172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

ROZDZIAŁ 15

Britten obiecał, że przerzuci część obowiązków Schuberta na innych dostawców, i słowa dotrzymał. Niecały tydzień po ich ostatniej rozmowie liczba pacjentek kierowanych przez AmeriCare do kliniki doktora Schuberta zmniejszyła się drastycznie. On sam nie miał nic przeciwko temu. Interes nadal kwitł, a stres był nieporównanie mniejszy. Co więcej, jeśli Britten nie kłamał, mówiąc o utrzymaniu dotychczasowych warunków finansowych, Schubert mógł liczyć na to, że wciąż będzie w stanie zaspokajać roszczenia byłej żony.

Arnold Schubert nie docenił jednak – bo nigdy w pełni nie potrafił docenić – fanatycznego perfekcjonizmu Hugh Brittena. Britten nie tolerował głupców i nie dopuszczał do tego, by cokolwiek przeszkodziło mu w wypełnieniu skrupulatnie przygotowanych planów. Wszystkie sprawy doprowadzał do końca. Nie zamierzał czynić dla Schuberta wyjątku.

Kiedy doktor wrócił do domu, przystąpił do swojego wieczornego rytuału. Oprócz opery, tym, co lubił najbardziej, była jego fajka i szkocka whisky. Włączywszy nową płytę z Traviatą w wykonaniu Teatro Alla Scala, nalał sobie setkę szkockiej i zasiadł w skórzanym fotelu. Odchylając się na oparcie, uniósł podnóżek i wziął jedną z fajek ze swojej kolekcji. Była to jego ulubiona, z lulką z pianki morskiej. Następnie wyjął szczyptę wilgotnego prasowanego tytoniu z kosztownego pojemnika z drzewa cedrowego.

Schubert skręcił wilgotne, aromatyczne strzępki między kciukiem a palcem wskazującym, po czym uniósł je do nosa. Nie wiedzieć czemu, nie pachniały tak ładnie jak zwykle. Nieważne, musiał zapalić. Nabił fajkę tytoniem i potarł zapałką o pudełko. Potem wsunął ją do lulki i zaciągnął się głęboko. Wkrótce pokój wypełniły gęste kłęby wonnego dymu.

Zamykając oczy, Schubert zatopił się w muzyce. Miał nadzieję, że Britten na dobre zostawił go w spokoju. Coraz bardziej rozluźniony, powrócił myślami do swojego stażu przed trzydziestu laty i do potwornego błędu, jaki wówczas popełnił. Wtedy nie wydawało mu się to tak jednoznaczne. Był młodym, pełnym ideałów lekarzem na oddziale onkologii i szczerze wierzył, że postąpił słusznie.

Na oddział przywieziono kobietę w stanie śpiączki z dwoma nowotworami w zaawansowanym stadium. Wkrótce u pacjentki wywiązała się poważna infekcja, co uniemożliwiło odłączenie jej od respiratora. Początkowo rodzina odwiedzała ją codziennie; kiedy jednak stało się oczywiste, że sytuacja jest beznadziejna, wizyt było coraz mniej. Z czasem nawet personel medyczny stracił zainteresowanie pacjentką. Wkrótce wyglądało na to, że wszyscy przestali się nią przejmować. Schubert postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.

Podanie chorej śmiertelnej dawki insuliny nie sprawiło mu trudności. Wkrótce wszystkie objawy czynności życiowych zaczęły zanikać. O wiele więcej kłopotów Schubert miał z własnym sumieniem. Mimo że motywem jego czynu była zwykła ludzka litość, owładnęło nim silne poczucie winy, które skłoniło go do zapisania obciążających siebie uwag w karcie pacjentki. Jako że kobieta wkrótce potem zmarła, nikt nie zwrócił uwagi na te notatki – dopiero wiele lat później Hugh Britten przypadkiem odnalazł je w trakcie swoich badań. Od tamtej pory Schubert był człowiekiem napiętnowanym.

To już przeszłość, pomyślał Schubert. Dym i mocny alkohol przyjemnie uderzyły mu do głowy. Co pewien czas wciągał tytoniowe opary głęboko do płuc. Muzyka, dym i szkocka do spółki odpędziły wszystkie troski. Sprawy finansowe, problemy z żoną i Hugh Brittenem odeszły w niepamięć.

Zaczęło się od łaskotania w gardle. Schubert otworzył oczy i odkaszlnął. Łaskotanie przerodziło się w drapanie. Doktor usiadł prosto i zakaszlał raz, potem drugi, bijąc się w pierś zaciśniętą pięścią. Miał wrażenie, że jakaś siła ściska mu płuca.

Nie mógł złapać tchu. Pomyślał, że łyk szkockiej mógłby pomóc, ale ręka dygotała mu tak silnie, iż z najwyższym trudem uniósł szklankę do ust. Próbował wstać, rozpaczliwie walcząc z dusznością. Podnosząc się na chwiejnych nogach, przewrócił stojak z fajkami. Chwycił palcami gardło, które było jak ściśnięte w imadle. Schubert zobaczył w lustrze swoją przerażająco bladą twarz. Na wargach miał krople śliny. Z szeroko otwartymi oczami i rozchylonymi wargami Schubert, zataczając się, ruszył do drzwi.

Nagle nogi odmówiły mu posłuszeństwa i runął na podłogę, zaciskając dłonie na gardle, po czym ciężko przewrócił się na bok. Czuł się, jakby tonął, i próbował chwytać ustami powietrze. Z łaknących tlenu płuc dobył się dziwny bulgot. Bezradnie rozglądając się wokół, Arnold Schubert pomyślał, że nie może uwierzyć, iż spotkało go coś takiego. Była to jego ostatnia myśl.

Słodkie melodie Verdiego płynęły z głośników, niesłyszane przez nikogo, jeszcze przez dziewięćdziesiąt cztery minuty.

Brad poznał Simona Crandalla na Uniwersytecie Yale. Obydwaj robili specjalizację z biologii. Od ukończenia studiów spotykali się kilka razy w roku i utrzymywali stały kontakt za pośrednictwem poczty elektronicznej. Tej nocy Simon włączył swojego peceta i w skrzynce znalazł interesujący list od Brada. Jego stary druh zapowiedział, że przyśle mu pewien preparat do obejrzenia.

Paczka przyszła następnego ranka. Brad dołączył do preparatu informację na temat jego pochodzenia. Ten przypadek zaintrygował Crandalla. Znał wszystkie rodzaje owadów, które żerowały na zwłokach, ale niezwykłe wydało mu się to, że jakiś mikroskopijny pasożyt mógł znaleźć się w organizmie jeszcze przed śmiercią.

Crandall obejrzał preparat w dużym powiększeniu pod swoim zeissem. Rzeczywiście, laik mógł pomyśleć, że to roztocz kurzu domowego ze względu na podobną wielkość i taki sam wygląd zewnętrzny. Jednak przy dokładniejszych oględzinach stawało się jasne, że to wykluczone. Układ odnóży był inny. Tajemniczy owad miał dziwne pokrywy skrzydłowe, a jego głowo-tułów był za mały. Jednak najbardziej zaintrygował Crandalla aparat gębowy: małe, podobne do obcążek szczęki były mocno wbite w ludzką komórkę nabłonkową. Simon dobrze wiedział, że roztocze kurzu domowego można uznać co najwyżej za pasożyty jedynie przez przypadek wpadające do dróg oddechowych i z nich uciekające.

Nie potrafił zidentyfikować tego owada. Widział go pierwszy raz w życiu. Pokazał preparat kilku innym kolegom, ale żaden z nich nie wiedział, co to jest. Nie było to zaskakujące, ponieważ na świecie istniały setki tysięcy pajęczaków, z czego większość pochodziła spoza Ameryki Północnej.

Simon zadzwonił do Brada, który opowiedział mu pokrótce o zgonach na oddziale intensywnej terapii i wyjaśnił, czemu zainteresował się tą sprawą. Potem przedstawił wnioski patologa z autopsji makro- i mikroskopowej.

– Myślisz, że to roztocz kurzu domowego? – spytał na koniec.

– Nie, i wszyscy moi współpracownicy zgadzają się ze mną. Niestety, nie jesteśmy pewni, co to właściwie jest. Będę musiał zadzwonić do paru osób. Jak pilna to sprawa?

– Bardzo – powiedział Brad. – Te dzieci umierają straszną śmiercią. Nikt nie wie, co jest tego przyczyną, i nie mamy żadnych wskazówek, oprócz tego roztocza. Potrzebujemy odpowiedzi, Simon, i to szybko. Do kogo chcesz zadzwonić?

– Do moich brytyjskich znajomych – odparł Crandall. – Chłopcy z Anglii uwielbiają te małe pajęczaki.

Simon odłożył słuchawkę i zaczął się zastanawiać, co się dzieje, do licha. Najpierw prośba lekarza sądowego z Long Island o zidentyfikowanie rzadkiego gatunku chrząszcza, a teraz ten niezwykły roztocz. Choć obie sprawy nie musiały być ze sobą powiązane, zagadka pozostawała zagadką. Ciekawe, co powie o tym jego przyjaciel.

Następnego ranka odbył się pogrzeb Benjamina. Niebo było zachmurzone, szare i posępne. Richard, Jennifer, Morgan i Brad jechali limuzyną za karawanem. Na szczęście media nie dowiedziały się jeszcze o następnym zgonie na oddziale intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego.

Kiedy orszak dotarł na cmentarz, padał deszcz. Zimna ulewa zaskoczyła żałobników i wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki. Jennifer, z trudem trzymająca się na nogach, musiała wspierać się na mężu i siostrze, gdy we trójkę stanęli nad małym grobem. Jej włosy były posklejane w mokre strąki. Miała wychudzoną, bladą twarz, wyglądała prawie jak śmierć.

Na szczęście ceremonia była krótka. Po zamknięciu modlitewników wszyscy szybko pochowali się w stojących w pobliżu samochodach. Jennifer powlokła się sztywno z powrotem do limuzyny. Słowo „rozpacz" nie oddawało jej stanu, ona przekroczyła już bowiem granice rozpaczy; odrętwiała i wyzuta z uczuć, koncentrowała się tylko na zaskakująco trudnej czynności, jaką było stawianie jednej nogi przed drugą.

Na Manhattanie deszcz przestał padać w południe. Doktor Crandall dokończył rozmowę, którą zaczął o ósmej rano. Najpierw skontaktował się ze znajomym z Oksfordu, który skierował go do Brytyjskiego Towarzystwa Entomologicznego i Przyrodniczego. Stamtąd został odesłany do Królewskiego Towarzystwa Entomologicznego w Londynie.

Sekretarz towarzystwa, niejaki doktor Colin Halstead, był entuzjastą Coleoptera, czyli chrząszczy. Opowiadał o nich z takim ożywieniem, że prawie nie dał Simonowi dojść do słowa. Czy wie pan, pytał Halstead, że Coleoptera są dominującą formą życia na ziemi i że jedna na pięć żywych istot to chrząszcz? Słyszał pan, że chrząszcze pojawiły się przed dinozaurami i że były czczone przez starożytnych Egipcjan?

Simon nie miał sumienia powiedzieć mu, że doskonale to wszystko wie. W końcu, po wysłuchaniu wywodów Anglika, zapytał o interesującą go sprawę.

– Hmm… to ciekawe – powiedział Halstead. – Roztocz, powiada pan? A cóż to ma wspólnego z chrząszczami?

– Prawdopodobnie nic. Dzwonię, żeby spytać, czy mógłby pan skontaktować mnie z kimś, kto znałby się na co bardziej niezwykłych gatunkach.

– Ach, tak… Wie pan co, rzeczywiście mamy tu kogoś takiego. Syn Fieldinga, Neville. To bystry chłopak. Zadzwonię do niego i skontaktuję się z panem.

Crandall słyszał o Fieldingu. Richard Fielding, autor niezliczonych publikacji na temat owadów, był entomologiem z Cambridge, zmarłym prze kilkunastoma laty. Crandall nie wiedział natomiast, że Fielding miał który jest ekspertem od owadów, ale każda pomoc była mile widziana.

Następnego ranka o szóstej zadzwonił telefon. Wyrwany ze snu Simon podniósł słuchawkę, wymamrotał „słucham" i usłyszał męski głos, mówiący z brytyjskim akcentem.

– Proszę wybaczyć, że pana budzę – powiedział. – Mówi Neville Fielding z Cambridge. Zadzwonił do mnie Colin Halstead i powiedział, że ma pan pilną sprawę. Dlatego też pozwoliłem sobie zadzwonić o tak wczesnej porze.

– Dziękuję, to żaden kłopot – powiedział Simon. – Właśnie wstawałem. Znalazł pan coś?

– Och, tak. Rozmowa z Colinem pobudziła mojąpamięć. Przypomniało mi się coś, co wiele lat temu usłyszałem od ojca, tuż przed jego śmiercią. Widzi pan, niedługo przedtem wrócił z rocznego pobytu w Afryce…

– Był w Afryce? Gdzie dokładnie?

– W okolicach Nairobi – odparł Fielding. – Studiowałem wtedy i przyjechałem do domu na wakacje. Pamiętam, że ojciec opowiadał o jakiś wyjątkowo drapieżnych roztoczach. Niestety, nie słuchałem go wówczas zbyt uważnie, ale przypomniałem sobie o tym w trakcie rozmowy z Colinem.

Simon usiadł na łóżku, zamyślony. Wschodnia Afryka. Zaledwie kilka dni temu zidentyfikował pochodzącego stamtąd niezwykłego chrząszcza, znalezionego wewnątrz szkieletu w hrabstwie Suffolk, a teraz dowiadywał się o jakimś roztoczu, również żyjącym w tamtym regionie. Zbieg okoliczności?

– Proszą mówić dalej, słucham. Czego się pan dowiedział?

– Ojciec prowadził dziennik, w którym zapisywał wszystkie swoje odkrycia. Nie został opublikowany, ale jest dość szczegółowy. Przejrzałem go dziś rano. Wydaje mi się, że kilka stron może pana zainteresować. Jeśli pan chce, mogę je skopiować i przesłać pocztą.

– Byłbym bardzo wdzięczny – powiedział Simon. Trawiła go ciekawość, czy roztocz odnaleziony przez Fieldinga seniora w Afryce przed kilkunastu laty był podobny do tego, który zakończył swój żywot w płucach noworodka na Long Island.

Morgan miała za dużo wolnego czasu i przez to była bardzo drażliwa. Nie potrafiła się w pełni odprężyć. Każdy jej dzień musiał być dokładnie zaplanowany. Dlatego, choć bała się spotkania z Hugh Brittenem, postanowiła wrócić do pracy.

Janice powitała ją ciepło. Na biurku w gabinecie leżał stos papierów. Morgan usiadła i zabrała się do lektury.

Mniej więcej po półgodzinie do gabinetu wniesiono kwiaty, wspaniały letni bukiet. Morgan miała nadzieję, że to od Brada, ale kiedy otworzyła dołączoną do prezentu kopertę, jej serce wypełnił strach.

„Moja droga Morgan – czytała. – Proszę, przyjmij najszczersze wyrazy współczucia. Wiem, jak wielką tragedią jest dla Ciebie i Twojej rodziny śmierć siostrzeńca. Jestem pewien, że z formalnego punktu widzenia zrobiłaś wszystko, co w Twojej mocy. Los czasem bywa okrutny.

Zmieniając nieco ton mojego listu, chcę Cię przeprosić za moje dziecinne zachowanie. Musiałaś mnie wziąć za potwornego gbura! Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że uczucia, jakie wobec Ciebie żywię, wzięły górę nad taktem i wyczuciem. Mam nadzieję, że nie pomyślałaś sobie, iż w ten sposób traktuję wszystkie kobiety. Ufam, że niechęć, jaką być może czułaś w stosunku do mnie, stopniała z upływem czasu. Jestem pewien, że przemyślałaś wszystko, co powiedziałem, i wiem, że docenisz moją szczerość. Obiecuję, że wszystko Ci wynagrodzę przy naszym następnym spotkaniu. Twój Hugh".

Morgan z obrzydzeniem upuściła list na biurko. Przez cały tydzień próbowała zapomnieć o Brittenie, przekonać samą siebie, że wszystko, co ją spotkało, to tylko kolejne nieprzyjemne doświadczenie. Gdy przez kilka dni nie próbował się z nią kontaktować, w końcu uwierzyła, że czas zaleczy wszystkie rany. Jak się okazało, Hugh Britten nie zamierzał do tego dopuścić.

Ależ ten nadęty osioł ma tupet! Czyżby naprawdę przypuszczał, że kwiaty i przeprosiny wystarczą? Nieraz już była obiektem westchnień niedojrzałych chłystków. Na ogół po prostu ich ignorowała; po pewnym czasie tracili zainteresowanie i dawali jej spokój. Obawiała się jednak, że tym razem ma do czynienia z czymś więcej niż tylko dziecinnym zadurzeniem. A jeśli zmieni się to w koszmar z Fatalnego zauroczenia!

Zebrała odwagę. Drżącymi rękami podniosła słuchawkę i wykręciła numer Brittena. Nie zastała go. W centrali zdobyła numer, pod jakim dyżurował na uniwersytecie, ale tam też go nie było. Wściekła, ale nie zrażona niepowodzeniem, wysłała mu e-mail.

„Doktorze Britten. Wiele razy próbowałam przedstawić panu mój punkt widzenia, ale wygląda na to, że mi się nie udało. Nie jestem, i nigdy nie byłam w najmniejszym stopniu zainteresowana pańską osobą. Nalegam, by zostawił mnie pan w spokoju. Proszę nie dzwonić, nie pisać do mnie i nie przysyłać kwiatów. Proszę nie ingerować w moje życie prywatne. Wbrew temu, co pan myśli, nie czeka nas wspólna przyszłość. Jeśli nie przestanie mi pan zawracać głowy, pójdę na policję".

Podpisała się krótko: „Dr Robinson".

Po wysłaniu tej wiadomości Morgan próbowała rzucić się w wir papierkowej roboty, by zająć czymś umysł. Nie mogła jednak wymazać z pamięci widoku kwiatów i listu od Brittena. Wyrzuciła bukiet do śmieci, ale to nie pomogło. Około południa postanowiła pojechać do szpitala.

Courtney wciąż miała się dobrze. Jedynym powodem, dla którego dziewczynkę nadal trzymano na oddziale intensywnej terapii, była jej niedowaga; personel wolał nie wypisywać ze szpitala dziecka, które ważyło mniej niż dwa tysiące gramów. Morgan spojrzała na siostrzenicę i wzruszenie ścisnęło ją za gardło. Courtney była ślicznym dzieckiem o delikatnych brązowych włosach, które przechodziły w rude. Jedynym uczuciem w sercu Morgan, które dorównywało mocą miłości do tej małej dziewczynki, był strach. Czy Courtney jest naprawdę bezpieczna? Skąd można to wiedzieć, skoro nikt nie miał pojęcia, co spowodowało śmierć pozostałych dzieci?

Po wyjściu z sali Morgan zaczęła szukać Brada. Chciała spytać go, czy już dowiedział się czegoś o tym mikroskopijnym robalu. Wydawało się, że jest to najlepszy, jeśli nie jedyny, trop. Mieli coraz mniej czasu.

Niestety, Morgan nie znalazła Brada i poszła do kafeterii sama. Wypiła jogurt i z pewnym ociąganiem wróciła do pracy.

Nie mogła się skupić. Czy Britten przeczytał już wiadomość od niej? Czy wreszcie weźmie sobie jej słowa do serca? Odsunęła papiery na bok i włączyła komputer.

Po wejściu do swojej skrzynki wypełnionej e-mailami z ostatniego tygodnia, zauważyła z przerażeniem, że ostami z nich przyszedł przed dwiema godzinami, a jego nadawcą był Britten. Morgan niepewnie kliknęła myszą na jego nazwisko. Na widok słów „Najdroższa Morgan", serce zamarło jej w piersi.

„Wiem, że dni, które upłynęły od naszego ostatniego spotkania, były dla Ciebie niezwykle ciężkie – przeczytała. – Wiem też, że kiedy piszesz, iż nie chcesz się ze mną widywać, przemawia przez Ciebie ból i gniew. Morgan, wierz mi, Twoje słowa są wyrazem stresu, wynikają z żalu po utracie siostrzeńca. Gdybym choć przez chwilę pomyślał, że wyrażasz swoje prawdziwe uczucia, z radością spełniłbym Twe życzenia. Jednak prawda jest taka, że próbujesz tylko zaprzeczyć temu, co oczywiste. Jestem bardzo spostrzegawczy i wiem, jakie uczucia żywisz wobec mnie, uczucia, które tak rozpaczliwie dusisz w sobie. Postanowiłem, że muszę Cię przekonać, jaka jest prawda. Dlatego nie mogę ustąpić. Jeśli mi się sprzeciwisz, pożałujesz. Zamierzam przyjść do Ciebie dziś wieczorem, o siódmej. Proszę, nie próbuj się przede mną ukrywać. Przez pewien czas może Ci się to udawać, ale będziesz tylko odwlekała to, co nieuniknione".

Krew zastygła w żyłach Morgan. Nie ulegało wątpliwości, że Britten jest człowiekiem, którego nic nie powstrzyma przed zdobyciem tego, czego chce.

A w tej chwili chciał jej.