172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 20

ROZDZIAŁ 18

Morgan pojechała do Brada, gdy tylko do niej zadzwonił. Zaraz za drzwiami wzięła go w ramiona i przytuliła mocno, próbując choć trochę uśmierzyć jego ból, pomóc mu, tak jak on pomógł jej, gdy tego potrzebowała.

Kiedy usiedli przy stole w kuchni, Brad powiedział jej, jak wygląda sytuacja. Wiadomość była krótka i zwięzła: jeśli chce, by jego syn żył, musi przestać węszyć wokół AmeriCare. Rozmówca powiedział, że jeszcze zadzwoni, po czym odłożył słuchawkę.

– Poznałeś jego głos? – spytała Morgan.

– Nie, mówił z obcym akcentem. – Zawiesił głos. – Ale jestem pewien, że gdzieś go już słyszałem.

– Nie był to Nbele?

– Nie, na pewno nie – powiedział Brad, kręcąc głową. – Mówił podobnie, ale to nie był on. Nbele nie jest taki. Przynajmniej tak myślę. Powierzyłem mu Mikeya.

– Właściwie jak dobrze go znasz?

– Tak jak wszyscy – powiedział, wzruszając ramionami. – Jest odludkiem.

– No to kto dzwonił?

Brad przybrał na twarz zacięty wyraz.

– Czy to nie oczywiste? Ten sukinsyn Britten, tylko że zmienił głos! Parszywy drań.

– Ale porwanie? Wiem, że to dziwak, chyba jednak nie jest aż tak szalony.

– Nie? Sama mówiłaś, że jest bezwzględny! W tej chwili trawi go wściekłość. Poza tym żyje złudzeniami. Pamiętasz, jak się wściekł, kiedy nie został wybrany szefem systemu szkolnictwa wyższego? Wierz mi, on jeszcze nie powiedział ostatniego słowa!

– Ale przecież to nie ma nic wspólnego z tobą.

– Nie – przyznał Brad – ale z tobą owszem. Ta scenka w twoim domu musiała do reszty wytrącić go z równowagi. Pomyśl tylko: musiał podwinąć ogon i dać dyla. To dopiero było upokorzenie. Postanowił się więc odegrać!

– Czyli nie wierzysz, że to ma związek z twoim zainteresowaniem AmeriCare?

– Nie, Morgan, to sprawa osobista, między nim a mną.

– No to co zrobisz? Co radzi policja? Brad odwrócił wzrok.

– Jeszcze niczego im nie powiedziałem.

– Co?! – spytała z niedowierzaniem. – Brad, nie możesz tego przed nimi ukrywać!

– I nie zamierzam, ale jest za wcześnie, żeby ich do tego mieszać. Policjanci nie sprawdzają zgłoszeń o zaginionych osobach, dopóki nie minie przynajmniej…

– Tu nie chodzi o zaginięcie, tylko o porwanie!

– Wiem, ale co miałbym im powiedzieć? Że jakiś zakochany maniak, który nieszczęśliwym trafem jest znanym na całym świecie ekonomistą, próbuje mi się dobrać do skóry? Chryste, zamknęliby mnie, a nie jego! – Brad odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. – Morgan, wiesz dobrze, że jestem równie wściekły jak ty, a może nawet bardziej. Chodzi o mojego syna. Ale muszę załatwić to po swojemu!

– Powiedziałeś pani Frankel, co się stało, prawda?

– Ochrona zgodziła się zaczekać z powiadomieniem policji do rana.

– Myślę, że głupio postępujesz – powiedziała Morgan – ale decyzja należy do ciebie. Mam nadzieję, że przygotowałeś jakiś plan.

– Najpierw znajdziemy Nbele, a potem tego kretyna Brittena. W taki czy inny sposób odzyskam syna!

– Powinieneś zostawić to zawodowcom – upierała się Morgan. – Amatorzy, choćby mieli najlepsze zamiary, tylko pogarszają sytuację. – Mówiąc to, uprzytomniła sobie, że chodzi o życie jego syna, i ugryzła się w język. Bardzo chciała mu pomóc, w końcu więc wymogła na nim tę samą obietnicę, którą złożył Sue Frankel: jeśli nie znajdzie Mikeya do rana, zadzwonią na policję.

Brad przerzucił notatnik w poszukiwaniu numeru telefonu i adresu Nbele. Choć kilkakrotnie dzwonił tam ze szpitala, postanowił spróbować raz jeszcze. Nikt nie podniósł słuchawki. Zirytowany, wyjął kasetę z automatycznej sekretarki i wsiadł z Morgan do samochodu.

Była już prawie północ. Ruszyli na wschód, w stronę zalesionych, słabiej zaludnionych obszarów w North Shore. Siedząca obok Morgan odszukała adres Nbele na planie miasta. Dom stał przy słabo oświetlonej ślepej uliczce. Brad zatrzymał wóz.

Powoli wysiedli z samochodu i ostrożnie ruszyli przed siebie wąskim chodnikiem. Dom z drewnianym gontem tonął w ciemnościach. Brad nacisnął klamkę. Ku jego zdumieniu drzwi się otworzyły. Pchnął je.

– Nbele? – krzyknął. – Jest ktoś w domu? Mikey, to ja, tata!

Nie było odpowiedzi. Morgan weszła do środka za Bradem i wymacała na ścianie włącznik światła. Blada, żółtawa poświata zalała pokój, który okazał się małym, skąpo umeblowanym salonem. Brad przeszedł wąskim korytarzem do pustej jadalni i, zniecierpliwiony, otworzył wahadłowe drzwi.

Pomieszczenie, w którym się znalazł, było pogrążone w mroku. Brad podejrzewał, że to kuchnia. W powietrzu wisiał lekko gryzący odór marihuany. Brad ostrożnie ruszył do przodu, próbując nie stracić orientacji w ciemnościach. Nagle pośliznął się na czymś mokrym.

Zwalił się całym ciężarem na podłogę i przez chwilę nie mógł złapać tchu. Kiedy leżał w bezruchu, chwytając powietrze, Morgan włączyła światło. Brad, wciąż nieco oszołomiony upadkiem, dopiero po kilku sekundach w pełni doszedł do siebie. A tym, co go otrzeźwiło, był mrożący krew w żyłach krzyk Morgan.

Była blada, a z jej szeroko otwartych oczu wyzierało przerażenie. Wskazywała coś drżącym palcem. Brad z trudem usiadł na podłodze i obejrzał się. Wtedy i jemu zaparło dech w piersiach.

To, na czym się pośliznął, było kałużą krzepnącej krwi, gładkąjak plama oleju. Krew wylewała się z ludzkiej głowy.

Mężczyzna leżał na brzuchu z rękami nieudolnie związanymi sznurkiem na plecach. Jego potylica została rozpłatana wielkim nożem, którego metalowe ostrze tkwiło w czaszce. Krew z rozległej rany ściekała po policzku i szyi, zbierając się na posadzce. Podnosząc się na kolana, Brad zauważył, że to Nbele.

Jego oczy były na wpół otwarte, zwrócone ku podłodze. Brad spostrzegł, że białka już wyschły. Na szyi nie wyczuł pulsu, a pierś się nie poruszała.

Pod wpływem adrenaliny i strachu Brad zerwał się na równe nogi i wybiegł z kuchni. Morgan ruszyła za nim. Brad przemierzył cały dom, wołając Michaela, lękając się tego, co może zobaczyć. Ale wszystkie pokoje były puste. Zatrzymał się dopiero pod drzwiami frontowymi. Ciężko oddychał, a serce waliło mu jak młotem. Zdał sobie sprawę, że musi zebrać myśli. Zaczerpnąwszy tchu, położył dłoń na ramieniu Morgan i ścisnął je lekko, jakby chciał dodać jej otuchy. Nie mógł jednak ukryć bólu brzmiącego w jego głosie.

– Gdzie on jest, do cholery?

– Znajdziemy go, nie martw się, ale musimy działać logicznie. Brad niechętnie skinął głową. Nie mogli bez sensu biegać w kółko.

– Najpierw zadzwonimy anonimowo na policję i powiemy o Nbele – powiedział stanowczym tonem.

– Chcesz, żebym ja to zrobiła? – spytała Morgan.

– Dobry pomysł. Lepiej, żeby nie mieli nagrania mojego głosu. Potem znajdziemy tego sukinsyna Brittena. Jestem pewien, że to on stoi za tym wszystkim. Mamy dużo pytań, a on zna odpowiedzi. – Zawiesił głos. – Oby tylko był u niego mój syn.

Po kilku minutach Brad i Morgan znów jechali samochodem, usiłując dojść do ładu z tą okropną sytuacją.

– W oczach tego świra Brittena – powiedział Brad – jestem facetem, który odebrał mu dziewczynę i zrobił z niego pośmiewisko. Myśli tylko o zemście, nic innego się dla niego nie liczy.

– To prawda – stwierdziła Morgan – ale ja ciągle staram się to zobaczyć w szerszej perspektywie.

– Nie ma szerszej perspektywy, Morgan. Chodzi o zemstę i tyle.

– Wiem, ale co z możliwym związkiem między zgonami noworodków i AmeriCare?

– A co to ma wspólnego z Michaelem?

– Nie czytałeś e-maila, którego ci wysłałam?

Brad potrząsnął głową. Zaczęło padać, włączył więc wycieraczki. Patrząc przez mokrą szybę na biegnącą przed samochodem jezdnię, Morgan opowiedziała Bradowi o swoim spotkaniu z Danielem Morrisonem i o tym, jak zazdrośnie bronił dostępu do danych na temat stanu posiadania członków zarządu.

– Najwyraźniej informacje te nie były przeznaczone dla ludzi z zewnątrz -powiedziała. – Brad, on dosłownie wpadł w szał. Teraz już wiemy, że Brirten ma powód, by chcieć śmierci tych dzieci. Wszystko sprowadza się do pieniędzy.

– No dobrze, ale po co miałby uprowadzać mojego syna?

– Nie byłabym zdziwiona, gdyby się okazało, że Morrison i Britten są ze sobą w zmowie – stwierdziła Morgan. – Britten wie, że widziałam prognozy finansowe firmy, a Morrison przyłapał mnie na studiowaniu stanu posiadania członków zarządu i doradców.

– Chcesz przez to powiedzieć, że ponieważ wiedzą o naszym związku i zdają sobie sprawę, że znamy motywy ich działania, chcą uciszyć nas oboje? A jeśli zgodzimy się milczeć, oddadzą mi Michaela?

– Wiem, że to wydaje się absurdalne, ale tak samo myślałam o twojej hipotezie dotyczącej AmeriCare.

Brad doskonale to pamiętał. Morgan była wówczas równie sceptyczna jak on w tej chwili.

– Mimo wszystko, żeby od razu porywać niewinne dziecko… – nie ustępował. – Przecież to inteligentni, zamożni, wykształceni ludzie, a nie zwykli przestępcy.

Przez kilka minut nie odzywali się do siebie i jedynym przerywającym ciszę dźwiękiem było skrzypienie wycieraczek.

– A Nbele? – spytał nagle Brad. – Czy on odegrał w tym wszystkim jakąś rolę? Skoro został zamordowany, można by pomyśleć, że nie, ale… Czy możliwe jest, by Britten go znał? Czy to Nbele porwał Michaela na jego rozkaz?

Wyobraźnia znów podsunęła Bradowi obraz Michaela, przemarzniętego, osamotnionego, wzywającego pomocy ojca. Zamknął oczy i pokręcił głową.

Za dużo tych pytań, pomyślał. Tym, czego rozpaczliwie potrzebowali tej ciemnej, ponurej nocy, były odpowiedzi, ale na razie mieli przed sobą tylko piętrzący się stos zagadek.

Minęła północ. Nuru Milawe pędził jak szalony, kierując się w stronę Manhattanu. Jechał wynajętym fordem taurusem, jako że jego furgonetka ciągle jeszcze była w warsztacie, i musiał zdążyć na pierwszą do East Village, gdzie umówił się na spotkanie.

Stres coraz bardziej dawał mu się we znaki. Za dużo rzeczy działo się naraz. Był piątek, Nuru powinien więc pracować od trzeciej do jedenastej w Szpitalu Uniwersyteckim North Shore jako technik od respiratorów. Dziś jednak zgłosił, że jest chory, bo Britten zlecił mu specjalne zadanie.

Nuru zawsze przyjmował jego zlecenia z zadowoleniem, bo dobrze na nich zarabiał. Umieszczając roztocza w tytoniu doktora Schuberta – nic łatwiejszego – stał się bogatszy o dziesięć tysięcy dolarów. Uprowadzenie syna lekarza nie sprawiło mu najmniejszych trudności. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, wkrótce do rąk Nuru trafi dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.

Ale, ach… z zadaniem tym wiązała się jeszcze jedna korzyść. Przez prawie czterdzieści osiem godzin Nuru nie spuszczał z oka doktora Hawkinsa i jego syna. Było to dla niego czymś naturalnym; już w dzieciństwie, w Afryce, zajmował się tropieniem zwierząt. Kiedy polecono mu przystąpić do działania, odpowiednia po temu okazja nadarzyła się niemal natychmiast, kiedy doktor przywiózł syna do szpitala i zostawił go z Nbele.

Nbele! Imię jego kuzyna budziło w nim strach i nienawiść. Obaj zostali wychowani w tym samym szczepie Masajów. Nbele był dwa lata starszy od Nuru i doskonale się czuł w roli starszego, bardziej odpowiedzialnego członka rodziny; zawsze pouczał młodszego kuzyna, co mu wolno, co nie, i jak powinien się zachowywać.

Świętoszek, myślałby kto! Nic, tylko: Nuru, nie bierz narkotyków, Nuru, jesteś nie lepszy niż amerykański ćpun z ulicy. Ciągle próbował go upokorzyć! W dodatku nie pozwalał Nuru zapomnieć, że to on, Nbele, załatwił mu pracę w Szpitalu Uniwersyteckim.

Teraz to już przeszłość. Nbele nigdy więcej nie narobi mu wstydu.

Mijając granicę miasta, wciąż na lekkim haju, Nuru uśmiechnął się do siebie. Wszystko poszło mu nadspodziewanie łatwo. Kiedy zastał swojego kuzyna z chłopcem w gabinecie, wystarczyło, że wyjął simi i przyłożył ostrze do gardła małego. Nigdy nie zapomni miny Nbele. Nie był już tak skory do wygłaszania kazań, ba, trząsł się jak galareta.

Początkowo zamiary Nuru nie wykraczały poza uprowadzenie chłopca. Kiedy jednak zobaczył strach w oczach swojego kuzyna, postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. W samochodzie trzymał chłopcu nóż na gardle, zmuszając Nbele, by zawiózł ich do swojego domu. Zaczekał, aż ten nabożny obłudnik ukorzy się przed nim, po czym wysłał go do ziemi przodków. Następnie zawlókł Michaela do swojego domu. Tam, dzięki obfitym zapasom afrykańskich narkotyków roślinnych, mógł trzymać go tak długo, jak to będzie konieczne. Michael zapadł w głęboki sen i miał się obudzić dopiero za kilka godzin. Jak dotąd, pomyślał Nuru, to bardzo udana noc. Jeszcze tylko jedna sprawa do załatwienia i będzie mógł triumfalnie wrócić do domu.

Pilotowany przez Morgan, Brad skręcił w ulicę, przy której stał dom Brittena. Wyłączył światła i ostatnie sto metrów przejechał w ciemności. Zgasił silnik. Przez chwilę razem z Morgan w milczeniu obserwowali dom. Na podjeździe stały dwa samochody. Morgan poznała wóz Brittena, ale nie wiedziała, kto jest właścicielem dużego mercedesa. Mimo późnej pory światła w domu były zapalone. Brad, zdecydowany uzyskać odpowiedzi na dręczące go pytania, wyciągnął rękę do klamki.

Morgan chwyciła go za ramię.

– Zastanówmy się, Brad.

– Nad czym mamy się zastanawiać? Chcę odzyskać syna!

– Myślisz, że to ci się uda, jeśli wpadniesz do środka i powiesz „Dzięki, że się nim zaopiekowałeś"? – Mówiła spokojnym, opanowanym tonem. -Britten nie jest na tyle głupi, by trzymać Michaela w swoim domu.

– Nie zamierzam siedzieć bezczynnie, kiedy życie mojego syna jest w niebezpieczeństwie!

– Chodzi mi tylko o to, że nie powinieneś zachowywać się jak słoń w składzie porcelany. Wiem, że chcesz skręcić Brittenowi kark, ale na razie to on ma wszystkie atuty w ręku.

Brad zdał sobie sprawę, że Morgan ma rację. Poza tym Britten nie był sam.

– Jak myślisz, kto jest u niego?

– Jest jeden sposób, żeby to sprawdzić. Gotowy?

Brad odetchnął głęboko, skinął głową i otworzył drzwi samochodu. Razem z Morgan podeszli do drzwi frontowych. Już miał wcisnąć dzwonek, kiedy zauważył, że są otwarte. Pchnął je i weszli do środka.

Morgan pamiętała hol ze swojej poprzedniej wizyty, ale wtedy zwróciła uwagę główne na makabryczną kolekcję gospodarza. Teraz po lewej stronie zauważyła przestronny, jasno oświetlony salon. Na sofie siedzieli Britten i Morrison, patrząc z zadowoleniem na nieproszonych gości.

Morgan i Brad zatrzymali się w pół kroku, bynajmniej nie zaskoczeni. Britten i Morrison: czyż nie to właśnie podejrzewali?

– Proszę, wejdźcie – powiedział Britten ze sztuczną wesołością. – Spodziewaliśmy się was. Napijecie się czegoś?

– Zamknij się, draniu! – krzyknął Brad. – Gdzie mój syn? Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy Brittena, który pochylił się, przybierając zaciętą minę.

– Drań, powiadasz? Wiedz, że ten „drań"…

– Hugh, spokojnie – ostrzegł go Morrison. – Nie widzisz, że on próbuje cię sprowokować?

– Coś ty za jeden? – rzucił Brad.

– Daniel Morrison. Jestem prezesem AmeriCare.

– A więc to ty jesteś Morrison, tak? – wycedził Brad. – Zabijanie dzieci ci nie wystarcza? Postanowiłeś sprawdzić, jak sobie poradzisz z porwaniem?

– Hugh uprzedził mnie, że pan i doktor Hawkins prawdopodobnie tu wpadniecie – odpowiedział spokojnie Morrison. – Skoro już jesteście, nie widzę powodu, by obrzucać się pomówieniami. Po prostu powiedzcie nam, co wiecie.

– Wszystko! – warknął Brad. – Ale za cholerę wam nie powiemy, dopóki nie odzyskam Michaela!

Morrison nie dał się sprowokować.

– Dla formalności, chcę zaznaczyć, że nie mam najmniejszego pojęcia, o co panu chodzi.

– Słuchaj, ty parszywy…

– Brad – prosiła Morgan – uspokój się.

– Trafna sugestia – powiedział Morrison. – Szkoda, że nie była pani równie | ostrożna w swoich poczynaniach wobec naszej firmy, doktor Robinson. Cóż, jeśli rzeczywiście zaginął syn doktora Hawkinsa, być może wspólnie znajdziemy jakiś sposób na odnalezienie go. Oczywiście, mówię tylko hipotetycznie.

– Słuchamy – powiedziała Morgan.

– Jak już wspominałem – ciągnął Morrison – chcę, żebyście mi powiedzieli, co wiecie albo podejrzewacie. Możecie zacząć od tego, co doktor Hawkins rozumie przez „zabijanie dzieci".

– A jeśli to zrobimy? – spytał Brad.

– Podejrzewam, że w takim przypadku pański syn mógłby się w najbliższym czasie odnaleźć cały i zdrowy.

Brad kipiał gniewem, ale był to gniew przytłumiony poczuciem bezsilności. Rozglądając się po pokoju, uprzytomnił sobie, że Morgan ma rację. Tu nie znajdzie swojego syna. Britten i Morrison byli górą. Brad wiedział, że nie ma wyboru. Zwracając się do Morgan, przełknął wzbierającą mu w gardle żółć i powoli skinął głową.

Nie było sensu kręcić. Morgan powiedziała Morrisonowi, co chciał wiedzieć. Prezes AmeriCare wysłuchał jej w zamyśleniu, z wydętymi wargami i zmrużonymi oczami.

– Bardzo ciekawe – powiedział w końcu. – Nie przeczę, że niektórzy z nas mogli odegrać pewną rolę w kształtowaniu liczby aborcji i porodów terminowych. Szczerze mówiąc, sądzę, że mielibyście spore trudności z wykazaniem, iż jest w tym coś złego. Robią to wszystkie firmy zajmujące się zarządzaniem ochroną zdrowia, czy się do tego przyznają, czy nie. Niektórzy mogliby nawet powiedzieć, że obowiązkiem dobrze prowadzonej firmy jest ograniczanie kosztów przez korygowanie własnej polityki. Z drugiej strony lepiej, żeby opinia publiczna o tym nie wiedziała, prawda?

– Ani o tym, że zabijaliście bezbronne noworodki – dodała Morgan. Morrison pokręcił głową.

– To zupełnie co innego. Mikroskopijne owady i niewydolność układu oddechowego, co za absurd! Nic nam o tym nie wiadomo. Przyznaję, śmierć tych dzieci przyczyniła się do poprawy sytuacji finansowej firmy, ale to tylko zbieg okoliczności. Wola boża, można by powiedzieć.

– Jesteś pieprzonym kłamcą – wysyczał Brad przez zaciśnięte zęby.

– Jak sądzę, macie dowody przeciwko nam? – ciągnął Morrison ze spokojem. – Jedno z was widziało doktora Brittena, mnie albo któregoś z naszych podwładnych, gdy wkładali te robale do dróg oddechowych noworodków?

Morgan spojrzała znacząco na Brada. Opowiadając o tym, czego dowiedzieli się na temat AmeriCare, nie wspomniała o Simonie Crandallu i jego podejrzeniach dotyczących pochodzenia owadów.

– Nie? Tak mi się wydawało. To niedorzeczne zarzuty, które uwłaczają mojej godności. Ale prasa uwielbia takie sensacyjki. Dlatego zapewne nie będziecie zaskoczeni tym, że w chwili, gdy dzisiejszego wieczoru doktor Robinson opuściła siedzibę firmy, plik znany jako „Pozycje kierownicze" przestał istnieć. Oprócz Komisji Papierów Wartościowych i Giełd nikt już nie posiada dokumentu określającego, kto najwięcej zyska na zmianie finansowej sytuacji firmy. Zaskoczyć was natomiast może fakt, że każde z was jest dumnym posiadaczem stu tysięcy akcji AmeriCare.

– Co? – spytała Morgan.

– Tak, mam tu dokument – ciągnął Morrison – który potwierdza, że przed rokiem dokonaliście zakupu walorów firmy. Myśleliście wówczas, że ich cena osiągnęła najniższy poziom i od tej pory zacznie rosnąć. Niestety, akcje nadal traciły na wartości, co bardzo was zaniepokoiło. Dlatego też, jak na zdesperowanych kochanków przystało…

– Ty draniu! – warknął Brad.

– …wymyśliliście sposób na uzdrowienie sytuacji finansowej firmy -mówił Morrison ze spokojem. – Pan, doktorze Hawkins, napisał nawet list do swojej kochanki, będący dowodem waszej winy. – Podniósł kartkę papieru. -Nieprzyjemna sprawa, trzeba przyznać. Niestety, zapomniał pan go podpisać, ale jestem przekonany, że przed wyjściem naprawi pan to niedopatrzenie.

Zaciskając pięści, Brad zrobił krok do przodu.

– Nigdzie nie pójdę bez mojego syna!

– Ależ pójdzie pan, pójdzie – powiedział spokojnym tonem Morrison. -Jeśli pan to zrobi, pański syn prawdopodobnie w końcu się odnajdzie. Jego los jest w pańskich rękach.

Hawkins wrzał gniewem, ale się nie odezwał. Po chwili Morgan wzięła go za rękę i delikatnie zwróciła ku sobie.

– Brad, podpisz to – szepnęła. – Nie mamy wyboru.

– Niczego nie podpiszę!

– Posłuchaj mnie. W tej chwili najważniejsze jest, żebyś odzyskał Michaela, dlatego musisz zrobić, co ci każą i podpisać to! Oboje dobrze wiemy, że wymuszone przyznanie się do winy to żaden dowód, więc co ci zależy? Musimy zyskać na czasie.

Z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę Brad zwrócił się twarzą do Morrisona. Jeśli to podpiszę, jaką mam gwarancję, że odzyskam Michaela?

– Żadnej – powiedział Morrison, wyciągając w jego stronę długopis. -Ale jeśli pan to zrobi, kto wie, może jutro się z panem skontaktujemy.

Brad wbił w niego wściekłe spojrzenie. Boże, ten człowiek doprowadzał go do szału! Nie ulegało jednak wątpliwości, że Morrison i Britten wygrali tę potyczkę. Dusząc w sobie złość, Brad podszedł do stołu. Podpisał się na dole kartki maszynopisu, nawet go nie czytając, po czym z obrzydzeniem odrzucił długopis.

– Chodźmy stąd – powiedział, biorąc Morgan za rękę. Kiedy pociągnął ją za sobą do drzwi, Britten, dotąd dziwnie milczący, podniósł się z sofy.

– Jeszcze jedno, doktorze Hawkins.

– Co znowu? – powiedział Brad zirytowany. Britten uśmiechnął się. – Morgan zostaje.

– Odbiło ci! – krzyknął. – Być może, ale to jeden z warunków umowy. Wszystko albo nic.

– I jak długo miałaby tu zostać?

– Na jedną noc. Co najmniej – powiedział Britten, nieporuszony. – Będę dla niej wyjątkowo gościnny. Nie będę zdziwiony, jeśli jutro okaże się, że sama chce tu zostać.

– Z tobą? – Brad zacisnął pięści. – Mało prawdopodobne!

– Brad, proszę! – powiedziała Morgan w obawie, że dojdzie do rękoczynów. Przerażała ją myśl, że zostanie sama z Brittenem i Morrisonem. Jednak przemoc nic by nie dała. – Nie martw się, nic mi nie będzie – uspokajała Brada. – Idź już! Jutro porozmawiamy.

Brad zawahał się; bał się ją tu zostawić, ale jednocześnie nie chciał zrobić czegokolwiek, co mogłoby zagrozić bezpieczeństwu Michaela.

– Jeśli włos spadnie z głowy jej albo Mikeya, pożałujecie tego! – powiedział wreszcie z kamienną twarzą.

– Tak, tak, oczywiście – odparł Morrison z drwiącym uśmiechem i wskazał dłonią drzwi. – A teraz, jeśli nie ma pan już nic więcej do powiedzenia…

Morgan zmusiła się do uśmiechu, ale jej podbródek drżał, a do oczu napłynęły łzy. Brad Hawkins spojrzał na nią, po czym odwrócił się i wyszedł.

Nuru jechał East River Drive na południe, aż dotarł na Lower East Side. Celem jego podróży był mały, niedawno otwarty sklepik z kośćmi pod nazwą „Kręgosłupiarnia". Nuru był ważną personą w tej branży i obiło mu się o uszy, że sklep poszukuje dostawcy. Odbył kilka rozmów z kim trzeba, sygnalizując, jakim dysponuje towarem. Większość wstępnych negocjacji toczyła się przez pośrednika; Nuru musiał zorientować się, czy nabywca jest poważnie zainteresowany zawarciem transakcji i jakie ceny może zaoferować. Ostatnia faza rozmów miała się odbyć w cztery oczy, z prezentacją potencjalnemu klientowi próbek towaru.

Nuru nie wziął najciekawszych okazów. Na początku najważniejsze było wyrobienie sobie reputacji solidnego dostawcy. W tym celu wiózł ze sobą wartościowe, choć nie unikalne, eksponaty ze swojej kolekcji: szkielet indiańskiego dziecka, szczątki pigmejskiego wojownika ze śladami ran kłutych i kilka czaszek z kambodżańskich Pól Śmierci. Towar był schludnie zapakowany i oznakowany. Potem, w zależności od stanu konta nabywcy, Nuru mógł zaoferować mu bardziej egzotyczne okazy.

Znalazł sklepik o pierwszej piętnaście, kwadrans po ustalonej porze spotkania. Latarnie dawały niewiele światła i ulica tonęła w mroku. Nuru zatrzymał taurusa i rozejrzał się po okolicy. Wyglądało to, że wszystko jest w porządku. W myśli obliczył, że negocjacje zajmą mu pół godziny, co oznaczało, że zdąży wrócić do domu, zanim chłopak się ocknie. Zamknął samochód, otworzył bagażnik i wyjął skrzynię ze szczątkami indiańskiego dziecka.

W sklepie, do szyby wystawowej podszedł mężczyzna, który ostrożnie wyjrzał na ulicę. Był ubrany w niebieską bluzę, z dużymi żółtymi literami tworzącymi napis „Policja", na głowie miał czapkę bejsbolówkę.

– Mamy gościa, Kev – powiedział cicho, zwracając się w stronę zaplecza sklepu. – Czarny mężczyzna, jest sam.

– Ma towar? – spytał detektyw Riley.

– Na to wygląda. Coś niesie.

– Pozwól mu dojść do lady – powiedział Riley. – Wtedy go zdejmiemy.

Kilka godzin wcześniej władze federalne zwróciły się do policji nowojorskiej z prośbą o pomoc w doręczeniu nakazu sądowego. Istniało podejrzenie, że nowo otwarty sklep rozpoczął działalność dzięki pomocy mafii.

Według informacji policji po północy miała tam zostać zawarta jakaś transakcja. Korzystając z okazji, by dogodzić i sobie, i federalnym, o północy policjanci zrobili nalot na sklep i aresztowali właściciela.

Facet był sam i wyraźnie się denerwował. Miał przy sobie dużą ilość gotówki. Kiedy został skuty, od razu zamilkł. Choć było już późno, Riley postanowił zaczekać ze swoimi ludźmi w sklepie i sprawdzić, kto się tam zjawi. W tej chwili siedział przyczajony w cieniu. Odpiął kciukiem pasek kabury, by w razie potrzeby mógł szybko wyciągnąć glocka.

Tymczasem Nuru wsunął skrzynię pod pachę i lewą ręką wyjął portfel. Coś mu się tu nie podobało. Przed wyjściem z domu zapisał sobie adres i schował go do portfela. Sprawdziwszy go raz jeszcze, położył portfel na skrzyni. Potem nacisnął wolną dłonią klamkę. Drzwi się otworzyły.

Kiedy Nuru wyszedł w mrok, szósty zmysł ostrzegł go przed grożącym niebezpieczeństwem. Było to stare, dobrze mu znane uczucie, które pamiętał z dzieciństwa, świadomość, że w pobliżu czai się drapieżca. Włosy zjeżyły mu się na karku. Nuru zatrzymał się na środku pomieszczenia. Oswajając oczy z ciemnościami, powoli się rozejrzał.

Z mroku wyskoczył mężczyzna, trzymający coś w dłoni.

– Policja, nie ruszaj się! – krzyknął. – Ręce do…

Instynkt podpowiedział Nuru, że mężczyzna ma pistolet, i skłonił go do natychmiastowego działania. Zanim policjant zdążył w niego wymierzyć, Nuru szybkim ruchem ręki poderwał skrzynię do góry. Drewniane pudło zakreśliło łuk w powietrzu. Siła uderzenia wytrąciła pistolet z dłoni mężczyzny, ale ten zdążył jeszcze pociągnąć za spust. Rozległ się ogłuszający huk. Po sekundzie skrzynia trafiła mężczyznę w twarz.

Kevin Riley widział to wszystko jak przez mgłę – najpierw nastąpił oślepiający błysk, potem coś przeleciało ze świstem tuż koło jego ucha. Kiedy po ułamku sekundy odzyskał wzrok, zobaczył jednego ze swoich ludzi, zataczającego się w tył. Przedmiot, którym policjant został uderzony, powoli przekoziołkował po podłodze. Niemal w tej samej chwili napastnik obrócił się i rzucił w stronę drzwi. Riley stracił go z oczu, zanim zdążył wyciągnąć glocka z kabury. – Johnny! – krzyknął Riley i rzucił się naprzód. Dzwoniło mu w uszach. -Johnny, wszystko w porządku? – Policjant był nieprzytomny. – Mamy rannego! – krzyknął Riley do wpiętego w klapę mikrofonu. – Ścigany, czarny mężczyzna, jedzie na pomoc drogą Allen! – Przy wtórze trzasków z krótkofalówki Riley pochylił się, by udzielić policjantowi pierwszej pomocy.

Po piętnastu minutach na ulicy przed sklepem stało już sześć wozów policyjnych i karetka pogotowia. Pielęgniarze ostrożnie przenieśli rannego na nosze. Choć odzyskał przytomność, miał złamaną szczękę i wstrząs mózgu. Napastnikowi nic się nie stało. Po odjeździe karetki Riley wszedł z powrotem do sklepu, by obejrzeć przedmiot, który nieznajomy przyniósł ze sobą.

Obok roztrzaskanej drewnianej skrzynki leżał pogruchotany szkielet małego dziecka. Doktor Crandall będzie miał zajęcie, pomyślał Riley. Cenniejszym znaleziskiem był jednak leżący wśród szczątków portfel napastnika. Riley wyjął zeń prawo jazdy.

– Nuru Milawe – przeczytał powoli. – Nura, koleś, teraz już mi nie uciekniesz.

Brad odjechał spod domu Brittena, z trudem panując nad nerwami. Był wściekły na Morrisona, Brittena, a przede wszystkim wkurzała go jego własna bezsilność. Zawsze uważał siebie za człowieka czynu, ale teraz nie mógł praktycznie nic zrobić. Musiał czekać. Jechał do domu, zaślepiony nienawiścią.

Próbował sobie wmówić, że Morgan będzie w stanie się obronić. Ale co z Michaelem, na litość boską? Jego syn był tylko dzieckiem, do tej pory żył jakby pod kloszem. Rzadko bywał sam, więc jakże mógł sobie teraz poradzić? Biedny chłopak pewnie nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Na pewno jest przerażony, zdezorientowany i… Brad zazgrzytał zębami, próbując odpędzić te straszne myśli. Skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. Po pewnym czasie wreszcie wjechał do swojego garażu. Przez chwilę miał nadzieję, że zastanie Michaela w domu, ale powitała go tylko pustka i cisza. Z bijącym sercem sprawdził nagrania na automatycznej sekretarce. Taśma była czysta. Brad rąbnął pięścią w ścianę i zaczął krzyczeć.

Pamięć podsunęła mu obraz Michaela, stojącego na pokładzie łodzi, z szerokim uśmiechem na twarzy i jasnymi włosami rozwiewanymi przez wiatr. Brad widział oczami duszy syna, biegającego za piłką i pochylonego w skupieniu nad Gamę Boyem… Boże, zrobiłby wszystko, byle odzyskać Mikeya. Jednego na pewno nie zrobi: nie będzie siedział bezczynnie. Gdyby tylko miał broń… ale nie miał. Nagle coś sobie przypomniał i rzucił się biegiem do piwnicy. W czasie studiów Brad dorabiał sobie w wakacje, imając się różnych zawodów. Kiedyś został asystentem okręgowego strażnika przyrody. Brzmiało to dumnie, ale w praktyce sprowadzało się do odławiania bezpańskich psów. Mimo krótkiego stażu, Brad nabrał sporego doświadczenia w tym fachu, a także dostał specjalny sprzęt, w tym także strzelbę do usypiania zwierząt. W jego umyśle zaczął się rysować plan.

Strzelba była właściwie ładowaną od tyłu wiatrówką. Tania, o małej mocy rażenia, przeznaczona była do usypiania małych zwierząt z odległości nie przekraczającej sześciu metrów. Brad miał jeszcze garść nabojów usypiających, będących plastykowymi strzykawkami podskórnymi z igłą na jednym końcu i lotkami na drugim. Kiedy pocisk trafiał w cel, środek uspokajający był wstrzykiwany automatycznie.

Brad wziął jeden z nabojów i obejrzał go. Wyglądało na to, że i strzelba, i amunicja nadają się do użytku. Wrzucił kilka pocisków do kieszeni, pochwycił wiatrówkę i wbiegł schodami na górę. Minutę później był już w swoim samochodzie i jechał w stronę szpitala.

Tam, w zamkniętej szafce trzymał zapas wstrzykiwanych leków uspokajających, które zazwyczaj podawał pacjentom podczas drobnych zabiegów. Najczęściej korzystał z valium i demerolu; teraz jednak chciał wziąć ketaminę, środek znieczulający szeroko rozpowszechniony wśród narkomanów, wchłaniających go przez nos. Brad rzadko korzystał z ketaminy ze względu na jej długotrwałe, często halucynogenne działanie.

Wszedł do swojego gabinetu i otworzył szafkę z lekami. Data ważności ketaminy minęła przed dwoma miesiącami, ale Brad liczył na to, że środek nadal jest skuteczny. Za pomocą strzykawki wprowadził do każdego z nabojów po cztery centymetry sześcienne leku, po czym włożył nakładki na igły. Wygrzebał spod szafki torbę, której nie używał od lat, i poukładał naboje na dnie. Po chwili namysłu dorzucił jeszcze trochę brevitalu, sterylny roztwór soli i kilka innych leków.

Nagle poczuł się głupio. Potrzebował prawdziwego pistoletu, nie jakiejś tam pukawki. Nie był nawet pewien, czy strzelba zadziała. Poza tym ketamina działała najlepiej, kiedy podawano ją dożylnie; wiatrówka była przeznaczona do aplikacji domięśniowej. Nie miał też pojęcia, jak dużo czasu minie, zanim środek zacznie działać. Jego arsenał był dość skąpy, ale na poczekaniu nie mógł zdobyć nic lepszego.

Przygotowania były stosunkowo łatwe. Teraz zaczynał się najtrudniejszy etap, kiedy nie pozostawało mu nic, jak tylko czekać.