172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

ROZDZIAŁ 14

Czterdzieści pięć kilometrów na wschód od Szpitala Uniwersyteckiego pod wielkim czarnym kotłem palił się ogień. Oderwało się już wystarczająco dużo skóry, by ciało dziecka z anencefalią opadło na dno. Mężczyzna zamieszał wywar dużym drewnianym wiosłem i szkielet wypłynął na powierzchnię; tu kawałki gąbczastej skóry i tkanki odczepiły się od kości i podryfowały do krawędzi kotła. Mężczyzna wygarnął je wraz z nagromadzonym tłuszczem. Wygotowaną skórę i tłuste ochłapy wrzucił do wiadra, które następnie wyniósł na zewnątrz.

Poszedł z nim sto metrów w głąb lasu, gdzie znajdowała się jama. Na dźwięk kroków mężczyzny z ziemi poderwało się stado wron, które kracząc i skrzecząc, obsiadły gałęzie pobliskich drzew. Kiedy wylał odpady do jamy i zniknął, ptaki natychmiast rzuciły się w dół, walcząc zażarcie o najsmakowitsze kąski.

Kiedy gotowanie zostało zakończone, mężczyzna zgasił ogień i wyjął lśniący szkielet. Przez następne kilka godzin suszył go nad papierowymi serwetkami, od czasu do czasu zmieniając je i obracając kości, by szybciej schły.

Niezwykły okaz zaintrygował go. Przed gotowaniem najbardziej charakterystyczną cechę głowy stanowiły wyłupiaste oczy, podobne do żabich. Teraz jednak została tylko połowa czaszki; małe wyrostki sutkowate, spłaszczona potylica, pełna szczęka dolna oraz zniekształcona szczęka górna.

Kiedy szkielet był już całkowicie suchy, przyszła pora na chrząszcze.

Biorąc do ręki skrzynkę, w której były przechowywane, mężczyzna czuł, jak się ruszają. Wiedziały, co je czeka. Polakierowany pojemnik wibrował w szaleńczym rytmie. Kiedy mężczyzna wreszcie podniósł wieczko, chrząszcze wyrwały się ze swojego więzienia.

Węch wskazał im drogę. Setki małych, stłoczonych stworzeń wyglądały jak wielki kleks o falujących krawędziach. Nagle cała ich masa runęła naprzód, przetaczając się przez stalowy blat. Kiedy tylko owady dotarły do szkieletu, ruszyły w górę, przemykając po nagich kościach w poszukiwaniu ścięgien i chrząstek.

Podczas gdy chrząszcze jadły, mężczyzna poszedł do drugiego pokoju. Miał za sobą długi, pracowity dzień i był przekonany, że zasłużył na nagrodę. Zagłębiając się w fotelu, wyjął swój zapas marihuany i zapalił skręta. Wciągnąwszy do płuc pierwszy haust dymu, zamknął oczy i poczuł się szczęśliwy.

Obiecał doktorowi Brittenowi, że dostarczy okaz przed północą. Niecałą godzinę później, porządnie nabuzowany, wrócił do swojej pracowni. Chrząszcze zrobiły, co do nich należało, pozostawiając lśniący, nieskazitelnie czysty szkielet. Mężczyzna zwabił je z powrotem do skrzynki za pomocą kawałka świeżego mięsa. Następnie schował szkielet do małej, wyłożonej filcem trumny.

Chwiejąc się nieco, zaniósł ją do furgonetki i ułożył na podłodze przy tylnych drzwiach. Siadł za kierownicą, wcisnął gaz i ruszył nieuczęszczaną polną drogą w stronę autostrady. W nocy widział dość słabo, więc przez cały czas mrużył zaczerwienione oczy. Kiedy zjechał na Expressway, włączył radio i przy wtórze jazzu zaczął nucić dziecięce piosenki. Mimo że był naćpany, zachował dość przytomności umysłu, by nie przekraczać prędkości stu kilometrów na godzinę.

Jechał prawym pasem. Długa, prosta jezdnia autostrady uśpiła jego i tak osłabioną czujność. Kiedy mijał zjazd numer pięćdziesiąt osiem, jego oczom ukazał się strumień samochodów, co zmusiło go do skrętu w lewo. Nie był na to przygotowany. Wcisnął pedał gazu, ale zrobił to za późno.

Wpadł na samochód jadący przed nim. Choć zderzenie nie było silne, wystarczyło, by furgonetka skręciła z piskiem opon. Na szczęście, nie uderzył w nią żaden z nadjeżdżających samochodów. Wóz obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni, po czym zjechał tyłem z prawego pobocza, zatrzymując się na słupku.

Tylne drzwi otworzyły się na oścież i mała trumna wystrzeliła w powietrze. Kierowca furgonetki, choć wciąż nieco otępiały, szybko zebrał myśli. Samochód, z którym się zderzył, zjeżdżał na pobocze sto metrów dalej; obok niego pojawiło się kilka innych. Mężczyzna nie mógł wpaść w ręce policji. Już raz miał kłopoty z powodu narkotyków. Bez wahania wcisnął gaz do dechy i pomknął autostradą przed siebie, pozostawiając za sobą wirujący kłąb kurzu i małą trumnę.

To wszystko działo się w błyskawicznym tempie; świadkowie wypadku przede wszystkim byli zadowoleni, że nic im się nie stało. Nikt nie zapisał numeru rejestracyjnego furgonetki. Nikt też nie zauważył wyłożonej filcem trumny. Dopiero godzinę później policjant dosłownie wpadł na małą skrzynkę.

W żółtym świetle latarki podrapane, zbite gwoździami deski wyglądały na nieuszkodzone, ale trumna była otwarta. Policjant powoli omiótł promieniem światła mały biały szkielet, który wypadł na ziemię. Na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że to szczątki małpy. Kiedy jednak pochylił się i obejrzał znalezisko dokładniej, nabrał przekonania, że to szkielet ludzki. Gdy policjant wreszcie się wyprostował, ręce dygotały mu jak w febrze.

Skontaktował się z posterunkiem i opisał to, co zobaczył. Nakazano mu wszystko zapakować i przywieźć. Policjant wykonał polecenie, pamiętając o tym, by wcześniej włożyć rękawice z lateksu. Kiedy zostawił swoje znalezisko na posterunku numer cztery, była północ. Niepewny, co z tym fantem zrobić, dyżurny sierżant zadzwonił do lekarza sądowego.

Następnego dnia wczesnym rankiem przyjechał jeden z wyższych rangą śledczych z Biura Medycyny Sądowej hrabstwa Suffolk. Dokładnie obejrzał kości. Doszedł do wniosku, że to szkielet człowieka, prawdopodobnie dotkniętego jakąś wadą wrodzoną. Zbity z tropu, zadzwonił do biura w Hauppauge i skonsultował się z biurem okręgowego lekarza sądowego; polecono mu przywieźć makabryczne znalezisko. Śledczy złożył podpis na odpowiednim formularzu i zawinął szkielet w sterylny plastyk.

Godzinę później asystent okręgowego lekarza sądowego pochylił się nad stołem z nierdzewnej stali. Drobny szkielet był świeży i bardzo młody. Żadnych śladów starzenia się. Na podstawie całkowitej masy, wzrostu i stopnia skostnienia kości długich można było zaryzykować stwierdzenie, że jest to szkielet noworodka płci żeńskiej, a może nawet płodu z ostatniego trymestru ciąży. Ktoś włożył wiele wysiłku w jego spreparowanie.

Jeszcze większą niespodzianką był niezwykły kształt głowy. Początkowo lekarz myślał, że czaszka została rozcięta, a jej pokrywa usunięta. Jednak przy bliższych oględzinach zauważył, że to wada wrodzona. Ponieważ lekarz nie znał się na embriologii, musiał zajrzeć do odpowiedniego podręcznika. Ilustracje jednoznacznie dowodziły, że noworodek cierpiał na anencefalię.

Lekarz założył szkła powiększające i dokładnie obejrzał niezwykłą strukturę kostną. Nigdy jeszcze nie widział anencefalika. Zaintrygowany, wodził wzrokiem po kościach twarzoczaszki, potem po kości skroniowej, a następnie, świecąc sobie małą latarką zajrzał do przewodu słuchowego. Tam coś zwróciło jego uwagę. Jakiś mały obiekt utkwił w przewodzie słuchowym wewnętrznym. Lekarz wyjął to coś pincetką i podstawił pod światło.

Przypominało to jakiegoś owada. Może był to kleszcz? Stworzenie nie żyło, ale rozkład jeszcze nie nastąpił. Mężczyzna położył je na szkiełku i wsunął pod obiektyw mikroskopu. Był to jakiś niezwykły owad, na pancerzyku miał wzorek, jakiego lekarz sądowy jeszcze nigdy nie widział. Po godzinie, kiedy przyjechał jego przełożony, razem obejrzeli dziwne stworzenie.

– To chyba chrząszcz – stwierdził naczelny lekarz sądowy.

– Chrząszcz? A skąd się wziął w przewodzie usznym dziecka z anencefalią?

– Nie wiem. Może wlazł do środka, kiedy szkielet leżał na ziemi. Wiele gatunków chrząszczy żywi się padliną. Może dostał się tam, zanim szkielet trafił do trumny, kto wie?

Jego podwładny kręcił głową.

– Co to za człowiek, który wozi ze sobą szkielet anencefalika?

– Nie mam najmniejszego pojęcia. Ale jeśli chodzi o owady, znam kogoś, kto o nich dużo wie. – Poszedł do swojego gabinetu, by sprawdzić numer telefonu doktora Simona Crandalla.

Jennifer musiano zaaplikować środek uspokajający. W chwili, gdy przyjechali do niej Richard i Morgan, nieszczęśliwa matka, która na przemian zawodziła albo coś bełkotała, była właśnie badana przez psychiatrę. Nie ulegało wątpliwości, że jest na krawędzi załamania psychicznego. Wreszcie lek zaczął działać i Morgan zawiozła Jennifer i Richarda do domu.

Richard był jak otępiały. Personel oddziału intensywnej terapii zapewniał go, że Ben ma się coraz lepiej, ale on nie do końca w to wierzył. Jego najgorsze koszmary spełniły się. Do tej pory myślał, że obsesja Jennifer to objaw poważnych zaburzeń psychiki. Okazało się jednak, że to ona miała rację.

Wyczerpanie i lek uspokajający sprawiły, że Jen padała z nóg. Morgan pomogła Richardowi zanieść ją do łóżka. Następnie skłoniła go do szczerej rozmowy. Po godzinie suto zraszanych łzami wynurzeń i on miał dosyć. Wsunął się do łóżka obok żony. Morgan poszła do salonu i resztę nocy spędziła na kanapie.

Spało jej się fatalnie. Mniej więcej co godzina wstawała i nadsłuchiwała głosu swojej siostry. W dodatku niepokoiła się o siostrzenicę, Courtney, mimo że dziewczynka pozostawała pod fachową opieką pielęgniarek z oddziału intensywnej terapii. Była w bardzo dobrym stanie, ale ważyła tylko półtora kilograma, musiała więc zostać w szpitalu do czasu, aż przybędzie jej jeszcze pół. Kiedy Morgan wreszcie zapadła w sen, nawiedził ją koszmar, w którym ścigał ją Hugh Britten. Dygotała na całym ciele i rzucała się po kanapie, aż w końcu się obudziła. Było wpół do siódmej.

Morgan szwendała się bez celu po mieszkaniu aż do dziewiątej, kiedy to jej siostra wreszcie się ocknęła. Jennifer, przepełniona rozpaczą, odmówiła przyjęcia leków i nie chciała wstać z łóżka. Morgan uznała, że najlepiej będzie dać jej odpocząć. Kiedy przekonała się, iż Richard wystarczająco panuje nad sytuacją, pojechała do szpitala.

Minęły dwa dni od poranka spędzonego z Bradem. W tym czasie przysłał jej róże i dwa razy dzwonił, ale Morgan nie było wtedy w domu. Wciąż delektując się ciepłym posmakiem ich miłości, pragnęła jak najszybciej znów go zobaczyć. Kiedy tylko dorwała się w szpitalu do telefonu, zadzwoniła do niego. Brad przekazał jej przez pielęgniarkę wiadomość, że niedługo przyjdzie do kafeterii. Morgan zamówiła kawę i zajęła miejsce. Po dziesięciu minutach Brad nachylił się nad nią i musnął ustami jej policzek, po czym wziął ją za rękę i usiadł.

– Przykro mi z powodu twojego siostrzeńca – powiedział. – Kiedy usłyszałem o tym, co się stało, ciebie już nie było w szpitalu.

– Dzięki. Tak czy inaczej, niewiele mógłbyś zrobić.

– Jak ona to zniosła?

– Nie najlepiej – odparła Morgan. – Mam nadzieję, że gorzej niż ostatniej nocy już nie będzie. Jen jest silna. Powinna z tego wyjść.

– Dostałaś kwiaty ode mnie?

Morgan skinęła głową i jej twarz się rozpromieniła.

– Są piękne, Brad. Dzięki za gościnność, jaką mi ostatnio okazałeś.

– Musiałem ci jakoś pomóc. Zawsze jesteś u mnie mile widzianym gościem, Morgan. – Zawiesił głos i zmarszczył brwi. – Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o ludziach z władz stanowych.

– A co się znowu stało?

– Wczoraj zjawiła się u nas inspekcja – powiedział. – Jeszcze przed śmiercią Benjamina. Pewnie to było nieuniknione. Kiedy dzieci umierają w szpitalu, ktoś w końcu musi złożyć skargę.

– Na jakiej podstawie? Oglądaliśmy karty tamtych dzieci. Nie było żadnych niedopatrzeń ze strony personelu.

– Owszem, i jeśli chodziłoby tylko o jedno czy dwójkę dzieci, nie mielibyśmy takich kłopotów. Ale departament zdrowia szuka wszelkiego rodzaju podejrzanych zbieżności. Kiedy urzędnicy dowiadują się o trzech czy czterech zgonach, które nastąpiły w identycznych okolicznościach, od razu zaczynają działać.

– Co w najgorszym przypadku może się zdarzyć? – spytała.

– Szpital może stracić certyfikat. Albo departament zdrowia odetnie fundusze MediCaid i MediCare. Jeśli do tego dojdzie, to po herbacie.

– Pewnie słyszałeś, że zgon Bena nastąpił w takich samych okolicznościach jak pozostałe.

– Tak – powiedział. – Zdaję sobie sprawę, że to nieodpowiednia pora na poruszanie takich spraw, ale czy rodzice zgodziliby się na przeprowadzenie sekcji zwłok dziecka?

– Boże, sekcja zwłok… Czy ten biedny dzieciak nie wycierpiał już dosyć za życia? Chciałbyś go jeszcze pokroić na kawałki?

– Morgan, nie mów tak. Przecież wiesz, że w sekcji nie o to chodzi.

– Jak bardzo to dla ciebie ważne?

– Wydaje mi się, że nie mamy nic do stracenia. – Wzruszył ramiona-

– A nuż coś znajdziemy…?

Morgan rozmyślała nad tym przez chwilę, po czym skinęła głową.

– Oby. Szkoda tylko, że nic nie wykryto u pozostałych dzieci. Może Benjamin by jeszcze żył. Dobrze – powiedziała. – Porozmawiam z nimi. Brad spojrzał na zegarek.

– Muszę wracać na oddział. Jak tam, widziałaś się z Hugh?

– Nie – odparła. – Wiesz, zaczynam nabierać przekonania, że miałeś rację. Może wreszcie zrozumiał, co chciałam mu powiedzieć.

Simon Crandall właśnie pracował, kiedy nadeszła przesyłka ekspresowa. Szybko otworzył paczkę wielkości listu; jak się okazało, zawierała małą kopertę z przezroczystego plastyku. Przeczytał dołączony do niej list od lekarza sądowego z Long Island, po czym wyjął pincetą kawałek papieru wielkości paznokcia stanowiący tło dla małego owada.

Był to chrząszcz, przedstawiciel rzędu Coleoptera. Crandalla uderzyło jego piękno. Był lśniący i czarny, z purpurowym paskiem przecinającym pancerzyk i wyraźnymi zielonymi plamami mającymi odstraszać potencjalnych napastników. Simon nie mógł sobie przypomnieć, by kiedykolwiek widział coś takiego.

Niemal na pewno był to chrząszcz padlinożerny, ale z jakiej rodziny? Łączył w sobie cechy Silphidae, Staphylindae i Carabidae. Posługując się zainstalowanym w mikroskopie nikonem, Simon zrobił kilka zdjęć, po czym zajrzał do kilku książek. Po piętnastu minutach miał parę hipotez, ale żadnej jednoznacznej odpowiedzi.

Crandall podejrzewał, że najlepiej będzie szukać jej za granicą. Brytyjczycy skrupulatnie katalogowali wszystkie owady zamieszkujące ich dawne imperium. Po półgodzinie, głównie dzięki brytyjskim stronom internetowym i księdze pod tytułem „Chrząszcze kontynentu afrykańskiego", Simon znalazł to, czego szukał.

Był to bardzo rzadki chrząszcz, pochodzący ze Wschodniej Afryki Równikowej. Nigdy nie widziano go poza tym obszarem. Znany jako Silphia Necrophila Tanzaniensis, miał dość niezwykłą dietę. W zależności od etapu rozwoju jego pożywienie stanowiły rozkładające się miękkie tkanki, gnój albo larwy. Z punktu widzenia ekologii był całkiem przydatny. Crandall ściągnął i wydrukował wszystkie informacje.

Nie wiedział, co o tym myśleć. Chrząszcze były bardzo wymagające, jeśli chodzi o pokarm. Te, które żyły w określonym klimacie, źle znosiły przeprowadzkę. Silphae, przyzwyczajone do afrykańskich tropików, raczej nie mogłyby dobrze się rozwijać w łagodnym klimacie wschodnich Stanów Zjednoczonych.

W takim razie, co jeden z nich robił w małym szkielecie znalezionym przy Long Island Expressway?

Ktoś musiał podjąć decyzję, co zrobić z ciałem Benjamina. Morgan obiecała Bradowi, że poprosi Hartmanów o zgodę na sekcję zwłok. Richard był w szpitalu przy córce, a Jennifer nie ruszała się z łóżka.

Leżała na boku, wpatrując się pustym wzrokiem w ścianę. Włosy opadały na poduszkę w posklejanych strąkach. Wyglądała, jakby nie myła się od dobrych kilku dni. Na stoliku przy łóżku leżał sandwicz w zatłuszczonym opakowaniu z napisem „Burger King". Jennifer miała nieobecny wyraz twarzy. Morgan usiadła na łóżku i odgarnęła siostrze włosy z czoła.

– Musisz coś zjeść, mała.

– Nic nie muszę.

– A Courtney? – spytała Morgan. – Nie zatroszczysz się o nią?

– Nie obchodzi mnie to. Nic mnie nie obchodzi.

– Do cholery, ale mnie obchodzi! – wybuchnęła Morgan, ale po chwili się opanowała. – Przepraszam. Nie chciałam na ciebie krzyczeć. Tyle że… jesteś moją młodszą siostrą i cokolwiek robiłam, zawsze miałam na uwadze twoje dobro. Czasami wstawiałam się za tobą, czasami wytykałam ci błędy. Na ogół jednak w końcu sama dochodziłaś do tego, co słuszne. A teraz… nie jesteś sobą.

– Nie rozumiesz, że cokolwiek zrobię, niczego to nie zmieni?

– Rozumiem tyle, że nie jesteś dziewczyną, którą do niedawna znałam P albo przynajmniej tak mi się wydawało. Na Boga, Jen, to, co spotkało ciebie i Richarda, jest straszne, ale co się stało, to się nie odstanie! Gdzie się podziała ta wojowniczka, którą kiedyś była moja siostra? Nie możesz tak dalej żyć, leżąc całymi dniami w łóżku, nic nie jedząc i użalając się nad sobą! Musisz pomyśleć o swojej córce! Jennifer zamknęła oczy.

– Nie próbuj budzić we mnie poczucia winy, Morgan. Jestem taka zmęczona.

Ręce Morgan drżały; ogarnął ją wielki niepokój.

– Coś ci powiem. Boję się, okropnie się boję, że coś złego może stać się Courtney. Zrobię wszystko, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo, a Jennifer, którą kiedyś znałam, postąpiłaby tak samo.

Jej siostra nie odezwała się ani słowem.

– Na litość boską, Jen, przynajmniej daj się zawieźć do lekarza. Wiem, że w tej chwili jesteś w depresji, ale są leki, które mogłyby ci pomóc!

– Po co? Czy wrócą Benjaminowi życie?

– Nie, ale pomogą ci wstać z łóżka! Jeśli dalej będziesz tak się męczyć, nikomu w niczym nie pomożesz, a sobie tylko zaszkodzisz.

Jenifer znów nie odpowiedziała. Morgan ogarniał strach, smutek i bezsilność.

– Chcesz wiedzieć, czy zgodzę się na sekcję zwłok? – zapytała nagle Jennifer.

Morgan była zaskoczona. Skąd ona…? Zresztą, nie miało to znaczenia; może napomknął jej o tym Richard albo jakaś życzliwa pielęgniarka. A może Jennifer po prostu zgadła. Morgan była pewna, że j ej siostra wini siebie za to, co się stało, ponieważ opuściła swoje dziecko. Jak wybić jej z głowy to przekonanie…?

– To ważne, Jen. Nie tylko dla Bena, ale i dla ciebie, dla twojego spokoju ducha. Mogłoby to pomóc też innym dzieciom. A w głębi duszy wiem, że i mnie wiele to da, ponieważ coś mi mówi, że kiedy dowiemy się, co naprawdę spotkało Benjamina i pozostałe dzieci, odzyskam siostrzyczkę, którą znam i kocham.

Głos Jennifer był przytłumiony.

– Co za różnica? On nie żyje, zgadza się? Jeśli ktoś chce go kroić, mam to gdzieś.

Brad poprosił patologa, by go powiadomił, kiedy przystąpi do sekcji. Z niewiadomych przyczyn prośba ta dotarła do doktora Kornheisera dopiero wczesnym wieczorem. Brad właśnie jadł pizzę z Mikeyem, kiedy zapiszczał pager. Zostało mu za mało czasu, by zawieźć syna do domu, więc postanowił wziąć go ze sobą do szpitala.

Miał zamiar zostawić Michaela w bibliotece, ale na korytarzu natknęli się na Nbele. Na widok chłopca postawny mężczyzna, jak zwykle, przywołał na twarz szeroki, promienny uśmiech.

– Witaj, młody przyjacielu! – krzyknął. – Czyżbyś przejechał taki kawał drogi po to, żeby ograć mnie w piłkę?

– Kiedy do mnie przyjdziesz? – spytał Michael.

– Przyjdę, przyjdę! – odparł ze śmiechem. – Muszę tylko zaczekać na odpowiednią okazję!

– Nbele – zagaił Brad – mógłbym cię prosić o przysługę? – Powiedział mu o sekcji zwłok, w której chciał uczestniczyć. – Może zająłbyś czymś Mikeya?

– Ależ oczywiście, panie doktorze. Proszę się nie spieszyć, niech pan zadzwoni na mój pager, kiedy będzie po wszystkim. Chodź, Michael – powiedział Nbele, biorąc chłopca za rękę. – Pokażę ci coś ciekawego.

Kiedy Brad skierował kroki do kostnicy, Nbele zaprowadził Mikeya do swojego gabinetu. Na biurku leżał mały szkielet, który od razu wzbudził zainteresowanie chłopca.

– O rety – powiedział z ożywieniem. – Czy to ptak?

– Masz dobre oko – odparł Nbele. – To bardzo rzadki ptak z gór Usambara w Tanzanii.

– Gdzie to jest?

– Na wschodzie Afryki, niedaleko mojej ojczyzny. Ten ptak nazywa się Narina trogon. Chodź, pokażę ci.

Wyjął z szuflady biurka stare zdjęcie. Widniał na nim ptak przypominający dużą papugę, z krótkim żółtym dziobem, długimi szarymi piórami ogonowymi i ognistorudą piersią. Zielone pióra na grzbiecie błyszczały jak szmaragdy. Michael wziął zdjęcie i wlepił w nie wzrok.

– Chciałbym mieć takiego.

– Niełatwo je znaleźć – powiedział Nbele. – Zazwyczaj widać je tylko o zmierzchu. Podobno latają w pobliżu cmentarzy; moi przodkowie wierzyli, że te ptaki zabierają dusze umarłych.

– Naprawdę mogłyby to robić?

– Opowiem ci pewną historię – odparł Nbele. Przez następne pół godziny raczył chłopca opowieściami o ptakach i zwierzętach, o duchach i klątwach, o mindumugu i rytuałach. Roztaczał przed nim wizję Afryki w całej jej tajemniczej krasie, a Michael słuchał urzeczony. Kiedy jego ojciec wreszcie zadzwonił i powiedział, że pora wracać do domu, puls Afryki mocno bił w głowie chłopca.

Brad miał nadzieję, że sekcja wykaże, co było bezpośrednią przyczyną zgonu Benjamina. W płucach dziecka wystąpiło przekrwienie i obrzęk, podobnie jak u jedynego ze zmarłych wcześniej noworodków, którego poddano autopsji. Wynikało to z gwałtownego niedotlenienia, które poprzedziło śmierć; tak oczywisty objaw nie mógł stanowić przełomowego odkrycia. Po zakończeniu oględzin patolog pobrał próbki tkanek, by przygotować z nich preparaty do obserwacji pod mikroskopem.

Tego wieczoru Brad zadzwonił do Morgan. Dźwięk jej głosu działał na niego niezwykle uspokajająco. Kontakt z nią, choć tylko telefoniczny, pomógł zdusić poczucie samotności, które ogarniało go, gdy nie było jej przy nim. Miał przed oczami włosy Morgan, jej twarz, ciało. Nie chciał podejmować pochopnych decyzji, ale wiedział, że chce z nią być. Doszedł do wniosku, że po sześciu latach jest wreszcie gotów poważnie z kimś się związać.

Morgan nie była zaskoczona faktem, że sekcja nic nie wykazała. W czasie wstępnego rozpoznania anatomicznego raczej nie można było wykryć przyczyny zgonu Bena. Morgan bardzo chciała obejrzeć preparaty tkankowe.

Nie wróciła jeszcze do pracy. Śmierć siostrzeńca i napastliwe zaloty Hugh Brittena wyczerpały ją emocjonalnie, sprawiając, że nie byłaby w stanie przesiedzieć ośmiu godzin za biurkiem. Następnego ranka Brad przyjechał po nią o siódmej. Na oddziale patologii zjawili się wcześnie, na długo przed Kornheiserem. Preparaty zostały przygotowane w nocy. Brad wziął je od technika i podszedł do mikroskopu z podwójną głowicą. Oboje przystawili oczy do okularów.

– No i co ty na to? – spytał Brad po chwili namysłu.

– Co, gramy w Jaki to narząd"? Hmmm… – Zawiesiła głos. – To tkanka płucna, zgadza się?

– Uhm.

– No cóż, po pierwsze, widoczny obrzęk. Jest sporo śluzu i rozległy stan zapalny. Czy na razie wszystko się zgadza?

Potem wymieniali się uwagami, oglądając kolejne preparaty, przełączając z mniejszego na większe powiększenie, od czasu do czasu stosując immersję olejową. Przede wszystkim uderzyło ich to, jak rozległy jest stan zapalny. Wydawało się, że jakaś nieznana substancja wywołała gwałtowny wyciek płynów płucnych; naturalny odruch obronny zadziałał z taką mocą, że doprowadził do uduszenia ofiary. Ale co spowodowało ten odruch? Jak dotąd wszystkie testy na obecność alergenu dały wynik negatywny, a żaden ze znanych bodźców nie mógł wywołać tak gwałtownej reakcji.

– Czekaj chwileczkę – powiedziała Morgan, wpatrując się w okular. -Co to, jakiś paproch?

Brad ustawił obiektyw tak, by interesujący go punkt znalazł się na środku obrazu, i ustawił ostrość. Było tam coś, co przypominało mikroskopijnego owada, podejrzanie podobnego do tego, którego Morgan wypatrzyła w preparacie z sekcji poprzedniego dziecka.

– Jezu – powiedział – następny. To rzeczywiście wygląda jak wesz. To pewnie czynnik skażający.

– Czynnik skażający? – zapytała Morgan. – Jak często znajduje się takie mikroskopijne czynniki skażające?

– Częściej, niż mogłoby się wydawać – dobiegł głos zza ich pleców. Oboje unieśli głowy i zobaczyli Berniego Kornheisera. Brad przedstawił go Morgan, po czym anatomopatolog obejrzał preparat.

– To tylko roztocz kurzu domowego – powiedział. – W takim powiększeniu wygląda dość imponująco, ale tak naprawdę jest bardzo mały. Siedem tysięcy takich zmieściłoby się na dziesięciocentówce.

– Skąd pan wie, że nie są czynnikiem skażającym? – spytała Morgan.

– Bo od czasu do czasu je dostrzegamy. Tak samo jak widzimy włosy, pyłki i przeróżne małe cząsteczki unoszące się w powietrzu, które przeraziłyby przeciętnego człowieka, gdyby wiedział o ich istnieniu.

– Czy to maleństwo mogłoby wywołać poważny stan zapalny? – spytał Brad.

– Właściwie nie. Takie roztocza są wszędzie. To małe pajęczaki, pobierające potrzebny do życia pokarm z ludzkich komórek skórnych. Wdychamy ich miliony każdego dnia, nawet tego nie zauważając.

– Czy one nie mają czegoś wspólnego z astmą? – nie ustępowała Morgan.

– Czasami. U ludzi na nią podatnych odchody roztoczy czy ich pancerzyki mogą wywołać silną reakcję alergiczną.

– Czy w tym przypadku nie mamy do czynienia właśnie z taką reakcją? – spytał Brad. – Opuchlizna, obrzęk, granulocyty eozynochłonne?

– No cóż, i tak, i nie – powiedział Kornheiser. – Tak, występują tu objawy reakcji alergicznej, ale nie spowodowały jej roztocza kurzu domowego. Brad i Morgan spojrzeli na siebie zamyśleni.

– Czy możliwe jest – powiedział Brad – by była to jakaś odmiana roztocza kurzu domowego? Inny gatunek, wywołujący silniejszą reakcję alergiczną?

– Wątpię – odparł anatomopatolog. – Nikt jeszcze nie opisał czegoś takiego.

– Ale to możliwe, prawda?

– Brad, Brad – powiedział Kornheiser pobłażliwie. – Wszystko jest możliwe, ale musimy być realistami. Hawkins wzruszył ramionami.

– Mogę pożyczyć ten preparat?

Za drzwiami kostnicy Morgan spojrzała na niego pytająco.

– Co ty znowu knujesz?

– Może rzeczywiście trochę ponosi mnie fantazja – stwierdził. – Bernie pewnie ma rację, ale chcę pokazać ten preparat mojemu staremu kumplowi.

– To dobrze – powiedziała z naciskiem. – Nie podoba mi się ten Kornheiser. Wydaje się, że ma to wszystko gdzieś. Coś mi mówi, Brad, że mamy mało czasu. Oboje wiemy, że jakieś cholerstwo zabiło te biedne dzieci. Jeśli nie dojdziemy, co to jest, boję się, że ten sam los może spotkać moją siostrzenicę Courtney i resztę maluchów z oddziału intensywnej terapii.

Zawiesiła głos.

– To nie wszystko, prawda? – spytał Brad. Morgan skinęła głową.

– Jennifer wini się za śmierć Benjamina. Staram się ze wszystkich sił, ale nie mogę jej tego wybić z głowy. Boję się nawet myśleć, co z nią będzie, jeśli nie dojdziemy prawdy.