172722.fb2
Morgan nie chciała być sama. Przed oczami miała makabryczne szkielety, pląsające jak marionetki z najgorszego koszmaru. Niepewna, dokąd pojechać o tak późnej porze, w końcu podała kierowcy adres Brada.
Kiedy dotarła na miejsce, była pierwsza w nocy. Wiedziała, że podejmuje ryzyko. Jej pierwsze spotkania z Bradem były tak przesycone wzajemną niechęcią, że w tamtym okresie za nic w świecie nie zwróciłaby się do niego o pomoc. Jednak w tej chwili widziała w nim człowieka, na którym można polegać. Oby tylko nie miał jej za złe tego, że zjawia się u niego o tak późnej porze.
Nie miał. Kiedy zobaczył przerażoną minę Morgan, odruchowo objął ją i delikatnie poprowadził do mieszkania.
– Co się stało? – spytał, przekonany, że coś złego musiało spotkać jej siostrę albo któreś z dzieci.
Morgan niechętnie wyrwała się z jego ramion i padła na stojącą obok kanapę. Dopiero teraz, kiedy czuła się bezpieczna, dotarło do niej, co przeżyła w domu Brittena. Jej zaciśnięte wargi wykrzywiły się w dół, a wstrzymywane do tej pory łzy popłynęły szerokim strumieniem po twarzy, rozmazując makijaż.
Morgan opowiedziała Bradowi o wszystkim, od zawoalowanych gróźb Brittena, dotyczących jej posady, aż po rozmowę z Janice na temat molestowania seksualnego. Opisała przerażającą kolekcję szkieletów i mrzonki Brittena o jego wspólnej z nią, Morgan, przyszłości. Brad trzymał ją za rękę i słuchał, nie przerywając. Kiedy skończyła, otarła oczy, a on delikatnie pogładził ją po włosach.
– Wiedziałem, że coś jest z nim nie w porządku – powiedział ze złością – ale nie domyślałem się, że aż tak.
– Myślisz, że powinnam zadzwonić na policję?
– Skoro nie zamierzasz oskarżyć go o molestowanie, to niewiele ci to pomoże. Poza tym, co byś powiedziała? Że facet próbował cię złapać, upadł i uderzył się w głowę? Że ściągnął pliki z twojego komputera? Zresztą nie wiadomo, jak by zareagował, gdybyś wmieszała w to policję.
– No to co powinnam zrobić? Brad odetchnął głęboko.
– Na razie nie rób nic. Niech mu założą szwy, niech on sam zastanowi się nad tym, co się stało. Zepchnij go do obrony. Weź sobie dzień, dwa wolnego. Czy facet jest wariatem, czy nie, być może zrozumie, że zachował się jak idiota. Kto wie, może cię nawet przeprosi.
Morgan skinęła niepewnie głową i uśmiechnęła się.
– Dzięki, że mnie wysłuchałeś. Właściwie nie jestem pewna, czemu tu przyjechałam, ale dobrze, że to zrobiłam. – Zrobiło jej się zimno. – Wiesz, boję się sama wracać do domu. Nie chciałabym sprawiać kłopotu czy się narzucać, ale czy mogłabym przespać się u ciebie, na tej kanapie? – To żaden kłopot. Obok sypialni Michaela jest pokój gościnny. Chodź, dam ci świeżą pościel.
Zaprowadził ją do małego, ale wygodnego pokoju. Morgan była wyczerpana, jednak w jej głowie wciąż kłębiły się setki myśli. Wiedziała, że minie dużo czasu, zanim uda się jej zasnąć.
Rozebrała się, pozostając w samej bieliźnie. Wolałaby spać nago, ale uznała, że lepiej będzie mieć coś na sobie na wypadek, gdyby do pokoju wszedł Michael. Z ciekawości otworzyła garderobę. Powietrze wypełniło się wonnym zapachem drzewa cedrowego. Morgan weszła do środka i włączyła światło. Wisiały tam damskie ubrania, prawdopodobnie należące do żony Brada.
Morgan przypomniała sobie zdjęcie ładnej kobiety, które widziała w jego gabinecie. Przez kilka sekund myślała o niej. Brad prawie nic nie mówił o swojej żonie i teraz, Morgan czuła się jak intruz. Lękliwie przebierała w ubraniach dotąd, aż znalazła znoszoną flanelową koszulę nocną. W nadziei, że Brad nie będzie miał jej tego za złe, włożyła ją, zrzuciwszy bieliznę. Po kilku minutach leżała już w łóżku. Wkrótce zasnęła.
Brad, jak zawsze, obudził się o szóstej. Zaczął myśleć o Morgan. Mimo nieufności, jaką początkowo żywili do siebie, uprzytomnił sobie, że czuje się przy niej coraz lepiej. Co więcej, Morgan budziła w nim od dawna uśpione uczucia. Żadna z kobiet, które miał okazję poznać ostatnimi czasy, nie rozpalała jego wyobraźni tak jak ona. Kilka minut później zapukał do jej pokoju, pragnąc zaprosić ją na śniadanie.
Nie usłyszał odpowiedzi. Brad przekręcił gałkę i uchylił drzwi.
– Morgan? – powiedział cicho. – Morgan, wstałaś już? – Otworzył drzwi szerzej i wszedł na palcach do środka. Słabe promyki światła dziennego przedzierały się przez zaciągnięte zasłony. Brad wszedł w półmrok, zamykając za sobą drzwi.
Dostrzegł niewyraźny zarys głowy na poduszce i pasma włosów spływających na prześcieradło. Rozsunął lekko zasłony, wpuszczając więcej światła. Morgan wciąż spała kamiennym snem.
Leżała na plecach, z kocem ściągniętym do bioder. Było w niej coś, co obudziło w duszy Brada dziwną tęsknotę. Przyjrzawszy się Morgan dokładniej, zauważył, że ma na sobie jedną ze starych koszul nocnych jego żony. Stłumił budzący się w nim smutek i powoli usiadł na skraju łóżka. Dotknął czoła Morgan, odruchowo odgarniając kilka kosmyków.
Otworzyła oczy. Zobaczyła go niewyraźnie, jak przez sen. Nieuczesane włosy opadały mu na uszy, a poły szlafroka były rozchylone aż do pasa. Wydał jej się zaskakująco pociągający. Wciąż nie w pełni rozbudzona, uległa ogarniającemu ją pożądaniu. Bezwiednie uniosła ręce i objęła go za szyję.
W wypełniającym pokój bladym świetle twarz Brada powoli zbliżyła się ku niej. Ich usta delikatnie złączyły się w aksamitnej pieszczocie. Lekko rozchylone wargi Morgan były gorące i suche. Brad muskał je ustami, wędrując to w jedną, to w drugą stronę. Był zaskoczony tym, jak ciepła jest jej skóra. Po chwili Morgan dotknęła językiem jego ust i Brad poczuł, że jakaś siła zaczyna budzić się w nim do życia.
Powoli przesunął wargi w dół, by spocząć na szyi, w miejscu, gdzie czuć było szybkie bicie pulsu. Morgan jęknęła cicho i przywarła do Brada, miotana wzrastającym pożądaniem. Wsunęła ręce pod koc i podciągnęła koszulę nocną. Brad dostrzegł w słabym świetle zagłębienie o kształcie litery V w lekko piegowatej skórze. Jakież to irlandzkie, pomyślał. Im niżej, tym większe były brązowawe plamki, łączące się w wysepki o nieregularnych kształtach. Dłoń Brada powoli zsunęła się w dół. Wtedy Morgan chwyciła jego rękę i położyła ją na swojej piersi, mocno zaciskając.
Jej oddech stał się głębszy. Brad spojrzał Morgan w oczy i zobaczył w nich pożądanie. Ujął jej pierś w dłoń i kiedy musnął kciukiem otoczkę sutka, brodawka natychmiast zesztywniała. Morgan, splatając palce, pospiesznie złapała go za głowę i przyciągnęła do swojej piersi. Brad przez chwilę muskał wargami stwardniały sutek, zataczając językiem kręgi wokół brodawki. Potem zacisnął usta na jej piersi i przez kilka sekund ssał jaz zadowoleniem.
Morgan jęknęła. Puściła szyję Brada i zsunęła szlafrok z ramion mężczyzny. Pragnąc przywrzeć do jego nagiej piersi, wbiła mu palce w plecy.
Kiedy spletli się w uścisku, Morgan wygięła plecy w łuk i gwałtownie przywarła do Brada.
Zręcznymi ruchami ciała przesunęła go między swoje nogi. Czując dotyk materiału bokserek, niecierpliwie wcisnęła palce pod elastyczną gumkę, po czym je ściągnęła. Następnie chwyciła go za biodra, zatapiając paznokcie w umięśnionych pośladkach.
Brad był już mocno podniecony i Morgan poczuła, jak wsuwa się między jej nogi, by zaraz się wycofać. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy. Było w nich napięcie, ale i odrobina niepewności.
– Czy…? – zaczął.
– Nie przejmuj się – szepnęła, uciszając go pocałunkiem. – Wzięłam pigułkę. – Przyciągnęła jego głowę z powrotem do piersi.
Bradowi udzieliło się pożądanie Morgan. Kiedy zaczęła wykonywać pod nim płynne, rytmiczne ruchy, podniecenie Brada sięgnęło zenitu. Pragnął jej. Zaczął napierać biodrami i wsunął rękę między jej nogi. Morgan odsunęła dłoń.
– Nie – powiedziała. – Ja to zrobię.
Kiedy poczuł dotyk jej ciepłych palców, nie mógł powstrzymać się od chrapliwego jęku. Wprowadziła go w siebie. Była nieopisanie mokra, miękka i gładka. Nogi kobiety objęły go w talii, a ich ciała rozpoczęły wolny, namiętny taniec. Kołysali się synchronicznie, przyspieszając w miarę, jak rosło pożądanie.
Brad całował ją po szyi, ramionach, piersiach. Wkrótce oboje przestali panować nad trawiącą ich namiętnością. Doszli razem na szczyt, po czym w cudownej eksplozji wzbili się jeszcze wyżej. Wreszcie, mokry od potu i rozdygotany, Brad delikatnie opadł na Morgan, dotykając policzkiem jej twarzy.
Po chwili wyśliznął się z niej i przewrócił na bok, z ręką na piersiach Morgan. Dotknął czubkami palców jej ust.
– Nie chciałem, żeby do tego doszło – powiedział.
– O Boże – odparła z udawanym oburzeniem. – Tylko nie mów, że jesteś nosicielem HIV.
– Nie, nie jestem. – Zawiesił na chwilę głos. – A ty?
– A skąd. Chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że żałujesz? Uśmiechnął się.
– A jak myślisz?
– Myślę – powiedziała – że te twoje skrupuły będą cię kiedyś drogo kosztować.
Pocałował ją delikatnie w usta.
– Muszę wstać, Morgan, zrobić Mikeyowi śniadanie, a potem iść na obchód. Pogadamy, kiedy wrócę.
Kiedy wstawał z łóżka i wychodził z pokoju, Morgan z zadowoleniem odprowadzała go wzrokiem.
Nieco później, tego samego ranka, Hugh Britten wszedł do swojego gabinetu w siedzibie AmeriCare. Miał podbite oko i zszytą ranę na czole. Martin Hunt spotkał go na korytarzu i zapytał, co się stało, ale Britten nie odpowiedział. Nie odzywał się do nikogo i było oczywiste, że czuje się jeszcze gorzej, niż wygląda. Podszedł do biurka i włączył komputer. Załogował się do systemu informacyjnego Szpitala Uniwersyteckiego i ściągnął najświeższe dane na temat Benjamina Hartmana. Ku jego zdumieniu wyglądało na to, że mały najgorsze ma już za sobą. Wbrew wszelkim przewidywaniom dziecko nie tylko dzielnie się trzymało, ale jego stan nawet uległ poprawie.
Britten uśmiechnął się. Przeprowadził w pamięci szybkie obliczenia. Mały Hartman będzie musiał spędzić na oddziale intensywnej terapii jeszcze co najmniej dwa miesiące. Przy obecnych stawkach kosztowałoby to AmeriCare nie mniej niż ćwierć miliona dolarów. Britten wydął wargi i potrząsnął głową. Nie, do tego nie można dopuścić.
Morgan postanowiła posłuchać rady Brada i wziąć sobie kilka dni urlopu. Nie miała ochoty znów stanąć twarzą w twarz z Hugh Brittenem. Zresztą chciała pobyć w domu Brada, napawając się wspomnieniem ich porannego zbliżenia. Pragnęła się zrelaksować, wczuć w atmosferę jego domu, zastanowić nad przyszłością. Wczesnym przedpołudniem wreszcie wyszła i wróciła do domu. Potem pojechała do szpitala.
Pod oddziałem intensywnej terapii noworodków Morgan zobaczyła Sa-rah Berków, która podbiegła do niej z szerokim uśmiechem na twarzy i powiedziała, że jej córeczka ma się zdecydowanie lepiej. Jennifer natomiast wyglądała jeszcze gorzej niż ostatnio. Oczy miała zapadnięte i podkrążone z wyczerpania i braku snu. Pożółkłe twardówki pokrywała sieć małych czerwonych żyłek. Osłabiona i przygarbiona Jennifer wyglądała, jakby schudła o kilkanaście kilo.
Ani na chwilę nie opuszczała jej myśl, że małemu Benowi stanie się coś strasznego. Nie trafiały do niej żadne argumenty. A ponieważ stan chłopczyka zaczął się lekko poprawiać, obsesja Jen budziła niepokój.
– Jen, no co ty – powiedziała Morgan. – Nie pomożesz swoim dzieciom, zmieniając się w zombi.
W chrapliwym głosie Jennifer brzmiała nerwowość.
– Staram się, Morgan. Robię wszystko, co mogę. Wiem, że poświęcam Courtney za mało czasu, ale… jeśli ja nie będę pilnować Bena, to kto?
– Richard. Pielęgniarki. Ja. Nie możesz sterczeć przy nim od świtu do nocy.
– Muszę, nie rozumiesz tego?
– Dlaczego? – nie ustępowała Morgan. – Powiedz dlaczego!
– Wiem, że to niedorzecznie brzmi, ale jestem pewna, że jeśli nie będę go pilnować przez cały czas, stanie mu się coś złego tak jak tamtym dzieciom.
– Och, Jen, Jen – westchnęła Morgan. – Masz całkowitą rację, to brzmi niedorzecznie. Żyjesz w ciągłym stresie i przez to jesteś przewrażliwiona. Posłuchaj mnie. W tym szpitalu jest lekarz, którego zadaniem jest słuchanie pacjentów. To psychiatra, ale w sumie fajny facet. Polubisz go. Ma gabinet na dole i mówi, że chętnie się z tobą spotka, kiedy tylko zechcesz. Błagam.
– Nie podpuszczaj mnie – powiedziała Jen, uśmiechając się słabo. -Obiecuję, że do niego pójdę, kiedy tylko zabiorę Bena do domu.
Morgan pokręciła głową i sfrustrowana odeszła korytarzem. Choć była lekarką, nie mogła pomóc własnej siostrze.
Doktor Schubert poczynił specjalne przygotowania do operacji pani Ryan. By zapewnić dyskrecję, ustalił porę zabiegu na wczesny wieczór, po godzinach pracy kliniki. Przewidywał, że potrwa on dwanaście godzin. Wziął ze sobą tylko jedną asystentkę, osobę godną zaufania, która pracowała z nim od lat. Reszta personelu nie musiała nic wiedzieć.
Ryanowie przyjechali do kliniki w pełnej napięcia ciszy. Byli zbyt poruszeni, by rozmawiać. Oczy pani Ryan wypełniały się łzami. Wiedziała, że postępuje słusznie, ale bardzo związała się emocjonalnie ze swoim nienarodzonym dzieckiem.
Przyjechali o siódmej. Schubert nie miał zbyt wielkiej ochoty na wy-łuszczanie szczegółów zabiegu; na szczęście Ryanowie nie zadawali wielu pytań. Poprosił pacjentkę o podpisanie zgody na przedwczesny poród. Potem, kiedy przebrała się w fartuch, wprowadził ją do pokoju zabiegowego i poprosił o położenie na stole zabiegowym. Kiedy wsunęła nogi w strzemiona, odsłonił za pomocą wziernika szyjkę macicy. Była fioletowoszara, napuchnięta, co było efektem ciąży i pięciu poprzednich porodów. Schubert stwierdził, że rozwarcie jest już prawie centymetrowe. Zwilżył je jodyną, po czym chwycił przednią wargę instrumentem podobnym do widelca.
Na stole obok leżało kilka zawiniętych w plastyk paczek. Każda zawierała brązową, podobną do gałązki listownicę, długą na osiem centymetrów i szeroką na trzydzieści do sześćdziesięciu milimetrów. Schubert odwinął jedną z nich, chwycił w długie kleszcze i ostrożnie wprowadził do szyjki macicy. Listownicę są higroskopijne – wchłaniają wilgoć. W ciągu następnych kilku godzin staną się trzykrotnie szersze, doprowadzając do rozwarcia szyjki. Schubert wprowadził ich sześć.
Następnie wypemił plastykowy aplikator dużą ilością żelu prostaglandynowego i umieścił czubek pod szyjką macicy. Prostaglandyna miała spowodować skurcze macicy. Wcisnąwszy tłok, wprowadził trzydzieści gramów żelu do górnej części pochwy. Dolną natomiast zabezpieczył gazą, po czym ostrożnie wyjął wziernik i polecił pani Ryan, by usiadła.
Ponieważ prostaglandyna mogła też wywołać gwałtowne mdłości, biegunkę i gorączkę, Schubert dał pacjentce tylenol, a także środek przeciwdrgawkowy i przeciwwymiotny. Następnie zaprowadził ją do sali pooperacyjnej i polecił, by się położyła. Podłączył kroplówkę, po czym zaaplikował pani Ryan mieszankę silnego narkotyku i środka uspokajającego. Wkrótce kobieta zaczęła głośno chrapać. Wtedy Schubert wprowadził do kroplówki oksytocynę, lek wzmagający skurcze macicy. Teraz pozostawało tylko czekać.
Asystentka doktora zaprowadziła pana Ryana do sali pooperacyjnej, by mógł być przy żonie. Po zakończeniu przygotowań Schubert poszedł do swojego gabinetu i zamknął drzwi. Następne kilka godzin zamierzał poświęcić zaległościom w lekturze. Gdyby poczuł zmęczenie, miał tu wygodną kanapę. Włączył lampkę i wziął się do roboty.
O dziesiątej pani Ryan była już w pełnej fazie porodu. Listownice napęcz-niały do rozmiaru papierosów. Schubert usunął je i wyrzucił do kosza. Ku jego zadowoleniu szyjka macicy była już rozwarta na pięć centymetrów, a błony wybrzuszały się. Doktor uznał, że najlepiej będzie zaczekać, aż same pękną. Podał pani Ryan następną dawkę środków uspokajających, po czym wrócił do gabinetu, by się zdrzemnąć. Asystentka miała go wezwać, gdyby coś się działo.
Ledwie zasnął, rozległo się pukanie do drzwi. Schubert spojrzał na zegarek. Było kilka minut po północy. W sali pooperacyjnej pani Ryan stękała ciężko; choć nieprzytomna, zaczynała już przeć. Wieloletnie doświadczenie podpowiedziało Schubertowi, że takie jęki towarzyszą końcowej fazie porodu. Przeprowadziwszy szybkie badanie, stwierdził, że nastąpiło pełne rozwarcie, a błony są napięte i cienkie. Kiedy ich dotknął, pękły.
Na nosze chlusnęła ciepła, żółtawa ciecz, która wypełniła powietrze lekko alkalicznym fetorem. Nie wyjmując palców z pochwy, Schubert wymacał miękką masę – pośladki płodu. Dziecko było ustawione miednicą do szyjki macicy. Zaraz po wydobyciu pośladków i bioder wyłoni się klatka piersiowa, a potem głowa – choć w tym wypadku było to niewłaściwe określenie, ponieważ głowa jako taka nie istniała. Schubert przez chwilę przyglądał się, jak pacjentka prze, po czym zerknął kątem oka na jej męża.
– Jest pan pewien, że chce pan przy tym być, panie Ryan?
– Byłem przy narodzinach wszystkich naszych dzieci. Myślę, że żona chciałaby, abym i teraz jej nie zostawił.
– W czasie poprzednich porodów była przytomna, prawda? – zapytał Schubert. – Zwykle mąż zostaje na sali po to, by dzielić z żoną radość z narodzin dziecka. Ale pańska żona jest nieprzytomna. A ja nie jestem pewien, czy powinien pan to oglądać.
Pan Ryan odwrócił się, zamyślony. Po chwili skinął głową.
– Dobrze, to pan jest lekarzem. Pójdę do poczekalni. Proszę dać mi znać, kiedy już będzie po wszystkim.
Kiedy Ryan wyszedł, Schubert wziął się na dobre do pracy. Włożył jednorazowy fartuch chirurgiczny, przesunął pacjentkę na krawędź noszy i umieścił jej nogi w strzemionach. Pani Ryan parła nieustannie, ulegając niekontrolowanemu odruchowi pod wpływem nacisku pośladków płodu na podstawę miednicy. Na oczach Schuberta jej krocze zaczęło się wybrzuszać. Po chwili wargi sromowe rozwarły się.
Schubert zobaczył, że płód jest płci żeńskiej. Postanowił na razie nic nie robić, pozwalając, by dziecko rodziło się samo. Z odbytu płodu wypłynęła galaterowata bryła ciemnozielonej smółki. Wkrótce pośladki w całości wyłoniły się z pochwy. Schubert wziął ręcznik i chwycił dziecko za biodra. Nie zawracając sobie głowy zdolnością płodu do życia, pociągnął go mocno do siebie. Nie minęła minuta, a dziecko było już w jego rękach.
Nie patrząc na dziewczynkę, Schubert zawinął ją w koc. Następnie umieścił zawiniątko na wyraźnie zmniejszonym brzuchu pani Ryan i odciął pępowinę. Potem zaniósł dziecko do drugiego pokoju i położył na stole do badań, czekając by natura zrobiła, co do niej należy. Musiał jeszcze wydobyć łożysko. Bez pośpiechu wrócił do swojej pacjentki. Po piętnastu minutach łożysko wreszcie zostało wydalone. Schubert zawinął je i wrzucił do pojemnika z odpadkami. Potem dość niechętnie przeszedł z powrotem do pokoju badań.
Zwlekał tak długo, ponieważ wiedział, że dzieci z anencefalią na ogół nie umieraj ą prędko. Schubert nie miał jednak czasu ani ochoty czekać. Rozwinął koc, by sprawdzić, czy serce płodu bije. W chwili, gdy odkrył ramiona dziecka, oczom Schuberta ukazała się mała, zniekształcona pozostałość głowy.
Ku jego irytacji dziecko jeszcze żyło. Wilgotne, wyłupiaste oczy patrzyły w górę jakby w dwóch kierunkach jednocześnie. Fioletowe, łukowate wargi wydymały się w odruchu ssania. Dziecko co pewien czas sapało jak ryba wyjęta z wody. Schubert założył stetoskop i z obrzydzeniem osłuchał serce płodu. Puls był bardzo wolny, ale słyszalny. Nie można było stwierdzić, jak długo jeszcze noworodek będzie się męczyć.
Schubert był przygotowany na taką ewentualność. Już wcześniej przygotował strzykawkę z dziesięcioma centymetrami sześciennymi stężonego chlorku potasu; teraz sięgnął po nią bez wahania. Nie było potrzeby stosowania środka odkażającego. Schubert przystawił czubek igły do piersi dziecka, po czym wbił ją prosto w serce. Szybko wcisnął tłok, następnie płynnym ruchem wyjął pustą strzykawkę i jeszcze raz osłuchał dziecko stetoskopem.
Po niecałych dziesięciu sekundach bicie serca ustało. Wtedy Schubert zawinął ciało w koc i wrócił do pani Ryan. Wciąż poddana działaniu środków uspokajających, chrapała głośno, gdy on oglądał jej macicę. Kiedy upewnił się, że odpowiednio się obkurczyła, a krwotok poporodowy jest niewielki, uznał, że nadszedł czas, by pokazać martwe dziecko ojcu.
Schubert miał zamiar wywołać u pana Ryana wstrząs, który skłoniłby go do zerwania wszelkich więzi emocjonalnych, jakie mogły łączyć go z nienarodzonym dzieckiem. Podniósł martwe dziecko i poszedł do poczekalni. Nakazawszy gestem ręki, by pan Ryan nie wstawał, Schubert bezceremonialnie wręczył mu wciąż ciepłe zawiniątko. Ryan wziął je, spojrzał i wstrzymał oddech.
Krew natychmiast odpłynęła z twarzy mężczyzny. Jego szczęka opadła, a wargi szeroko rozwarły się z przerażenia. Przez chwilę Schubert bał się, że Ryan zemdleje. W końcu jednak opanował się i podniósł wzrok na doktora.
– Pokazał pan to mojej żonie?
– Jeszcze nie – powiedział Schubert. – Ciągle śpi.
– Czy ona musi to zobaczyć? Jest silną kobietą, ale, mój Boże… to może być ponad jej siły.
Na taką właśnie reakcję liczył Schubert.
– Nie, nie musi. Jeśli pan chce, mogę się wszystkim zająć. W tego typu sytuacjach na ogół poddajemy ciało kremacji. Potem oczywiście oddamy państwu prochy, żebyście mogli je pochować.
Ryan pokiwał głową. Oddał zawiniątko Schubertowi.
– Byłbym wdzięczny. Mógłby pan ochrzcić dziecko? To wiele by dla nas znaczyło.
– Ależ oczywiście.
– Kiedy obudzi się moja żona?
– Och, za kilka godzin. Nie ma sensu, żeby pan czekał. Może pojedzie pan na jakiś czas do domu? Zadzwonimy, kiedy będzie gotowa do opuszczenia kliniki.
Schubert nie miał zamiaru udzielać dziecku chrztu. Po wyjściu Ryana podniósł słuchawkę i wykręcił numer. Jego rozmówca powiedział, że będzie mógł przyjechać dopiero za parę godzin. Schubert raz jeszcze zajrzał do pacjentki, po czym położył się na kanapie w gabinecie. Podobnie jak wielu położników, posiadł sztukę zasypiania nawet w najbardziej niezwykłych okolicznościach, wkrótce zapadł więc w drzemkę.
O czwartej rano zadzwonił domofon. Schubert wstał i osobiście otworzył drzwi. Nie powiedziano mu, kto przyjdzie. Mężczyzna, z którym rozmawiał przez telefon, mówił z nieznanym mu cudzoziemskim akcentem. Jednak Schubert nie spodziewał się wysokiego chudego Murzyna. Twarz mężczyzny wydawała się nieco koścista i zwiędła, ale z całej jego postaci biła jakaś trudno uchwytna moc. Schubert wpatrywał się w niego w milczeniu.
– Pan jesteś doktor Schubert? – spytał wreszcie mężczyzna.
– Tak, a pan?
– Mam coś dla pana. – Podał Schubertowi litrowy słój z czymś, co wyglądało na prochy. – Niech pana głowa nie boli, nikt się nie pozna, że nie są ludzkie. Zdaje się, że pan też ma coś dla mnie?
Schubert skinął głową i wziął słój.
– Proszę za mną. – Zaprowadził swojego gościa do pokoju badań, omijając salę pooperacyjną, w której była pani Ryan i jego asystentka. To, po co przyszedł mężczyzna, leżało na stole zabiegowni. Murzyn odwinął koc i spojrzał na twarz martwej dziewczynki. Na jego obliczu pojawił się szeroki uśmiech, odsłaniając błyszczące białe zęby.
– Wspaniałe – powiedział z nieskrywaną radością. – Jeszcze nigdy takiego nie widziałem.
Schubert zdenerwował się.
– Weź to stąd w cholerę!
Mężczyzna skrupulatnie zawinął dziecko w koc, wsunął je pod pachę i bez słowa wyszedł z gabinetu. Czekało go mnóstwo pracy. Oprócz spreparowania okazu miał także przygotować kolejną partię roztoczy. No cóż, w końcu właśnie za to mu tak dobrze płacili.
Jennifer wyglądała tak, jakby była na krawędzi załamania psychicznego. Choć personel szpitala pilnował, by od czasu do czasu ucinała sobie krótkie drzemki, od wielu dni nikt nie widział jej pogrążonej we śnie. Snuła się po korytarzach jak w letargu, patrząc zapadniętymi, zamglonymi oczami prosto przed siebie.
Personel oddziału intensywnej terapii zazwyczaj ciepło przyjmował świeżo upieczonych rodziców, do jego obowiązków należała wszak opieka nad całą rodziną. Szkopuł w tym, że Hartmanowie nie byli jedynymi ludźmi odwiedzającymi swoje dzieci. Niektórzy z pozostałych gości zaczęli skarżyć się na dziwnie wyglądającą kobietę kręcącą się po oddziale. W końcu doktor Harrington wyprowadził Jennifer na korytarz.
– To poważna sprawa, Jennifer – powiedział. – Tak naprawdę nie obchodzi mnie, co mówią inni. Z drugiej strony wyglądasz, jakbyś padała z nóg…
– Ja…
– Daj mi dokończyć – ciągnął. – Wszyscy martwimy się o ciebie, ale musimy mieć na uwadze dobro przebywających tu dzieci. Gdybyś się potknęła czy wywróciła inkubator, nikt ci tego nie wybaczy. Sama nie potrafiłabyś sobie tego wybaczyć.
– Nie upadnę.
– Pewnie nie, ale czy możesz podejmować takie ryzyko? Bo my nie. Słuchaj, rozmawiałem już z twoim mężem i on zgodził się ze mną. Przepraszam, że jestem tak stanowczy, ale musisz trochę odpocząć. Dlatego poleciłem pielęgniarkom, by nie wpuszczały cię tu przed jedenastą. A ja sugeruję, abyś poszła na noc do domu.
– Pan nic nie rozumie – nie ustępowała Jennifer.
– Może i nie, ale będzie tak, jak powiedziałem. A teraz idź już. Twój synek ma się coraz lepiej, a pielęgniarki nie spuszczają go z oczu.
Jennifer spojrzała z rozpaczą w stronę inkubatora Benjamina, po czym pokręciła głową i wcisnęła guzik przywołujący windę. Zjechała do szpitalnego holu i powlokła się w stronę wygodnych foteli pod salą przyjęć. Zwaliła się ciężko na jeden z nich i westchnęła. Spojrzała na zegar, ciekawa, jak szybko będzie jej mijał czas. Nie śmiała zamknąć oczu, ale była tak zmęczona, że wkrótce powieki same stały się potwornie ciężkie. Nie minęło kilka sekund, a już spała twardym snem.
Po kilku godzinach technik została wezwana od obsługi respiratora. Przywieziono jeden z niedawno naprawionych wentylatorów i można go było na nowo zainstalować. Z oddziału intensywnej terapii noworodków przyszła prośba o udzielenie pomocy jednemu z dzieci. Technik była tym zaskoczona; przecież tak czy inaczej miała o dziesiątej przyjść do Benjamina Hartmana. Nieważne, pomyślała. Skoro urządzenie zostało naprawione, to nie ma problemu.
Tymczasem w holu Jennifer zerwała się ze snu. Nie chciała w ogóle zasypiać. Zamrugała, podniosła się i spojrzała na zegar. Dziesiąta piętnaście. Nagle opadły ją złe przeczucia. Pomyślała o swoim synu. Benjamin!
Coś było nie w porządku; czuła to. Dlaczego dała się nakłonić do odpoczynku? Śmiertelnie przerażona, podbiegła do windy. Raz za razem gorączkowo wciskała guzik ze strzałką skierowaną w górę. Minęła aż minuta, zanim drzwi kabiny się otworzyły, a następne sześćdziesiąt sekund upłynęło, zanim rozgorączkowana kobieta dotarła na oddział intensywnej terapii. Kiedy wpadła w drzwi, zobaczyła grupę ludzi zgromadzonych wokół inkubatora Benjamina. Pielęgniarka robiła dziecku masaż serca.
Krzyk, zbolały krzyk cierpienia wezbrał w piersi Jennifer, zanim dostrzegła, co się dzieje. Jedna z pielęgniarek podbiegła do niej, przytrzymała i próbowała wyprowadzić z sali. Ale choć Jennifer miała nogi jak z ołowiu, usiłowała się wyrwać i podbiec do inkubatora, w którym leżało nieruchome, poszarzałe ciało Benjamina.