172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 19

ROZDZIAŁ 17

Kiedy Melissa Alexander zaczęła rodzić, była osamotniona i przerażona. Nie miała męża, a nie chciała, by ojciec dziecka był obecny przy porodzie. Melissa chodziła do szkoły rodzenia, gdzie mogła liczyć na pomoc instruktorów, ale w szpitalu była zdana tylko na siebie.

To nic. Wmówiła sobie, że to normalne, że się boi. Zawsze lubiła panować nad sytuacją i był to jeden z wielu powodów, dla których zwróciła się do wykwafilikowanej położnej. Kiedy jednak położna poleciła jej udać się do Szpitala Uniwersyteckiego, Melissa uświadomiła sobie, że coś jest nie w porządku.

Nie była to jej wymarzona placówka. Owszem, kiedyś poszła do jednego z dyżurujących tam specjalistów od leczenia bezpłodności, bo bez udziału nowoczesnych, zaawansowanych technologii nie mogłaby w ogóle zajść w ciążę. Uważała jednak, że sam poród, będący całkowicie naturalnym zjawiskiem, nie wymaga takich ceregieli. Zdecydowała się więc na mniej znany, ale przyjazny pacjentom szpital komunalny, prowadzony przez episkopalian. Tymczasem położna upierała się, że ponieważ jedna z jej pacjentek właśnie rodzi w Szpitalu Uniwersyteckim, Melissa musi tam przyjechać.

Melissa nie zastanawiała się długo. Z minuty na minutę było jej coraz ciężej. Bóle porodowe wzmagały się; przez godzinę cierpliwie znosiła je w domu, potem zadzwoniła do położnej, z którą próbowała odwieść od jej decyzji. Błagała, przekonywała, przypochlebiała się, ale kobieta była niewzruszona. W końcu Melissa dała za wygraną i pojechała taksówką do Szpitala Uniwersyteckiego.

Od samego początku nic nie szło po jej myśli. Po pierwsze, miała podwyższone ciśnienie. Położna zaproponowała, by podłączyć kroplówkę „na wszelki wypadek", ale Melissa nie zgodziła się, czym podpadła pielęgniarkom doskonale znającym takie pacjentki jak ona. Potem personel zaczął nalegać na podłączenie jej do urządzenia monitorującego płód.

Melissa równie stanowczo odmówiła. To właśnie stosowane tu techniki inwazyjne, jak kroplówka czy monitory, zniechęciły ją do rodzenia w Szpitalu Uniwersyteckim. I choć znajdowały się w nim salki dla matki i dziecka, nie były to wygodne, gościnne pokoje, jakich oczekiwała. Szukała pomocy u położnej, ale ta tylko wzruszyła ramionami.

– Przepisy wewnętrzne – powiedziała i dodała, że na niektóre sprawy nie ma wpływu. Melissa niechętnie zgodziła się na badanie.

Kiedy podłączone zostały paski monitora stanu płodu, sytuacja uległa błyskawicznemu pogorszeniu. Może to przez wysokie ciśnienie, powiedziały pielęgniarki. A może dlatego, że poród zaczął się za późno. Tak czy inaczej, choć rytm serca płodu, wynoszący sto czterdzieści uderzeń na minutę, mieścił się w normie, to linia wydawała się płaska, pozbawiona czegoś, co określano mianem zmienności uderzeniowej. Pielęgniarka wyjaśniła pacjentce, że może to oznaczać, iż życie dziecka jest zagrożone.

Melissa bała się coraz bardziej. Kiedy spytała położną, co teraz będzie, kobieta odpowiedziała wykrętnie, że nie jest to już poród niskiego ryzyka i trzeba wezwać lekarza na konsultację. Melissa jęknęła z bólu i złości.

Lekarzem dyżurnym był doktor Richard Summers, najwyższy rangą pracownik lecznicy, do której zgłosiła się Melissa Alexander. Nie spotkała go osobiście, ale słyszała, że jest znany z braku wrażliwości i lubi opowiadać świńskie dowcipy. Po półgodzinie Summers, niski i krępy mężczyzna o siwiejących kręconych włosach, wmaszerował niedbałym krokiem do sali porodowej.

Zignorował Melissa i z miejsca podszedł do położnej. Ta zwracała się do niego „Ricky", co brzmiało dziwnie w odniesieniu do człowieka w średnim wieku. Summers wbił wzrok w monitor. Dźwięk był ściszony, ale z urządzenia dochodziło miarowe pikanie. Melissa miała wrażenie, że wszyscy o niej zapomnieli. Z każdą chwilą coraz bardziej ją to irytowało.

Wreszcie lekarz spojrzał na nią.

– Mamy mały kłopot, co? – powiedział, błyskając uśmiechem.

– Jestem Melissa Alexander – odparła chłodnym tonem. – A pan…?

– Chyba wie pani, kim jestem – powiedział Summers. – Pani dziecko może być w niebezpieczeństwie, dlatego zamierzam podłączyć wewnętrzny przewód monitorowy.

Melissa zmarszczyła brwi.

– Kabel, który wkręca się w głowę dziecka?

– Jeśli upiera się pani, by nam przeszkadzać, to pani sprawa, ja tylko wykonuję moje obowiązki. A przewodu nie „wkręca się w głowę dziecka", tylko się do niej podłącza.

Melissa energicznie pokręciła głową.

– Słyszałam na ten temat mnóstwo potwornych historii. Dobro dziecka jest dla mnie najważniejsze, ale na nic się nie zgodzę bez uzyskania przekonujących wyjaśnień.

– Melisso, proszę – powiedziała położna.

– Czego chcesz? Ten człowiek wpada do mojego pokoju z szerokim uśmiechem na twarzy, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Nawet się nie przedstawia, a potem oświadcza, że chce wsadzić kabel na głowę mojego dziecka. I ty masz mi za złe, że się na to nie zgadzam?

– Panno Alexander, proszę mnie posłuchać – powiedział Summers z narastającym rozdrażnieniem – nie pani tu podejmuje decyzje, tylko my. Z radością pozwoliłbym pani podpisać odpowiedni papierek i znaleźć sobie innego lekarza, ale trochę na to za późno. Musimy sprawdzić stan pani dziecka i przeprowadzić cesarskie cięcie. Żadnych ale. Jeśli zależy pani na dziecku, pozwoli mi pani podłączyć ten przewód. – Zawiesił głos. – No i co pani na to?

– Co ja na to? Prawdę mówiąc, nie podoba mi się pański ton.

– Ton się pani nie podoba? – powiedział Summers, czerwieniejąc ze złości. Podszedł szybkim krokiem do monitora i podkręcił potencjometr. Rozległ się głośny, złowrogi odgłos bijącego serca. – A jak to się pani podoba? Tak uderza serce umierającego dziecka!

Brad umówił się z Morgan po pracy na sushi. Spóźnił się. Przeprosił ją i wyjaśnił, że w ostatniej chwili zadzwonił do niego znajomy. Jak się okazało, Arnold Schubert nie przyszedł do swoich hospitalizowanych pacjentów. Personel nie mógł go znaleźć. Kiedy policjanci wreszcie dostali się do mieszkania Schuberta, znaleźli tam jego zwłoki.

– Atak serca? – spytała Morgan.

– Na to wygląda. Sam sobie był winien. Palił, sporo pił i nie ćwiczył. Mimo to szkoda go. Ale mam ci do powiedzenia coś jeszcze ciekawszego.

Wyjaśnił jej, że Simon Crandall odkrył, iż mały owad z jednego z preparatów był śmiercionośnym roztoczem z Afryki Wschodniej, nie odnotowanym w literaturze medycznej. Brad nie miał jednak pojęcia, skąd się wziął w płucach noworodków z Long Island.

Morgan nie wierzyła własnym uszom.

– Czyżby sugerował, że to ten roztocz zabił Benjamina i pozostałe dzieci?

– Tak uważa Simon. Niepokoi mnie to, że nie ma pojęcia, co jest nosicielem tych roztoczy ani jak mogły zostać tu sprowadzone.

– No to będziemy musieli sami do tego dojść – powiedziała Morgan, patrząc w dal ze zmarszczonymi brwiami. – Może to jakaś migracja owadów, tak jak to było z tymi mrówkami z Ameryki Środkowej, które przedostały się przez Rio Grandę do Teksasu?

– Wątpię – odparł Brad, biorąc słodką bułeczkę. – Zdaniem Simona ten roztocz może być pokrewnym innego, żyjącego, o dziwo, niemal wyłącznie w konopiach indyjskich. Wygląda na to, że w pewnym momencie uległ mutacji i stał się szkodliwy dla ludzi.

– To wszystko jest coraz bardziej zwariowane – powiedziała Morgan, kręcąc głową. – Dzieci i trawa. Wspominałeś o tym komuś innemu, na przykład doktorowi Harringtonowi?

– Najpierw chciałem porozmawiać z tobą. Harrington jeszcze zdąży mnie wyśmiać.

Morgan zamyśliła się, rozsmarowując wasabi na kawałku tuńczyka.

– Może nie jest to takie absurdalne, jak się na początku zdawało. Oczywiście, żeby zyskać pewność, trzeba by wyizolować roztocza i dokładnie go przebadać. Ale przypuśćmy, że ktoś to zrobi i stwierdzi, iż roztocz jest śmiertelnie groźny. Jak dostał się do płuc dzieci?

– I tu leży pies pogrzebany – przyznał Brad. – Kiedy Simon powiedział mi o swoich podejrzeniach, w pierwszej chwili chciałem zadzwonić na oddział intensywnej terapii i przestrzec personel. Ale co miałbym im powiedzieć? Gdzie szukać tych roztoczy? Przecież nie w powietrzu czy systemie wentylacyjnym, bo gdyby tam były, wszyscy już dawno zostaliby nimi zainfekowani. Co więc zostaje? Pożywka dziecięca, przewody dostarczające tlen? To raczej mało prawdopodobne.

– A jeśli ktoś je wstrzyknął? – spytała Morgan.

– Myślisz, że jakaś sfrustrowana pielęgniarka spryskała te dzieciaki sprejem z roztoczami?

Morgan zrobiła zawstydzoną minę.

– Lepiej będzie zdobyć więcej dowodów, zanim zgłosimy tę sprawę policji.

– Tak sobie myślę… – Brad napił się herbaty, po czym wyjął z kieszeni kilka stron papieru faksowego. – Chcę, żebyś tego wysłuchała. Simon wyczytał to wszystko, o czym mówiłem, w dzienniku Richarda Fieldinga, brytyjskiego badacza, który dwadzieścia lat temu podróżował po Kenii. Fielding był jednym z najbardziej znanych entomologów na świecie. Simon przysłał mi kopie fragmentów jego dziennika, mówię ci, to fascynująca lektura.

– „Konopie indyjskie występują obficie w okolicach Nairobi, zwłaszcza na zboczach wzgórz, gdzie klimat jest łagodniejszy – czytał Brad. – Coraz więcej młodych Kenijczyków zażywa narkotyki.

Według miejscowej policji – ciągnął Brad – jednym z tych młodych ludzi był wysoki chłopak imieniem Makkede. Policja przypuszcza, że ów Makkede przypadkowo odnalazł ukryty w gąszczu akacji skład marihuany. Było tam kilka zasuszonych bel, zgubionych albo porzuconych. Na skraju brezentowej płachty leżały ludzkie zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu. Ubranie było poszarpane, a ciało prawie całkowicie zmumifikowane".

– Mój Boże – wyszeptała Morgan.

– „Przyjaciele Makkede – czytał Brad – uznali, że biedak tak się ucieszył ze swojego znaleziska, iż postanowił to uczcić. Kiedy dogonili go po około dziesięciu minutach, Makkede wyglądał na odurzonego.

Jednak po następnych dziesięciu minutach zaczęło mu brakować tchu, a jego wargi przybrały siny odcień. Młody Makkede rozpaczliwie chwytał ustami powietrze i zanim przyjaciele zdołali mu pomóc, piana wystąpiła mu l na wargi i umarł".

– To brzmi przerażająco znajomo, Brad.

– Parwda? W każdym razie doktor Fielding udał się z wizytą do znajomego biologa z Uniwersytetu w Nairobi. W tym samym czasie do tamtejszego laboratorium trafiła próbka skażonej marihuany. Policjanci wysłali ją ekspertom w nadziei, że uda im się stwierdzić, co zabiło tego Makkede. Biolog poprosił Fieldinga o pomoc, więc ten obejrzał podejrzaną marihuanę pod mikroskopem. – Brad powiódł wzrokiem po faksie i odczytał: – „Od razu zauważyłem roztocza. Ponieważ wiele ich gatunków żywi się ulegającą rozkładowi materią i przechowywaną przez długi okres żywnością, to, że znalazły się w marihuanie, nie było zaskoczeniem. Wśród acari najbardziej znanym jest drapieżny roztocz macroheles muscado mesticae".

– Do czego to wszystko zmierza? – spytała Morgan.

Na razie słuchaj – powiedział Brad. – „Kiedy jednak obejrzałem roztocza w większym powiększeniu, coś mnie zaintrygowało. Owszem, miały one pewne cechy macroheles, ale ich aparaty gębowe przypominały te, które wy stępują u dermatophagoides, roztoczy kurzu domowego. Z drugiej strony kształt głowotułowia przywodził na myśl demodex, roztocz spotykany na mieszkach włosowych ludzi. Po długich badaniach doszedłem do wniosku, że dzięki korzystnym warunkom panującym w tej okolicy roztocze z marihuany i roztocze ludzkie skrzyżowały się ze sobą i uległy mutacji".

Morgan pokręciła głową, zdumiona.

– Fielding był przekonany, że odkryty przez niego roztocz jest niezwykle agresywny – ciągnął Brad. – Myślał, że może on powodować ciężkie powikłania, tak jak u tego Makkede.

– Czy nie były to czyste domysły?

– I tak, i nie – powiedział Brad. – Kiedy wspomniał miejscowej policji o swoich podejrzeniach, lekarz sądowy powtórnie obejrzał próbki pobrane z płuc tego dziewiętnastolatka i zgadnij, co się okazało? W nabłonku oddechowym płuc Makkede tkwiły zmutowane roztocze.

– Ale dlaczego nikt o tym nie wie? – spytała Morgan.

– Bo Fielding nie ogłosił swojego odkrycia. Pobrał próbki roztoczy, ale zaginęły w drodze powrotnej do Anglii. Zdaje się, że chciał wrócić po nowe i opublikować wyniki badań, ale umarł, zanim zdążył się za to zabrać.

– Niesamowite – wyszeptała Morgan. – To jednak nie wyjaśnia, co one robią w naszym kraju.

– To prawda – zgodził się Brad – ale pod koniec swoich notatek Fiel-ding wspomina, że zaginęła pewna ilość odnalezionej marihuany. Najprawdopodobniej ktoś wziął sobie sporą jej porcję. Jeśli tej osobie udało się zachować roztocza przy życiu i przemycić je do Stanów, cóż…

Morgan tylko pokręciła głową w osłupieniu.

– Wygląda na to, że ten twój Crandall odwalił kawał dobrej roboty.

– To nie wszystko -powiedział Brad. – Simon opowiedział mi jeszcze jedną ciekawą historię związaną z Afryką Wschodnią. Kilka dni temu na Long Island Expressway zdarzył się niegroźny wypadek. Z jednego z uczestniczących w nim samochodów wyleciał szkielet dziecka z anencefalią. Kierowca prysnął. W przewodzie usznym szkieletu znajdował się jakiś owad. Lekarz sądowy poprosił Simona, by go zidentyfikował. Okazało się, że to rzadki afrykański chrząszcz.

– A Crandall uważa, że obie te sprawy mają ze sobą związek? – spytała Morgan.

– Właśnie o to mnie spytał.

– Znasz kogoś, kto coś wie o Afryce Wschodniej? Może ten twój przyjajaciel, ten, którego poznałam u ciebie?

– Nbele? Owszem, ale chyba nie interesuje się owadami. Nie zaszkodzi zapytać.

– Hmmm – mruknęła Morgan, marszcząc brwi. – Ciekawe… Britten szukał szkieletu z anencefalią do swojej kolekcji. Przypuśćmy, że wiedział o istnieniu tych afrykańskich chrząszczy – ciągnęła powoli. – Mógł usłyszeć też o tym roztoczu, prawda? To chyba nie jest niemożliwe?

– Wątpię, Morgan. To wariat, ale po co miałby zajmować się czymś takim? Nie wyobrażam sobie, by mógł wprowadzać śmiercionośne owady do płuc noworodków. Poza tym nie jest lekarzem. Nawet gdyby potrafił zrobić coś takiego, nie ma wstępu na oddział intensywnej terapii.

– Nie chodzi mi o niego osobiście – powiedziała – ale jestem pewna, że mógł do tego namówić kogoś innego. Sam przyznał, że bezwzględnie dąży do osiągnięcia swoich celów i, moim zdaniem, stać go na wszystko. A co się tyczy motywu, może chciał wykonać opracowany przez siebie plan wydatków AmeriCare? Opieka nad tymi noworodkami jest bardzo kosztowna.

– Myślisz, że jest aż tak bezwzględny?

– Jestem pewna, że nie pozwoliłby, aby cokolwiek przeszkodziło w zdobyciu tego, na czym mu zależy.

– Ale co by na tym zyskał? – spytał. – Sukcesy akademickie nie wystarczą?

– Może normalnym ludziom, ale mam wrażenie, że Britten to człowiek wyjątkowo łasy na pieniądze. Choć jest nadziany jak na faceta w jego wieku, to domyślam się, że sukcesy AmeriCare byłyby mu bardzo na rękę.

– Cholera, Morgan, obyś się myliła. Możesz to jakoś sprawdzić?

– Prawdę mówiąc, mogę – odparła.

Tej nocy gosposia miała wolne i Brad chciał wrócić do syna. Po wyjściu z restauracji Morgan pocałowała go w policzek. Żałowała, że nie mogą spędzić ze sobą więcej czasu. Miała nadzieję, że to się kiedyś zmieni.

Pojechała prosto do AmeriCare. Rozejrzała się za samochodem Brittena. Parking był prawie pusty. Morgan zaparkowała wóz i weszła do budynku. Czuła się nieswojo, krocząc opustoszałymi korytarzami. Nie mogła już dłużej tu pracować; pozostawało tylko wybrać odpowiedni moment na złożenie rezygnacji.

Otworzyła swój gabinet, włączyła światło, zasiadła przy komputerze, wpisała hasło i szybko się załogowała. Szukała schematu struktury własnościowej udziałów w AmeriCare – a dokładnie danych dotyczących stanu posiadania dyrektorów firmy. Nie przypominała sobie, by informacje te zostały zamieszczone w dorocznym raporcie, ale mogły znaleźć się w niepublikowanych statystykach znanych jako „Dodatek do skonsolidowanych raportów finansowych". Morgan wiedziała, że niełatwo będzie do nich dotrzeć; pewnie zostały ukryte za pomocą specjalnego wewnątrzfirmowego programu. Całe szczęście, że na studiach zrobiła dodatkową specjalizację z informatyki i nieźle sobie radziła z wszelkimi systemami komputerowymi.

Po dziesięciu minutach Morgan udało się przekonać komputer do ujawnienia interesujących ją informacji. Plik pod nazwą „Pozycje kierownicze" zawierał listę właścicieli dużych pakietów akcji. Była długa. Jak należało się spodziewać, na jej czele figurował prezes Daniel Morrison oraz inni członkowie zarządu. Było też kilku tajnych, bliżej niezidentyfikowanych udziałowców. Ku wściekłości i zdumieniu Morgan jej współpracownik, doktor Martin Hunt, dyrektor medyczny firmy, był posiadaczem nieproporcjonalnie wielu udziałów.

– Marty, ty sprzedajny draniu – wymamrotała.

Pod koniec listy figurowali udziałowcy nie będący członkami zarządu i tam Morgan wypatrzyła nazwisko „Britten, Hugh". Z bijącym sercem zauważyła, że przeczucie jej nie zawiodło. Choć rzeczą normalną jest, że członkowie zarządu posiadają duże pakiety walorów, Britten, zatrudniony w firmie stosunkowo niedługo, posiadał akcje, których obecna wartość rynkowa wynosiła dwa miliony dolarów. Do tego był właścicielem sporej liczby opcji na zakup akcji i czegoś, co Morgan uznała za nagrodę uzależnioną od wysokości zysku firmy. Przeprowadziła w myślach niezbędne obliczenia. Udziały Brittena w AmeriCare warte były przeszło dwadzieścia milionów dolarów.

Morgan cicho gwizdnęła. Nie ma mowy, by udziałowcy AmeriCare mogli zgodnie z prawem tak sowicie opłacać najlepszego nawet konsultanta. Znalazła to, czego szukała: motyw Hugh Brittena. Przykładając rękę do zaniedbań w opiece nad pacjentami, Britten upiekłby dwie pieczenie na jednym ogniu -skompromitowałby uniwersytet, który go odrzucił, jednocześnie napełniając własne kieszenie. Na tę koszmarną myśl Morgan przeszedł dreszcz.

Uświadomiła sobie, że powinna na bieżąco robić notatki, żeby o niczym nie zapomnieć. Podzieliła ekran monitora na dwie części i zaczęła zapisywać to, co wiedziała i co podejrzewała. Po piętnastu minutach przesłała e-mailem cały ten materiał na adres Brada. Potem jeszcze przez jakiś czas przeglądała pliki, aż wreszcie się wylogowała.

– Znalazła pani to, czego szukała, doktor Robinson?

Morgan odwróciła się, wystraszona. Nie spodziewała się zobaczyć tu Morrisona, choć z drugiej strony odczuła ulgę, że to nie Britten. Było jej głupio, że została przyłapana przez samego prezesa na grzebaniu w tajnych firmowych dokumentach, ale liczyła na to, że jakoś się wykręci.

– Tak, dziękuję – powiedziała. – Właśnie nadrabiałam zaległości w pracy.

– Co pani powie? Od kiedy to do pani obowiązków należy badanie poufnych spraw finansowych?

– Czemu miałabym robić coś takiego? Spojrzał na nią groźnie.

– Kiedy ktoś otwiera pewne dokumenty, zostaję o tym natychmiast powiadomiony. Szczęśliwym trafem byłem akurat w swoim gabinecie, kiedy postanowiła pani rzucić na nie okiem. Ciekaw jestem, dlaczego te informacje są dla pani tak ważne.

Morgan nie zamierzała dać się nastraszyć. Z kamienną twarzą wyłączyła komputer, wstała z krzesła i zebrała swoje rzeczy.

– Dobranoc, panie Morrison. Myślę, że na mnie już czas.

– Zaraz, zaraz… – zaprotestował, ale Morgan się nie zatrzymała. Morrison wpadł w szał. – Co za bezczelność! – wybuchnął. – Tak, już czas na ciebie! Do końca tygodnia masz złożyć rezygnację i wynieść się z tego gabinetu!

Morgan przyszły do głowy tysiące możliwych ripost, ale postanowiła trzymać język za zębami. Obrzuciła Morrisona hardym spojrzeniem, uśmiechnęła się uprzejmie i wyszła z gabinetu.

Morrison był wściekły i mocno zaniepokojony. Kazał temu durnemu analitykowi systemu zakodować plik, ale programista mu to wyperswadował. Idiota! Wracając do swojego gabinetu, Morrison zastanawiał się, po co Morgan były te informacje. Czy chciała zaszkodzić firmie?

Dopóki zachowywała je dla siebie, ryzyko było niewielkie. Teraz pozostawało tylko dopilnować, by ten stan rzeczy utrzymywał się jak nąjdłużej. Mogli sobie z nią poradzić, jeśli trzeba nawet przy zastosowaniu drastycznych metod. Ale co będzie, jeśli Morgan mimo to zdoła przekazać te informacje komuś z zewnątrz? Gdyby tak się stało, wszyscy byliby zrujnowani. A on, prezes firmy, mógłby nawet wylądować za kratkami.

Po powrocie do swojego gabinetu Morrison usiadł i wbił wzrok w monitor. Konsultanci, którzy instalowali system komputerowy, wprowadzili do niego pewne wyrafinowane zabezpieczenia. Dostęp do niektórych plików, zgodnie z tym, co Morrison powiedział Morgan, był ściśle ograniczony. Nie powiedział jej natomiast, że nie tylko otrzymuje powiadomienie o nieautoryzowanym korzystaniu z dokumentów, ale widzi na swoim monitorze wszystkie informacje ściągane przez cyber-intruza. Dlatego też Morrison wiedział od razu, że Morgan otwiera plik pod nazwą „Pozycje kierownicze". A teraz na ekranie widniał wysłany przez nią e-mail.

Morrison przeczytał go i zbladł. Nie wiedział, kto jest odbiorcą wiadomości, ale można to było bez trudu sprawdzić. Pozostawało pytanie, co z tym fantem zrobić. Prezes AmeriCare podniósł słuchawkę i przez naciśnięcie guzika przywołał numer zapisany w pamięci telefonu. – Hugh – powiedział – mamy problem.

Brad był w kuchni, kiedy zadzwoniła Mei Mei Chang, jedna z lekarek o krótkim stażu pracy.

– Summers wyszedł? – spytał z niedowierzaniem. – To kto opiekuje się pacjentką?

– Jest tam położna i nikogo poza tym. Niepokoi mnie odczyt z monitora, doktorze Hawkins. Linia jest prawie prosta, zaczyna się deceleracja akcji serca płodu. Zdaję sobie sprawę, że nie ma pan dzisiaj dyżuru, ale nie wiedziałam, do kogo się zwrócić!

– Gdzie jest doktor Summers w tej chwili?

– Powiedział, że idzie do domu. – Zawiesiła głos. – Moim zdaniem należy jak najszybciej zrobić cesarkę, doktorze Hawkins. Zadzwoniliśmy na numer domowy Summersa i próbowaliśmy go wezwać przez pager, ale nigdzie nie możemy go znaleźć!

Brad był rozczarowany, ale nie zaskoczony. Summers, choć stosunkowo kompetentny, miał osobowość nastolatka. Nie pierwszy raz zdarzyło mu się zniknąć akurat wtedy, gdy był najbardziej potrzebny.

Chang wyraźnie zaczynała wpadać w panikę.

– Dobrze, Mei Mei, posłuchaj mnie. Masz zgodę na cesarkę? Jest anestezjolog? A pediatrzy?

– Jesteśmy gotowi do zabiegu, doktorze Hawkins.

– No to bierzcie ją na salę i zaczynajcie. Zaraz tam będę. Syn podniósł na niego wzrok.

– Tato?

– Włóż trampki, Mikey. Jedziemy do szpitala. To nie powinno długo potrwać. W drodze powrotnej pójdziemy na pizzę.

Chłopiec nie protestował. Interesujący go program telewizyjny miał się. zacząć dopiero za dwie godziny. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń Michael wiedział, że jego ojciec pracuje szybko. Był pewien, że wrócą na czas, nawet jeśli pójdą jeszcze na pizzę.

W drodze do szpitala Brad zadzwonił z samochodu do sali porodowej. Pacjentka, niesamowicie gadatliwa kobieta imieniem Melissa, od chwili przyjazdu do szpitala działała wszystkim na nerwy swoimi bezustannymi pytaniami. Zaraz po wyjściu doktora Summersa serce jej dziecka zaczęło bić słabiej, a matka nagle stała się potulna jak baranek. Bez słowa sprzeciwu podpisała zgodę na zabieg i została szybko przewieziona do sali operacyjnej. Według relacji pielęgniarki pacjentkę uśpiono i doktor Chang przystąpiła do operacji. Dziecko powinno wkrótce przyjść na świat.

Pięć minut później Brad wjechał na parking dla lekarzy. W nagłych wypadkach udzielał cichej zgody obecnym na miejscu specjalistom na rozpoczęcie operacji przed jego przybyciem. W końcu za kilka miesięcy Mei Mei i tak będzie już pełnoprawnym lekarzem i kiedyś musi udowodnić, że potrafi radzić sobie sama. Gdyby jej się nie powiodło, Brad szybko wkroczyłby do akcji.

Nie był pewien, co zrobić z Michaelem. Wychodząc z domu, chłopiec wziął Gamę Boya, który mógł go zająć na co najmniej godzinę. Brad zamierzał oddać Michaela pod opiekę jednej z pielęgniarek. W pustych pokojach i dyżurkach były telewizory. Mikey mógł też po prostu pójść do pokoju pielęgniarek i tam grać na Gamę Boyu do woli.

Przemknąwszy obok sali nagłych przypadków, Brad i jego syn stanęli przed zamkniętymi drzwiami windy. Długo nie przyjeżdżała, o tej porze w szpitalu było bowiem wielu odwiedzających, podróżujących między piętrami. Brad niecierpliwie bębnił palcami w ścianę. Kiedy drzwi wreszcie się otworzyły, natychmiast wpadł do kabiny i wcisnął guzik z siódemką. Jak należało oczekiwać, winda zatrzymała się na czwartym piętrze i wypełniła ludźmi, by stopniowo pustoszeć na kolejnych kondygnacjach. Wydawało się, że minęła wieczność, zanim kabina wreszcie stanęła na siódmym piętrze.

Brad i Michael byli ostatnimi pasażerami, którzy ją opuścili. Po wyjściu z windy niespodziewanie natknęli się na Nbele. Michael spojrzał na niego i uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Nbele! – zawołał.

– Michael, przyjacielu – powiedział Nbele z promiennym uśmiechem. 4 Nasze spotkania w szpitalu stały się już tradycją!

– Pracujesz do późna, Nbele? – spytał Brad.

– Nie, doktorze. Dziś odwiedzam przyjaciela.

– Mogę z nim pójść, tato? – spytał Michael, wyraźnie ożywiony.

– Muszę przeprowadzić pilny zabieg – wyjaśnił Brad i kiwnął głową w stronę sal porodowych. – Nie miałem z kim zostawić Michaela. Na pewno któraś z pielęgniarek chętnie się nim zajmie.

– Z radością wezmę go ze sobą, doktorze.

– Tato, proszę!

– No cóż… jeśli nie uważasz, że ci się narzucam…

– Wie pan, że powiedziałbym, gdyby tak było – odparł Nbele. – Dopilnuję, by Michaelowi nie spadł włos z głowy, doktorze Hawkins. Zadzwoni pan do mojego gabinetu po zabiegu?

– Dobrze. Wpadnę do was za jakiś czas.

– Super! – krzyknął Michael.

Brad pospiesznie pomachał im na pożegnanie i wszedł na porodówkę. Szybko włożył fartuch i skierował się do sali. Za szybą widać było doktor Chang i stażystę, krzątających się obok pacjentki. Brad wsunął głowę w drzwi i oznajmił, że już jest.

– Wszystko w porządku, Mei Mei?

– Dzień dobry, doktorze Hawkins. Dobrze, że pan przyszedł. Wyjęliśmy dziecko, ale wystąpił lekki krwotok.

– Co z dzieckiem?

– Minutę po porodzie miało pięć punktów w teście APGAR – powiedziała – ale jest z nim coraz lepiej.

W jej głosie brzmiała nuta niepewności. Brad wiedział, że doktor Chang jest dobrą lekarką, ale nagłe przypadki sprawiały jej czasem spore kłopoty. Szybko włożył papierowe ochraniacze na buty, czapkę, maskę, po czym pospiesznie się umył. Wkrótce, z podniesionymi rękami ociekającymi mydłem, wszedł tyłem do sali operacyjnej. Po kilku sekundach miał już na sobie kitel i rękawice.

Brad podszedł do stołu operacyjnego od lewej strony, naprzeciwko doktor Chang, która pracowicie wycierała krew tamponami, podczas gdy stażysta stojący obok niej posługiwał się plastykowym zasysaczem. Krew jednak wciąż płynęła. Spojrzawszy na macicę, Brad zauważył, że nie obkurczyła się we właściwym stopniu. Miękka i gąbczasta, obficie krwawiła; stan ten określano mianem atonii macicznej.

– Odłóż te tampony, Mei Mei – powiedział Brad. – Musisz zmusić macicę do skurczu. Weź ją w obie ręce i masuj do skutku.

– Próbowałam, doktorze Hawkins.

– To próbuj dalej – powiedział, przybierając nieco ostrzejszy ton. -Z tego draństwa wylewa się sześćset centymetrów sześciennych krwi na minutę. Jeśli tego nie zatamujesz, pacjentka ci się wykrwawi!

Przez chwilę przyglądał się, jak doktor Chang ostrożnie kładzie ręce na dnie macicy, by rozpocząć ucisk, po czym położył na nich swoje dłonie i zademonstrował, jak masować mięsień z większą siłą, rytmicznymi, zdecydowanymi ruchami.

– Już lepiej – powiedział. – Tak trzymaj, ale przygotuj plan awaryjny na wypadek, gdyby masaż nie pomógł. Co wtedy zrobisz?

– Podam pacjentce prostaglandynę?

– Słusznie, ale należałoby zacząć od łagodniejszych leków. – Spojrzał na kroplówkę. – Co w tym jest?

– Ringer's plus ampułka pitocyny.

– Odkręć to na maksa – polecił Brad anestezjologowi. – I dodaj dwadzieścia jednostek, dobrze? Jak z jej objawami czynności życiowych?

– Ciśnienie w normie – powiedział anestezjolog – ale pojawił się lekki częstoskurcz.

– Krew gotowa?

– Dwie jednostki.

– Lepiej przygotuj jeszcze dwie – powiedział Brad do anestezjologa. -Niech przyślą je natychmiast. Podałeś jej metylergometrynę?

– Jeszcze nie.

– Może dobrze byłoby podać jej domięśniowo dwie dziesiąte miligrama?

– Robi się – odparł anestezjolog.

Brad w skupieniu obserwował sytuację. Mimo poprawionej techniki masażu krwotok nie ustawał. Brad oszacował, że pacjentka straciła już około litra krwi.

– No dobrze, Mei Mei – powiedział. – Pitocyna i metylergometryna gotowe. Przyszykowałaś prostaglandynę?

– Jeszcze o nią nawet nie poprosiłam – przyznała zawstydzona. Brad zwrócił się do pielęgniarki.

– Spróbuj wygrzebać skądś trochę piętnasto-metylowej prostaglandyny F-2 alfa. Dwie piąte miligrama od razu nabierz do strzykawki.

Kiedy pielęgniarka wyszła z sali, Brad zamyślił się. Przewlekły krwotok poporodowy spowodowany atonią maciczną stanowił zagrożenie dla życia. Zazwyczaj tamowano go prostymi środkami jak leki i masaż; kiedy jednak to się nie udawało, doświadczony chirurg musiał działać ostrożnie, krok po kroku.

– Nie trać głowy, Mei Mei – powiedział spokojnym tonem. – Prostaglandynę podaj od razu, kiedy będzie gotowa, ale na wszelki wypadek zachowaj czujność.

Pielęgniarka przygotowała zastrzyk. Brad pokazał Chang, jak wstrzyknąć lek prosto do mięśnia macicznego. Kiedy lekarka wznowiła masaż, wszyscy wbili wzrok w macicę, wypatrując oznak twardnienia.

– Jak długo mam to robić? – spytała.

– Góra pięć minut – odparł Brad. – Jaka jest w dotyku?

– Nie wyczuwam żadnej zmiany.

Rzeczywiście, fioletowa masa wydawała się miękka jak rybie mięso, a krew wciąż wylewała się do miednicy. Pacjentka straciła kolejne pięćset centymetrów sześciennych. Nie przyniesiono jeszcze krwi do transfuzji; jeśli krwotok nie zostanie szybko zatrzymany, może nastąpić zapaść.

– No dobrze, Mei Mei, przechodzimy do planu B – powiedział Brad. -Co zamierzasz zrobić?

– Podwiązać tętnicę biodrową wewnętrzną? – zaryzykowała.

– To standardowa odpowiedź udzielana na egzaminach – przyznał Brad. -Ale jedna pacjentka umarła na moich oczach po tym, jak chirurg przeciął tętnicę. Nie jest to łatwy zabieg i wymaga sporego doświadczenia. Może zaczniemy od tamponady macicy?

W drżącym głosie doktor Chang brzmiała niepewność.

– Zdawało mi się, że to jest nieskuteczne?

– Nic nie jest skuteczne, dopóki się nie spróbuje. No, dawaj.

Spojrzał na lekarkę. Widać było, że jest mocno przejęta. W takich chwilach niepewni własnych umiejętności chirurdzy szli na łatwiznę i decydowali się na wycięcie macicy. Dla kobiety, która zaszła w ciążę po raz pierwszy, było to druzgocącym ciosem. O wiele lepiej, pomyślał, wypróbować wszystkie dostępne możliwości, pod warunkiem że nie wyklucza tego stan pacjentki.

Brad związał dwa tampony i wsunął je do jamy macicy. Miał nadzieję, że ucisk od wewnątrz połączony z masażem macicy spowoduje zatamowanie krwotoku. Kiedy wszystko znalazło się na swoim miejscu, Brad zaczął energicznie ugniatać zwiotczały mięsień. Po dwóch minutach stało się jasne, że ten fortel także okazał się nieskuteczny. Tampony zmieniły się w mokrą, szkarłatną bryłę.

– No cóż, warto było spróbować – skwitował krótko. – No to zaczynamy plan C. Jak ciśnienie?

– Skurczowe spadło do dziewięćdziesięciu – odparł anestezjolog. – Nie nadążam z uzupełnianiem płynów.

– Może spróbujemy embolizacji terapeutycznej tętnicy macicznej? -spytała doktor Chang.

– Dobra myśl – powiedział Brad – to mogłoby się udać, gdybyśmy mieli czas. Ale nie mamy. Moglibyśmy zszyć tętnice maciczne, ale jest jeszcze inna możliwość. Słyszałaś o szwie B-Lynch?

Chang pokręciła głową. Brad wyrzucił przesiąknięte krwią tampony poprosił pielęgniarkę o przygotowanie nici. Wziął siedemdziesięciomilimetrową igłę o stępionej końcówce i okrągłym przekroju, a następnie polecił siostrze nawlec katgut chromowy numer dwa. Rozglądając się po sali operacyjnej, Brad zauważył, że wszyscy patrzą na niego w skupieniu, a kilka osób wstrzymało oddech. Teraz albo nigdy.

Kiedy imadło do igieł zostało przygotowane, Brad zręcznie założył pierwszy szew pod dolnym nacięciem macicy. Poprosił doktor Chang, by w czasie szycia nie przerywała ucisku. Następnie przeciągnął nić nad macicą i poprowadził z powrotem w dół. Zamierzał ciasno owinąć nią krwawiący narząd, by ucisk był stały i jednorodny. Na koniec zawiązał końce nici w bezpieczny chirurgiczny węzeł. Macica wyglądała teraz jak okrągła paczka mocno przewiązana sznurkiem. Pozostawało tylko czekać.

Powoli, ale zauważalnie, ściśnięta macica zaczęła twardnieć. Mięsień napiął się, a niedawno jeszcze fioletowe włókna szarzały i marszczyły się w miarę ustawania krwotoku. Brad pozwolił sobie na głębokie westchnienie. Uniósłszy głowę, zobaczył pełne ulgi spojrzenie doktor Chang.

– W samą porę – powiedział.

– Dobra robota, doktorze Hawkins – stwierdził anestezjolog. – Już zaczynałem się niepokoić. Wszystko pod kontrolą?

– Prawie. Sprawdź hematokryt, żebyśmy wiedzieli, jak stoimy z podawaniem środków krwiozastępczych. Mei Mei, zszyjesz pacjentkę?

Lekarka, wciąż rozdygotana, z wdzięcznością skinęła głową. Wyciągnęła drżącą rękę, by założyć pierwszy szew. Przy pomocy Brada szyła powoli i spokojnie, najpierw zamykając macicę, a potem powięź. Następnie spięli skórę zszywkami z nierdzewnej stali. W sumie operacja trwała czterdzieści pięć minut.

Brad wziął kartę od anestezjologa i wyszedł, by wpisać do niej krótką notatkę. W pokoju pielęgniarek jedna z sióstr powiedziała mu, że wreszcie udało się złapać Summersa i spytała, czy ma go wezwać do szpitala. W pierwszej chwili Brada korciło, by podnieść słuchawkę i powiedzieć temu kretynowi, co o nim myśli. W końcu jednak powściągnął gniew. Może to lepiej dla pacjentki, że nie dostała się w ręce Summersa, którego umiejętności były mocno wątpliwie.

Po wpisaniu swoich uwag do karty Brad podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę, by połączyła go z gabinetem Nbele. Telefon zadzwonił trzy, potem cztery razy. Nikt nie odbierał. To dziwne, pomyślał Brad. Może poszli kogoś odwiedzić albo wędrowali korytarzami szpitala. Tak czy inaczej, musi jeszcze omówić parę spraw z doktor Chang.

W sali operacyjnej pielęgniarki nakładały sterylne opatrunki na brzuch pacjentki. Wkrótce rurka dotchawicza została wyjęta z gardła Melissy Alexander. Kiedy tylko kobieta zaczęła oddychać samodzielnie, przeniesiono ją na nosze i zawieziono do sali pooperacyjnej. Stan dziecka uległ wyraźnej poprawie; malec leżał już w sali dla noworodków.

Brad omówił pooperacyjne zalecenia z doktor Chang. Poziom hematokrytu u pacjentki spadł z trzydziestu sześciu – tyle wynosił przed operacją – do dwudziestu trzech. Jednak objawy czynności życiowych były w normie, a kobieta otrzymywała dużo płynów i wyglądało na to, iż można się wstrzymać z transfuzją. Brad polecił wykonać badania krzepliwości. Jeśli wyniki będą w normie, prawdopodobnie nic złego tej nocy już się nie wydarzy.

Po piętnastu minutach Brad znów spróbował dodzwonić się do gabinetu Nbele. Minęła już godzina od chwili, kiedy zostawił syna pod jego opieką; może, znudzeni czekaniem, zdecydowali się przyjść tutaj, pod salę porodową.

I tym razem nikt nie podniósł słuchawki. Brad, zaniepokojony, postanowił osobiście sprawdzić sytuację.

Wiedział, że gabinet Nbele znajduje się w pobliżu kostnicy. Pora była dość późna, na opustoszałych korytarzach panował chłód. Brad odszukał właściwe drzwi. Zapukał, ale nikt nie odpowiadał. Nacisnął klamkę. Drzwi się otworzyły.

Ku jego zdumieniu w gabinecie panowały ciemności. Brad wymacał włącznik światła i jarzeniówki rozbłysły, ukazując pusty pokój. Rozejrzał się, coraz bardziej zaniepokojony. Gdzie oni mogą być, u licha? Przecież niedługo zaczyna się jeden z ulubionych programów Mikeya; nie przegapiłby go za nic w świecie. Brad ogarnął spojrzeniem wnętrze gabinetu. Nagle zauważył leżącego pod biurkiem Gamę Boya.

Serce Brada zaczęło bić mocniej. Michael nigdy nie rozstawał się ze swoją grą. Działo się tu coś dziwnego. Brad pospiesznie wyrwał kartkę z kalendarza stojącego na biurku. „Nbele" – napisał – proszę, zadzwoń na mój pager albo na numer sali porodowej, kiedy tylko wrócicie!". Na dole złożył swój podpis i zanotował aktualną godzinę. Następnie przyczepił kartkę do drzwi.

Odetchnął głęboko. Uspokój się, powiedział sobie. Muszą być gdzieś w szpitalu. Pewnie krążą po korytarzach, snując opowieści o obcych lądujących na afrykańskich równinach.

Wjechał windą z powrotem na siódme piętro, w nadziei, że tam ich znajdzie – Michaela nie mogącego doczekać się powrotu do domu i Nbele stojącego ze skruszoną miną. Wypadając na korytarz przez wahadłowe drzwi, Brad pospiesznie się rozejrzał. Zobaczył tylko zwrócone ku niemu zdumione twarze. Szybko wypytał pielęgniarki o swojego syna i Nbele, ale żadna ich nie widziała.

Brad szybkim krokiem podszedł do windy i zaczął niecierpliwie wciskać guzik. Najpierw zajrzał do holu głównego, potem do kafeterii, by w końcu wrócić do gabinetu Nbele. Kartka była tam, gdzie ją zostawił, nietknięta. Zaczynał tracić panowanie nad sobą.

– Na litość boską, Michael, teraz to ci się naprawdę dostanie! – wymamrotał pod nosem.

Godziny wizyt dobiegły końca i większość odwiedzających poszła do domu. Brad wybiegł ze szpitala w zapadające ciemności, w nadziei, że zobaczy Michaela i Nbele, oglądających gwiazdy. Jednak tam też ich nie było. Może poszli do jego samochodu? No tak, przecież to oczywiste! Przebiegł przez lądowisko helikopterów i wpadł na parking dla lekarzy. Zbliżając się do swojego samochodu, stopniowo zwalniał kroku. W pobliżu nie było żywej duszy.

– Mikey! – krzyknął na całe gardło. – Mikey, gdzie jesteś, do cholery?

– W czym mogę panu pomóc, doktorze Hawkins? – rozległ się głos w ciemności.

Brad obrócił się na pięcie i zobaczył Sue Frankel, strażniczkę uniwersytecką i jego wieloletnią pacjentkę.

– Sue, zaraz mnie szlag trafi! – powiedział, przeczesując palcami włosy. Nie mogę znaleźć syna. Zostawiłem go przed godziną pod opieką Nbele…

– Tego Afrykanina, który pracuje na patologii?

– No właśnie – przytaknął Brad. – Nbele pilnował go, kiedy ja kończyłem cesarkę. Ale to było przeszło godzinę temu i nie mogę ich nigdzie znaleźć, i…

– Chwileczkę, panie doktorze, niech się pan uspokoi – powiedziała Sue, unosząc dłonie. – W przyrodzie nic nie ginie. Był pan w gabinecie Nbele?

– Tak, dwa razy. Znalazłem tylko Gamę Boya Mikeya. On nigdy nie rozstaje się z tą zabawką!

– Dobrze, oto, co zrobimy – powiedziała Sue uspokajającym tonem. -Pójdziemy razem do jego gabinetu, dobrze? A potem obszukamy cały szpital, od dołu do góry.

Brad ruszył za nią, zirytowany własną niecierpliwością, próbując walczyć z ogarniającym go strachem. Wyjaśnił Sue, że jego syn nigdy dotąd nie zachowywał się nierozważnie. A Nbele? Co on sobie myśli?! Brad uświadomił sobie, że zaczyna mówić bez ładu i składu. Na korytarzach szpitala nie było żywej duszy. Na drzwiach gabinetu Nbele wciąż wisiała nietknięta kartka. Brad porwał shichawkę i szybko wykręcił numer sali porodowej. Nikt z personelu nie widział Mikeya.

Sue Frankel wyjęła telefon komórkowy i przez chwilę z kimś rozmawiała. Wkrótce wszyscy strażnicy w szpitalu zostali postawieni w stan gotowości. Po kilku sekundach z głośników popłynęło wezwanie, by Nbele i Michael Hawkins zadzwonili do biura ochrony. Potem Sue i Brad wjechali na osiemnaste piętro i rozpoczęli obchód szpitala.

Trwało to przeszło godzinę. Michael i Nbele przepadli jak kamień w wodę. Nerwy Brada były napięte jak postronki. Bał się, że Michaelowi coś się stało, że leży gdzieś bezbronny, rozpaczliwie wzywając pomocy. Brada ogarniało poczucie zatrważającej bezsilności i choć wiedział, że jego obawy prawdopodobnie nie są uzasadnione, nie mógł się ich wyzbyć.

Co kilka minut dzwonili do sali porodowej, gabinetu Nbele i szefa ochrony. Wreszcie jeden ze strażników wpadł na pomysł, by poszukać samochodu Nbele. Po dziesięciu minutach znaleźli go na parkingu. Maska była zimna.

– Jest pan pewien, że nie zabrał gdzieś pańskiego syna? – spytała Sue.

– Nbele? Skąd, to człowiek godny zaufania! – Brad, zagubiony, potarł obolałe czoło. – Przynajmniej tak mi się wydaje.

– Czy pański syn ma klucz do domu? Może pojechali tam taksówką.

Dlaczego sam na to nie wpadł? Brad sklął się w duchu i porwał słuchawkę najbliższego telefonu. Ściskając ją tak mocno, że kostki mu zbielały, wykręcił numer domowy. Przeczekał trzy sygnały, potem czwarty, aż wreszcie włączyła się automatyczna sekretarka. Niecierpliwie wstukał kod pozwalający na odsłuchanie wiadomości.

Była tylko jedna. Brad pobladł i powoli opuścił słuchawkę. Jego ręka drżała, a w glosie brzmiał strach.

– Porwali mi syna – powiedział cicho.