozsądku. Morgan wykonała zwinny unik. Jej prześladowca stracił równowagę i rąbnął głową w metalowe biurko. Osunął się bezwładnie na podłogę, jakby uszło z niego powietrze.
Słysząc odgłos padającego ciała Morgan zatrzymała się w pół kroku. Obejrzała się i zobaczyła leżącego nieruchomo Brittena. Z głębokiej rany na czole płynęła krew, zalewająca mu oko. Pierś nieprzytomnego unosiła się i opadała w głębokim oddechu.
Chciała uciekać, ale obudził się w niej lekarz. Po chwili wahania, uklękła i obejrzała ranę Brittena. Rozcięcie wyglądało poważnie, ale kość była cała. Morgan wzięła z biurka serwetkę i przycisnęła ją do rany. Krwotok ustał tylko na chwilę. Prawdopodobnie bez szwów się nie obejdzie. Sprawdziła puls na szyi Brittena; był mocny i równy. Wstała. Wszystko wskazywało na to, że oprócz głębokiego rozcięcia i lekkiego wstrząsu mózgu nic mu nie jest.
Morgan podniosła słuchawkę i zadzwoniła po pogotowie. Britten powinien trafić do szpitala. Kiedy rozmawiała z telefonistką, jej wzrok padł na jakieś papiery leżące na biurku. Po chwili zorientowała się, czemu wyglądają tak znajomo, i przeszył ją przenikliwy chłód.
Odłożyła słuchawkę i wzięła papiery do ręki. Były to kopie danych, które Morgan ściągnęła z komputera, informacje na temat oszczędności poczynionych ostatnio przez AmeriCare. Albo Britten znał hasło, jakim się posługiwała, i dostał się do jej komputera, albo włamał się do jej gabinetu. Obserwował ją i prawdopodobnie wiedział o wszystkim, co robiła.
Morgan poczuła się, jakby ktoś pogwałcił jej prywatność. Zadzwoniła po taksówkę, wyniknęła się z domu Brittena i uciekła.