172722.fb2
Simon Crandall zawarł niepisane porozumienie z policją i biurem lekarza sądowego, obowiązujące tylko w nagłych przypadkach. Choć oficjalnie nie pełnił służby po godzinach pracy, przyjeżdżał na miejsce zbrodni, gdy został o to poproszony i pozwalały mu na to okoliczności. Dla wszystkich zainteresowanych było jasne, że wzywa się go tylko wtedy, gdy jest to absolutnie konieczne; dlatego też, kiedy o drugiej w nocy zadzwonił do niego detektyw Riley, Crandall bez wahania zgodził się przyjechać do sklepu na Lower East Side.
Był tam po dwudziestu minutach, wciąż nieco zaspany. Riley na powitanie podał mu kubek kawy.
– Dziękuję za przybycie, doktorze Crandall. Cieszę się, że nie oderwałem pana od jakichś ważnych spraw.
– Jak kocha, to poczeka – mruknął Crandall, sącząc kawę. Rozejrzał się po pustym sklepie. – Gdzie ciało?
– Widzi pan to? – powiedział Riley, wskazując otwór w ścianie za wystawą. – Kaliber dziewięć milimetrów, wydrążony pocisk. Kulka z remingtona sto piętnaście plus-P-plus leci z prędkością czterdziestu metrów na sekundę. Proszę za mną. – Poprowadził Crandalla torem kuli, która przeleciała przez zaplecze, przebiła ścianę i wypadła na pogrążony w mroku zaułek. Otworzył tylne drzwi i skierował strumień światła z latarki na kształt rysujący się w ciemności.
Crandall zrobił krok do przodu i pochylił się. Pod ścianą leżał mężczyzna w wymiętym ubraniu. Miał zamknięte oczy. W ręku ściskał półlitrową butelkę wódki Georgi. W jego prawym uchu był widoczny mały otwór.
– To dopiero pech – powiedział Crandall. – Tak to jest, jak człowiek znajdzie się w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim momencie. Wygląda na to, że przynajmniej umarł szczęśliwy. Ale to nie z jego powodu mnie wezwaliście, prawda?
– Nie, on jest tylko pretekstem. Powód jest tam.
Riley zaprowadził Crandalla z powrotem do sklepu i włączył światło. Pomieszczenie było czymś w rodzaju salonu wystawowego, na ścianach wisiały tanie metalowe półki zastawione pudełkami pełnymi kości; gdzieniegdzie widać było całe szkielety.
– Taniocha – powiedział Crandall, rozejrzawszy się. – Niewiele mógłby na tym zarobić.
– Dopiero rozkręcał interes – stwierdził Riley, przechodząc do drugiego pomieszczenia. Wskazał mały szkielet i roztrzaskaną skrzynię. – Co pan na to?
Simon ukląkł przy szczątkach i wyciągnął spośród nich kartkę z napisem „Siuks Nakoda, ok. 1874". Następnie wyjął lupę i przyjrzał się kilku kościom.
– No, to już coś. Towar wyższej klasy. Wygląda na swoje lata, ale będę musiał go jeszcze komuś pokazać, by stwierdzić, czy to naprawdę Indianin. Skąd to się tu wzięło?
Riley opowiedział Crandallowi o zaplanowanej na ten wieczór transakcji i nieudanej zasadzce. Simon wysłuchał go w skupieniu.
– Sprawdzaliście tego typa w komputerze?
– Tak – odparł Riley – ale to ślepa uliczka. Kiedyś dostał nadzór kuratora za posiadanie narkotyków, ale od tej pory był czysty. Adres z prawa jazdy jest fałszywy. Jeden z moich ludzi uważa, że facet ma afrykańskie, być może kenijskie, nazwisko.
Słowa Rileya zaintrygowały Simona. Ostatnimi czasy interesowało go wszystko, co miało związek z Afrykańczykami i małymi szkieletami.
– Ma pan ten dokument?
Riley podał mu portfel, z którego zdjęto już odciski palców. Kiedy Crandall otworzył go, ze środka wypadł mały kawałek papieru. Simon złapał go w powietrzu. Kiedy zobaczył wypisane na nim nazwisko, opadła mu szczęka.
– O cholera! – powiedział. – Przecież ja go znam!
Czekanie było dla Brada Hawkinsa prawdziwą męczarnią. Chodził nerwowo po pustym domu, trawiony niepokojem, rozmyślając z bólem o swoim synu. Od czasu do czasu zatrzymywał się i patrzył na telefon, jakby spojrzeniem chciał zmusić aparat, by zadzwonił. O trzeciej nad ranem Brad wreszcie uznał, że ma dosyć. Wziął torbę i pojechał do Brittena.
Szkopuł w tym, że nie miał żadnego planu. Podejrzewał, że Britten wykorzystuje każdą chwilę na próby oczarowania Morgan; jeśli to mu się nie powiedzie, ucieknie się do gróźb i szantażu, byle tylko ją zdobyć. Brad był pewien, że wysiłki tego palanta spełzną na niczym, ale nie w tym rzecz. Musiał coś zrobić, by powstrzymać Brittena i Morrisona, i uratować Mikeya. Ale co? Nie mógł wpaść do środka ze strzelbą w rękach i oczekiwać, że się poddadzą. Nie zdziwiłby się, gdyby ci dwaj byli uzbrojeni w pistolety. Prawdziwe.
Jak do tego doszło? – zadręczał się. Spokojnie prowadził swoją praktykę na przedmieściach, wychowywał syna, kiedy nagle jego życie zmieniło się w koszmar. Zawsze chciał tylko zajmować się pacjentami, patrzeć, jak rośnie Michael, i może od czasu do czasu popływać pod żaglami. To chyba nie tak wiele? Potem ku swojemu zaskoczeniu – i zadowoleniu – zakochał się. Ale co z tego, skoro teraz miał przeciwko sobie morderców i porywaczy?
A wszystko to w jakiś przewrotny sposób wiązało się z zarządzaniem ochroną zdrowia. Mimo gorzkich słów skierowanych do Morgan przy ich pierwszym spotkaniu w zasadzie nie miał nic przeciwko systemowi finansowania ochrony zdrowia jako takiemu. Problem polegał na tym, że szara rzeczywistość mijała się z jego marzeniami. Cóż, pewnie było nieuniknione, że zarządzanie ochroną zdrowia w końcu sprowadza się do zarządzania finansami. Ubezpieczenia zdrowotne były wielkim biznesem, ale nikt już chyba nie sądził, że system ten może być odpowiedzią na potrzeby zdrowotne ludności.
Dawniej dofinansowywaniem służby zdrowia zajmowały się półcharytatywne organizacje, które starając się wyjść na swoje, miały na względzie przede wszystkim dobro pacjentów. Teraz, kiedy firmy ubezpieczeniowe były potężnymi korporacjami publicznymi, najważniejsze stały się dla nich pieniądze. Chodziło nie tyle o same zyski, co o bezpardonowe dążenie do ich osiągnięcia: jeśli jakaś kuracja nie znajdowała korzystnego odbicia w podsumowaniu kwartalnym, rezygnowano z jej finansowania, nie zważając na pacjentów. To nieuchronnie prowadziło do nadużyć. Pieniądze były przynętą, która wabiła rekiny takie jak Britten czy Morrison.
Brad skręcał właśnie w ulicę, przy której stał dom Brittena, gdy nagle włączył się pager. Jezu, ależ z niego idiota! Może jeszcze wynajmie orkiestrę dętą, by oznajmić swoje przybycie? Był pewien, że ten cholerny terkot niesie się po całej ulicy. Brad wcisnął guzik i spojrzał na wyświetlacz. Spodziewał się zobaczyć numer swojej poczty głosowej; jednak rząd cyfr poprzedzony był kierunkowym Manhattanu. Po chwili Brad zorientował się, że to numer Crandalla.
Po kiego licha Simon dzwoni do niego o tej porze? Brad szybko zjechał na pobocze, zgasił światła i wystukał numer na klawiaturze telefonu samochodowego.
– Simon? Co…
– Przepraszam, że zawracam ci głowę, Bradford, ale to pilne.
– Simon, mam masę, kłopotów. Co jest? Crandall wyczuł napięcie w głosie przyjaciela.
– Może najpierw ty powiedz, co się z tobą dzieje.
Brad miał na głowie wiele zmartwień i choć ufał Simonowi, wolał nie… nagle uświadomił sobie, że popada w obłęd. Właściwie czemu nie mógłby zwierzyć się przyjacielowi ze swoich obaw? Brad wziął głęboki oddech i zaczął opowieść.
Kiedy skończył, było mu nieco lżej.
– Simon, jesteś tam jeszcze? – spytał.
– Boże przenajświętszy, ty to masz kłopoty. Dzwoniłeś już na policję?
– Nie i wolałbym tego nie robić – powiedział Brad – przynajmniej na razie. Myślę, że tym ludziom zależy przede wszystkim na moim milczeniu. Jeśli przekonam ich, że będę trzymał język za zębami, może oddadzą mi syna.
– A co z Morgan?
– Jeszcze nie mam pomysłu – powiedział Brad. – Cholernie się o nią martwię, ale myślę, że sobie poradzi. No a teraz ty powiedz, czemu chciałeś ze mną rozmawiać?
Crandall od razu przeszedł do rzeczy. Właśnie wrócił z miejsca zbrodni, gdzie policja znalazła szkielet indiańskiego dziecka. Obok leżał portfel, z którego wypadł kawałek kartki z nazwiskiem Brada. Simon podał rysopis mężczyzny, który wymknął się z policyjnej zasadzki.
Brad czuł, jak krew stygnie mu w żyłach. Opis podany przez Simona idealnie pasował do Nbele.
– Nuru Milawe – powtórzył pod nosem.
– Znasz go? Kto to jest i czego od ciebie chce?
– Nie wiem, ale Nbele, mój znajomy, który został zamordowany, wspominał, że ma kuzyna. To pewnie on, ten Nuru. Masz jego adres?
– Tylko fałszywy. Bradford, proszę cię, nie rób żadnych głupstw. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że nic w tej sprawie nie jest dziełem przypadku? Zaczynam rozumieć, jak to wszystko – chrząszcze, roztocze, nieboszczyki kości – wiąże się ze sobą. Chcesz mojej rady? Pozwól, żebym wciągnął w to policję i… Bradford? Brad?
Ale Brad, uśmiechając się, już się rozłączył. Tylko tego brakowało, żeby musiał tracić czas na wyjaśnianie wszystkiego policji. Kawałki układanki powoli zaczynały łączyć się w całość. Teraz już wiedział, dlaczego Morrison i Britten byli tak pewni siebie: to nie oni więzili Michaela. Miał go kto inny. Jeśli on, Brad, dobrze rozegra tę partię, znajdzie i tego człowieka, i swojego syna.
Najpierw musiał zdobyć prawdziwy adres Milawe. Być może figurował w aktach policji hrabstwa. Poza tym w miejscowej wschodnioafrykańskiej społeczności prawdopodobnie wszyscy się znają. No i dochodziły jeszcze zabójstwa na oddziale intensywnej terapii. Łatwość, z jaką je popełniono, wskazywała, że sprawcą musi być ktoś, kto dobrze zna szpital.
Brad zadzwonił na uniwersytet i poprosił do telefonu kierownika nocnej zmiany. Kiedy wytłumaczył, o co chodzi, kierownik powiedział, że owszem, zna pana Milawe, ale dość słabo. Milawe pracował na dziennej i czasami wieczornej zmianie jako technik od respiratorów; szczerze mówiąc, nikt za nim nie przepadał.
– Tak, to on – powiedział Brad z bijącym sercem. Po kilku minutach kierownik znalazł w komputerze adres Milawe. Brad podziękował mu, zawrócił wóz i ruszył w stronę Expressway.
Kiedy Nuru wrócił do domu, chłopiec jeszcze spał. Milawe postanowił go nie budzić, ponieważ miał jeszcze dużo roboty. Najpierw napalił pod kotłem. Kilka zamrożonych okazów czekało na spreparowanie. Przez chwilę zastanawiał się, czy samemu się nie zdrzemnąć, ale był zbyt zajęty i zbyt zdenerwowany.
Nerwy miał napięte jak postronki. Na myśl o tym, jak niewiele brakowało, by został aresztowany, wzrastał mu poziom adrenaliny. Od lat siedział w tym biznesie, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się patrzeć prosto w lufę pistoletu. Tylko dzięki swojemu szóstemu zmysłowi i niewiarygodnemu szczęściu zdołał tak szybko zareagować.
Na przyszłość będzie musiał być o wiele czujniejszy. Przedsięwzięte przez niego środki ostrożności okazały się niewystarczające. Od tej pory będzie kontaktował się tylko z pewnymi ludźmi – dotyczyło to zwłaszcza nowych klientów. Pierwsza transakcja odbędzie się na neutralnym terenie. Co ważniejsze, mimo swojej nieufności do broni palnej być może będzie musiał zacząć ją nosić.
Był zaniepokojony utratą portfela. Nie chodziło o znajdujące się w nim trzysta dolarów czy karty kredytowe, zresztą wszystkie kradzione. Najważniejsze było prawo jazdy. Mimo że wpisany w nie adres był fałszywy, w ręce policji wpadło jego zdjęcie i nazwisko. Nie sądził, by go odnaleźli, ale na wszelki wypadek musiał podjąć odpowiednie działania, by temu zapobiec.
Na razie był skonany i musiał się zrelaksować. Nadeszła pora, by wynagrodzić sobie trudy dnia – nic tak nie pomagało, nie przynosiło takiej ulgi i zapomnienia jak wysokiej jakości marihuana. Tak mocno jej pragnął! Była dla niego tym, czym dla innych jedzenie czy woda.
W czasie, gdy kocioł się nagrzewał, Nuru poszedł sprawdzić, co z chłopcem. Potrząsnął Michaelem za ramię. Chłopiec poruszył się i próbował otworzyć oczy, ale zaraz znów zapadł w sen, Nuru uniósł jego powieki. Źrenice wciąż były rozszerzone, choć mniej niż poprzednio. W ciągu najbliższej godziny trzeba będzie mu podać kolejną dawkę środka uspokajającego. Teraz, kiedy wszystko zostało przygotowane, przyszedł czas na relaks. Nuru zwalił się na fotel.
Nabijając fajką marihuaną, zawahał się. Po trawie zawsze był senny, ale tym razem, choć jego ciało domagało się odpoczynku, nie mógł sobie na to pozwolić. Z drugiej strony to nie powód, by odmówić sobie przyjemności.
Każdy problem związany z narkotykami miał swoje farmakologiczne rozwiązanie. W tej chwili Nuru potrzebował środków pobudzających. Choć nie był ich wielkim fanem, przydawały się w takiej sytuacji jak ta. Łagodziły efekt działania marihuany jak woda dolewana do wina. Kofeina i nikotyna nie wchodziły w grę, były za słabe. Amfetamina też mu nie odpowiadała Nuru wybrał coś bardziej naturalnego – czyste liście erythroxolon coca, rośliny, z której wytwarzano kokainę.
Nuru wyjął kilka liści z woreczka, włożył je do ust i zaczął żuć. Gorzkaj kokaina i inne alkaloidy zostały szybko wchłonięte przez błonę śluzową ust, działając znieczulająco na gardło i podniebienie miękkie. Teraz trzeba było zapalić, zanim kokaina spowoduje gwałtowny skok tętna. Nuru wsunął zapałkę do lulki i włożywszy cybuch w usta, zaciągnął się głęboko. Po kilku sekundach cząsteczki tetrahydrokanabinolu połączyły się z receptorami w mózgu.
Skutek był natychmiastowy. Serotonina i endorfiny przepływały obfitym strumieniem przez pień mózgu. Delikatne palce narkotyku pieściły duszę Nuru, dając mu ukojenie, pozwalając zapomnieć o troskach. W tym samym czasie koka czyniła swoje cuda w innych obszarach mózgu. Powstał swoisty farmakologiczny miszmasz, pobudzenie połączone z wyciszeniem. Nuru westchnął głęboko i wciągnął do płuc kolejną porcję dymu. Odchylając się z błogą miną na oparcie fotela, był czujny, beztroski i ogłupiały.
Pragnąc przekonać Morgan, że drugiego takiego jak on to ze świecą szukać, Britten nakręcił film kamerą wideo pod tytułem Ekonomista: Życie i czasy kawalera. Kiedy majstrował coś przy magnetowidzie, jego wymarzona partnerka dyskretnie rozglądała się po domu, wypatrując wyjść i możliwych dróg ucieczki. Nie zamierzała pokornie zdać się na łaskę swoich prześladowców. Jednak, świadoma, że stawiając opór, narażałaby Michaela na niebezpieczeństwo, postanowiła na razie zachowywać się jakby nigdy nic.
Wideo zostało nakręcone przez znanego reżysera filmów dokumentalnych. Narrator zza kadru objaśniał, co przedstawiają kolejne prezentowane zdjęcia: Hugh jako dziecko; Britten, pilny student; Britten, wielokrotnie nagradzany profesor. Godzinną prezentację zakończyła mowa wygłoszona osobiście przez Brittena, stojącego przed kamerą, adresowana do Morgan. Długi monolog zawierał wszystkie dobrze jej znane argumenty – są dla siebie stworzeni, byliby doskonałą parą i tak dalej, i tak dalej. Ze słów i mimiki Brittena biła uczciwość sprzedawcy używanych aut. Morgan niezwykłe wydało się to, że ktoś gotów był zapłacić tyle pieniędzy za nakręcenie tak egocentrycznej autoreklamy.
Ta kaseta wideo tylko potwierdzała, jak mocno zakorzenione są rojenia tego człowieka. Niestety, według Brittena taka prezentacja była odpowiednim sposobem na zdobycie serca kobiety, której pożądał. Jego wyważony, logiczny i dokładny wywód był raczej propozycją zawarcia umowy niż oświadczynami. Miał jednak także swoją ciemną stronę: groźby i zawoalowane insynuacje stanowiły jego nieodłączną część. Po obejrzeniu tego nagrania Morgan utwierdziła się w przekonaniu, że Brittenowi potrzebna była nie żona, ale lekarstwa i długa hospitalizacja.
Przez cały czas Britten siedział u jej boku, sącząc sauterna i jedząc pasztet z gęsich wątróbek niczym widz chrupiący prażoną kukurydzę w kinie. Kiedy po zakończeniu filmu włączył światła, Morgan zauważyła, że wrócił mu dobry nastrój.
– No i co ty na to, moja droga? Jesteśmy sobie przeznaczeni, nie sądzisz?
– Jestem pod wrażeniem, Hugh – powiedziała. – Wideo najwyższej klasy. Pewnie kosztowało cię fortunę.
– Pieniądze nie mają znaczenia. Liczy się tylko to, czy cię przekonałem.
– Dałeś mi do myślenia – powiedziała, starając się, by zabrzmiało to szczerze. – Zobaczyłam cię od innej strony. Britten, o dziwo, zarumienił się.
– Dziękuję. Staram się, jak mogę. A teraz, jeśli…
– Hugh – przerwał mu Morrison, wpadając do pokoju. Chodź tu na chwilę.
– Czego znowu? – powiedział Britten ze złością. – Chcę mieć odrobinę prywatności.
– Ta sprawa nie może czekać. Właśnie zadzwonił do mnie jeden z naszych ludzi z policji. W komputerze policyjnym pojawiło się nazwisko Nuru Milawe.
– Co takiego? – Uśmiech momentalnie zniknął mu z twarzy. – To musi być jakaś pomyłka, przecież miał siedzieć w domu z tym chłopakiem!
– Może teraz tam siedzi, ale o pierwszej trzydzieści był w mieście i próbował opchnąć komuś jeden z tych swoich szkieletów.
– Wspominano coś o chłopcu? Czy Milawe dał się złapać? Morrison pokręcił głową.
– Uciekł. Ledwo ledwo. Był sarn.
– Rozumiem – powiedział Britten. – Czyli teraz ten głupiec jest w domu! Z tego, co wiem, policja nie zna jego adresu. Przynajmniej on tak mówił.
– Może to sprawdźmy.
– Słusznie. – Britten odwrócił się do Morgan. – Przepraszam, moja droga, ale na chwilę zostawię cię samą. Musimy do kogoś zadzwonić.
Odnalezienie położonej na odludziu, wyboistej drogi wiodącej do domu Nuru, zajęło Bradowi czterdzieści piąć minut. W czasie jazdy myślał o Michaelu, którego twarz bezustannie stawała mu przed oczami. Siąpił drobny deszcz, a droga była nieoświetlona i w złym stanie. Brad zatrzymał wóz w bezpiecznej odległości od domu Milawe, wziął wiatrówkę i torbę z tylnego siedzenia. Ostrożnie zamknął drzwi, starając się nie robić hałasu. Potem pochylił się i potruchtał ciemną, błotnistą drogą przed siebie.
Zaniedbany drewniany budynek bardziej przypominał opuszczoną stodołę niż dom. Z wnętrza wydobywał się słaby blask. Myśl, że to tu więziony jest jego syn, wzmogła i tak silną determinację Brada. Prostując ramiona, ruszył naprzód, z twarzą mokrą od deszczu.
Liczył na to, że zastanie Nuru samego. Brad wiedział, że gdyby doszło do walki wręcz, adrenalina doda mu sił, zwiększając jego szansę. Mimo to nie mógł zapomnieć, z jaką łatwością Nuru zabił dobrze zbudowanego Nbele.
Niezachwiany w swoim postanowieniu, podkradł się do budynku. Z oddali dobiegł pomruk gromu. Kilka metrów od drzwi Brad schował się za grubym pniem drzewa. Serce waliło mu jak młotem i musiał głęboko oddychać. Dokładnie obejrzał drzwi, a następnie powiódł wzrokiem po oknach. W górze widać było cienki czarny drut tańczący na wietrze – kabel telefoniczny.
Brad nie sądził, by telefon był mu potrzebny, i jednocześnie nie chciał, by Milawe mógł zeń skorzystać. Ukląkł na mokrej ziemi i przez chwilę grzebał w torbie. Odnalazłszy skalpel, szybko zdjął plastikową pochwę, wyciągnął rękę do góry i jednym ruchem przeciął kabel.
Britten przekartkował notatnik z adresami, aż wreszcie znalazł ten właściwy i wystukał numer. Przez chwilę słuchał w skupieniu, po czym odłożył słuchawkę i jeszcze raz spróbował uzyskać połączenie. Rozległ się cichy trzask, ale nie było sygnału. Bruzda przecięła czoło Brittena.
– To dziwne. Nie mogę się do niego dodzwonić.
– Co, nie odbiera?
– W ogóle nie ma sygnału – powiedział Britten. – Czekaj, zadzwonię do informacji.
Po krótkiej rozmowie odłożył słuchawkę.
– Podobno sąjakieś kłopoty na łączach, być może spowodowane burzą.
– To nam niewiele daje.
– Nie możemy sobie pozwolić na pozostawanie w niepewności. Pojedziemy tam.
– A co z dziewczyną? – spytał Morrison.
– Weźmiemy ją ze sobą.
Burza nadciągała w błyskawicznym tempie. Po kilku niespokojnych minutach Brad wyłonił się z cienia i podkradł do ściany domu, trzymając w rękach strzelbę i torbę. Mroczne i ponure niebo doskonale odzwierciedlało jego stan ducha.
Brad ruszył w stronę zasłoniętego okiennicami okna, oddalonego o kilka metrów. Zza szyby sączyło się słabe światło. Pochylony przebiegł przez mokre zarośla. Zimne strugi deszczu chłostały mu ramiona i przesiąkały przez ubranie. Przedzierający się przez rozkołysane drzewa wiatr wył upiornie.
Brad podszedł do okna i zatrzymał się, oddychając ciężko. Jeśli dopisze mu szczęście, huk piorunów zagłuszy odgłos jego kroków. Na środku okna, między zmurszałymi drewnianymi okiennicami była szeroka szpara. Przywierając plecami do szorstkiego drewna, Brad powoli zbliżył twarz do odsłoniętego kawałka szyby.
Trudno było cokolwiek zobaczyć przez mokre szkło, ale Brad miał wrażenie, że widzi duży, prawie pusty pokój. Wydawało mu się, że czuje charakterystyczny zapach marihuany. Nagły podmuch wiatru poderwał z ziemi mokre liście, obsypując mu twarz jakimiś paprochami. Brad przetarł oczy i zajrzał do wnętrza domu.
Słabe światło sączyło się z małej lampki po drugiej stronie pokoju. Brad przejechał dłonią po szkle, próbując zetrzeć mokre smugi i parę. Jego oczy powoli wyłowiły z półmroku ciemny prostokątny kształt, znajdujący się w odległości około trzech metrów od okna. Serce zamarło Bradowi w piersi, gdy zorientował się, że to oparcie fotela. Unosiła się nad nim cienka wstęga dymu. Fotel był obrócony nieznacznie w lewo. Z cienia wyłoniła się głowa z fajką w ustach. Nawet w półmroku dało się zauważyć łudzące podobieństwo do Nbele; mężczyzna miał ostre, wyraziste rysy i grubą szyję, tak jak jego kuzyn.
Brad szybko schylił głowę. Mimo słabości do marihuany Milawe wyglądał na groźnego i silnego przeciwnika. Cóż, dodawał sobie otuchy Brad, mam przewagę, jaką daje mi zaskoczenie.
W strugach lejącego deszczu Brad ostrożnie otworzył ładownicę strzelby i wychylił ją do przodu, odsłaniając wlot lufy. Zdjąwszy osłonę zabezpieczającą z jednego z nabojów, niepewnie wsunął go do zamka, po czym zatrzasnął magazynek. Następnie trzykrotnie zarepetował wiatrówkę, wytwarzając dość ciśnienia, by pocisk wyleciał z lufy z prędkością stu pięćdziesięciu metrów na sekundę. Towarzyszący temu trzask utonął w huku piorunów. Strzelba była gotowa do strzału.
Odgłosy zbliżającej się burzy przywodziły na myśl salwy artyleryjskie. Brad powoli wychylił się zza okiennicy. Fotel wrócił do swojej początkowej pozycji, zasłaniając Milawe. Brad spojrzał w lewo, gdzie światło lampki było silniejsze. Przy ścianie stało małe składane łóżko. Otworzył szerzej oczy. Na łóżku leżał jego syn z ustami zaklejonymi taśmą.
Michael patrzył w okno.
Brad pragnął go zawołać, jednak byłoby to zbyt ryzykowne. Szybko odchylił głowę. Był ciekaw, czy Michael go poznał. Pod zasnutym ciężkimi burzowymi chmurami niebem panowały nieprzeniknione ciemności. Szczęście w nieszczęściu, pomyślał Brad, że chłopiec żyje i nic mu nie jest.
Nawet gdyby Michael go zauważył, na pewno nie dałby tego po sobie poznać. Był zbyt inteligentny, by się zdradzić. Brad zdawał sobie jednak sprawę, że nie może już dłużej zwlekać. Mikey był cały i zdrowy, ale kto wie, jak długo jeszcze. f; I co teraz zrobić? Mógłby spróbować wejść przez drzwi frontowe, ale pewnie są zamknięte. Z drugiej strony, gdyby podkradł się niezauważony od tyłu i uderzył Milawe w tył głowy kolbą strzelby… Burza nie ustawała. Brad był przemoknięty do suchej nitki. Porywisty, wilgotny wiatr szalał wśród drzew, a krople deszczu waliły w dach. Oparłszy lufę strzelby o parapet, Brad położył torbę na ziemi. Ostrożnie otworzył okno. Michael nie spał już od kilku minut. Leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami. Widział na własne oczy, co ten potężny mężczyzna zrobił Nbele, i był przerażony, że to samo spotka i jego. Jeśli będzie udawał, że śpi, może zły człowiek zostawi go w spokoju.
Usta miał czymś zaklejone. Dobrze, że mógł oddychać. W jego nozdrza uderzył jakiś dziwny, a mimo to znajomy zapach, taki sam, jak na placu zabaw, kiedy kręciły się tam starsze chłopaki. Michael powolutku otworzył oczy. Mężczyzna siedział w fotelu i palił fajkę. Michael ostrożnie rozejrzał się po pokoju, zwracając uwagę na wszystkie szczegóły. Jego wzrok spoczął na przedmiocie wiszącym na ścianie za fotelem. Chłopiec zmrużył oczy, usiłując zobaczyć go wyraźniej. Kiedy uświadomił sobie, co to takiego, serce zamarło mu w piersi.
Był to szkielet, z palcem wyciągniętym w jego stronę.
Michael wybałuszył oczy z przerażenia. Nie mógł oderwać wzroku od czarnych oczodołów, które zdawały się patrzeć prosto na niego. Szkielet miał około metra dwadzieścia wysokości i był częściowo ukrzyżowany. Jego stopy zachodziły na siebie, przebite dużym gwoździem, a lewa dłoń została przytwierdzona do prymitywnego drewnianego krzyża. Kościsty palec prawej ręki zdawał się wskazywać Michaela oskarżycielskim gestem.
Przez kilka przerażających minut chłopiec nie mógł oderwać oczu od tego makabrycznego widoku. W końcu, kiedy wreszcie przekonał sam siebie, że przecież ten szkielet jest nieżywy, odwrócił się w stronę okna.
Za spływającymi po szkle strugami wody widoczny był zarys ludzkiej głowy. Minęła chwila, zanim Michael rozpoznał twarz, którą widział już tyle razy, pochyloną nad swoim łóżkiem.
Twarz jego taty.
Po chwili zniknęła, równie niespodziewanie, jak się pojawiła. Michael nie wiedział, co robić. Miał ochotę zerwać się i pobiec do ojca, ale coś nakazało mu nie ruszać się z miejsca.
Michael zamknął oczy. Czy to wszystko mu się przyśniło? Wsłuchał się w donośną melodię burzy, świst wiatru wśród krokwi, nieustające dudnienie deszczu, huk piorunów. Po kilku sekundach uchylił powieki. Nie widział nic prócz lejących się z nieba strug wody. W oknie znów pojawiła się znajoma sylwetka.
Dygocząc ze strachu, Michael patrzył, jak jego ojciec bezskutecznie próbuje otworzyć okno. Wśród szumu deszczu dało się słyszeć ciche skrzypienie. Nagle po niebie przeleciała błyskawica i niemal od razu rozległ się ogłuszający huk. Michael zobaczył oświetloną od tyłu sylwetkę ojca, zmagającego się z oknem.
Nuru usłyszał podejrzany dźwięk, charakterystyczne skrzypienie drewna. Przechylił głowę, odłożył fajkę i zaczął nasłuchiwać. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień i usłyszał przeraźliwy huk. Nuru skrzywił się. Kątem oka zauważył jakiś ruch. Odwracając się, spostrzegł uniesioną głowę chłopca, wpatrzonego w okno. Nuru skierował wzrok w tamtą stronę.
Bradowi od huku dzwoniło w uszach. Próbował otworzyć okno dwiema rękami, ale nic to nie dawało. Framuga musiała być wypaczona. Próbował sprawdzić, w którym miejscu się zacięła, ale nieustający deszcz zalewał mu oczy, o mało go nie oślepiając. Obawiał się, że za bardzo hałasuje, ale było już za późno, by dać za wygraną.
Brad rozłożył ręce i oparł je na framudze, w miejscu, gdzie wydawała się najsolidniejsza, po czym pchnął ją z całej siły. W pierwszej chwili okno nawet nie drgnęło, ale zaraz zaczęło ustępować. Brad, zachęcony, zmusił się do jeszcze większego wysiłku, zamknął oczy, twarz nabiegła mu krwią, aż wreszcie…
W tej samej chwili rozległ się brzęk tłuczonego szkła i deszcz odłamków uderzył w twarz Brada. Jego szyja znalazła się w żelaznym uścisku, a nogi oderwały się od ziemi. Brad zmusił się, by otworzyć oczy, i zobaczył twarz Nuru Milawe.
W oknie ziały dwie poszarpane dziury, przez które przeszły pięści Milawe. Potężny, naćpany mężczyzna trzymał Brada za szyję i dusił obiema rękami. Jego ciemną twarz wykrzywiał grymas wściekłości, spomiędzy rozchylonych warg wyłaniały się zaciśnięte zęby. Brad widział jak przez mgłę białka jego oczu, poprzecinane cienkimi żyłkami.
Próbował podjąć walkę, ale nie mógł złapać tchu. Silne palce Milawe ściskały jego tchawicę. Po chwili zaczęło mu brakować tlenu. Podskakiwał jak kukiełka, od czasu do czasu dotykając ziemi czubkami butów. Dwiema rękami próbował oderwać palce Milawe od swojej szyi, ale napastnik był za silny.
Brad błyskawicznie tracił wzrok. Widział wszystko jak przez celownik optyczny – to, co w środku pola widzenia, było wyraźne, a natomiast wszystko po bokach tonęło w ciemnościach. Nieoczekiwanie dla samego siebie pomyślał o Michaelu. Tyle miał mu do powiedzenia, ale zabrakło na to czasu.
Widział przed sobą pełną nienawiści twarz Milawe. Zaczęło mu dzwonić w uszach, co świadczyło, że ustał przepływ krwi przez tętnicę szyjną. Wisząc bezradnie w strugach padającego deszczu, powoli zapadał się w ciemność.
Nagle rozległ się mrożący krew w żyłach krzyk. Brad zdołał dostrzec wśród szybko ogarniającego go mroku profil Milawe i obnażone zęby. Nagle poczuł, że jedna z duszących go dłoni zwalnia uścisk, i dotknął nogami ziemi. Chwiejąc się, próbował odzyskać równowagę. Nie mógł złapać tchu. Milawe wciąż trzymał go drugą ręką za szyję, boleśnie wbijając kciuk w zagłębienie nad mostkiem. Wszystko zaczęło tonąć w czerni.
Rozmyślając gorączkowo, Brad przypomniał sobie o strzelbie do usypiania zwierząt. Nie zważając na miażdżący uścisk, szybko opuścił ręce. Przez chwilę wymachiwał nimi w powietrzu i wydawało mu się, że potrącił i przewrócił strzelbę. Kiedy już miał stracić nadzieję, palcami wymacał chłodną lufę.
Błagając los o choćby łyk powietrza, Brad podniósł strzelbę. Przekładał ją z jednej ręki do drugiej, aż poczuł pod prawą dłonią spust, a lewa spoczęła na kolbie. Resztkami sił wbił lufę w okno, mierząc w głowę Milawe. Ciężki jak z ołowiu palec spoczął na spuście. Padł strzał.
I nagle duszący ucisk ustał. Brad zatoczył się do tyłu, półprzytomny, i ciężko upadł na ziemię. Spojrzał przymrużonymi oczami w okno, ale nie dość, że były zalane deszczem, to jeszcze wirowały przed nimi tysiące punkcików.
Zaciągnięte ciężkimi chmurami niebo przecięła kolejna błyskawica, która oświetliła na chwilę Milawe, wciąż stojącego w oknie. Mężczyzna nieporadnie próbował wyrwać strzykawkę z szyi. Na jego twarzy malował się wyraz wściekłości i zaskoczenia. Potem niebo znów pociemniało i rozległ się grzmot.
Brad leżał na ziemi, chwytając ustami powietrze. Jego gardło zdawało się płonąć żywym ogniem, a krtań bolała przy każdym oddechu. Przez kilka sekund, dopóki nie zebrał myśli, nie był pewien, gdzie właściwie jest. Uniósł się na łokciach, próbując nieco ochłonąć. Milawe wciąż gdzieś tu był. Możliwe, że ranny, ale to czyniło go jeszcze bardziej niebezpiecznym. Brad pomyślał o swoim synu i ogarnęło go przerażenie.
– Michael! – krzyknął, ale jego słaby, chrapliwy głos utonął w łoskocie piorunów. – Michael!
Czy naraził syna na jeszcze większe niebezpieczeństwo? Przyparł Milawe do muru. Ten człowiek był mordercą. Kto wie, może właśnie w tej chwili znęcał się nad Michaelem.
Oszalały ze strachu, Brad uklęknął, po czym zmusił się do wstania. Ruszył chwiejnym krokiem przed siebie, wykrzykując imię syna, ale jego wołania ginęły w skowycie wiatru. Zaczął wodzić palcami po roztrzaskanym oknie, nie zważając na potłuczone szkło. W końcu naparł rękami na framugę.
– Tato!
Brad uniósł głowę, zbity z tropu. Spodziewał się, że lada chwila wyrośnie przed nim Milawe, w którego wstąpiły nowe siły. Tymczasem zobaczył Michaela. Oczy Brada wypełniły się łzami.
– Chyba trzeba to otworzyć – powiedział chłopiec spokojnie. Wgramolił się na coś, przez chwilę majstrował przy zatrzasku, po czym spojrzał w dół z uśmiechem. – Już!
Deszcz zaczynał ustawać. Brad niepewnie spojrzał za plecy syna.
– Mikey, wszystko w porządku? Co się stało z tamtym człowiekiem?
– Tam leży – powiedział Michael, wskazując podłogę. – Ale go znokautowałeś, tato.
Znokautowałem go? – pomyślał Brad, zaskoczony. Czyżby środek zadziałał tak szybko? Popchnął framugę do góry.
– Uważaj na szkło, Mikey. I nie spuszczaj tego faceta z oczu!
Okno otworzyło się bez najmniejszego oporu. Brad zepchnął odłamki szkła z parapetu i wsunął się przez otwór do ciepłego, suchego pokoju. Obrócił się i zeskoczył na podłogę.
Milawe z zamkniętymi oczami leżał na plecach. Był nieprzytomny i oddychał głęboko. Brad podbiegł do Michaela i z ulgą porwał go w ramiona, dając upust ogromnej radości.
– Dzięki Bogu, dzięki Bogu! – powtarzał raz po raz, tuląc chłopca. -Tak się o ciebie martwiłem!
– Tato, przestań! Jesteś cały mokry!
Brad jeszcze raz go przytulił, pocałował w policzek i postawił na podłodze.
– Czy ten człowiek zrobił ci krzywdę, synku? Czy w ogóle ci coś zrobił?
– Nic mi nie jest. Kiedy tu przyjechaliśmy, dał mi do wypicia coś słodkiego. Zrobiłem się strasznie senny, ale to wszystko. – Spojrzał ojcu w twarz. -Strasznie jesteś podrapany. Boli cię?
Brad nawet nie poczuł, że się pokaleczył.
– Właściwie nie. – Ukucnął przed synem i czule pogładził go po twarzy. – Teraz powiem ci, co masz zrobić, Mikey. Wyjdziesz stąd frontowymi drzwiami – powiedział, wskazując je – i podejdziesz do okna. Powinna tam być strzelba i torba. Przynieś tutaj te rzeczy, dobrze?
– Strzelba?
– Stara wiatrówka. No, ruszaj. – Klepnął chłopca w siedzenie i Mikey wybiegł z domu. Brad odprowadził go spojrzeniem. Na myśl, że jego syn jest już bezpieczny, ogarniało go poczucie nieopisanej wręcz ulgi.
Rzuciwszy okiem na leżącego nieruchomo Milawe, Brad zaczął szukać papierowych serwetek. Kiedy je wreszcie znalazł, wytarł sobie twarz. Drobne ranki już prawie nie krwawiły. Rozejrzał się i zauważył, że jest tu jeszcze drugi pokój. Włączył światło i wszedł tam.
Pomieszczenie było wypełnione spreparowanymi szkieletami i wiszącymi na ścianach półkami z nierdzewnej stali. Na drugim końcu stał ogromny czarny żelazny kocioł z wrzącą wodą. Brad, zaskoczony, przez chwilę stał w bezruchu. Potem zamknął drzwi, odwrócił się i podszedł do nieprzytomnego mężczyzny.
Zakrwawiony nabój leżał na podłodze. Spełnił swoje zadanie: tłok był wciśnięty, a strzykawka opróżniona. Brad ukląkł przy Milawe i od razu zorientował się, czemu środek zadziałał tak szybko. Szczęśliwym trafem igła wbiła się w żyłę biegnącą pod skórą pokrywającą naczynia krwionośne szyi. Wyglądało na to, że ketamina została wstrzyknięta prosto do wewnętrznej żyły szyjnej. Środek uspokajający musiał dostać się do mózgu Milawe w kilkanaście sekund, pozbawiając go świadomości.
Nagle drzwi otworzyły się i do domu wbiegł Michael, ściskając w rękach torbę i strzelbę.
– O to chodziło, tato?
– Tak – odparł Brad. – Połóż to na podłodze. Kiedy się obudziłeś?
– Zaraz po tym, jak on zaczął palić trawę i…
– Hej, hej, kolego! A skąd ty wiesz, co to jest trawa?
– Tato, daj spokój! Przecież czuć jaw całej szkole.
– Boże jedyny – powiedział jego ojciec, kręcąc głową. – Mów dalej.
– Zakleił mi usta taśmą, ale ręce miałem związane luźno, no nie? Kiedy otworzyłem oczy, ten facet siedział sobie i palił. Jestem pewien, że nie zauważył, że już nie śpię. Potem zobaczyłem cię w oknie.
– Nie wiedziałem, czy mnie poznałeś.
– Bo nie poznałem, dopóki nie uderzył piorun – powiedział Michael. -Ale potem zauważyłem, że on wstaje. Wiedziałem, że go nie widzisz. Chciałem cię ostrzec, ale… – Głos Michaela załamał się i chłopiec zaczął płakać. – Przepraszam, tato.
– No coś ty! Przecież ja też się bałem. – Brad przygarnął syna do siebie. – Ale nic nam się nie stało, prawda? Michael pociągnął nosem i skinął głową.
– No. Ale kiedy ten facet rzucił się na ciebie, tak się zezłościłem, że ugryzłem go w nogę.
– Ugryzłeś go?
– Tak. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Mówię ci, ale go załatwiłem!
Na twarz Brada wypłynął uśmiech pełen wdzięczności i podziwu. To wyjaśniało, dlaczego Milawe wypuścił go ze śmiertelnego uścisku. Michael uratował życie swojemu ojcu.
Brad spojrzał na Milawe. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Przez ostatnie kilka tygodni nagromadziło się mnóstwo pytań. Milawe mógł udzielić na nie odpowiedzi. Jako narzędzie w rękach Brittena z pewnością doskonale wiedział, co wydarzyło się w szpitalu. Sprawdziwszy puls i źrenice Milawe, Brad otworzył swoją torbę.
– Co chcesz zrobić, tato?
– Mam tu taki lek o nazwie brevital. – Chłopiec wyglądał na zbitego z tropu. – Słyszałeś kiedyś o eliksirze prawdy? – spytał. Mikey potrząsnął głową.
– To eliksir, który zmusza ludzi, by mówili prawdę. Duża dawka działa usypiająco, ale jeśli dobierze się odpowiednią ilość leku, to delikwent odpowie na każde pytanie, jakie mu zadasz.
– Fajnie. O co go zapytasz?
– Właśnie się zastanawiam. – Brad wyjął z torby fiolkę, w której było dwa i pół grama sproszkowanego brevitalu. W normalnych warunkach środek ten rozpuszczano, po czym przenoszono do większej ilości rozcieńczalnika, na ogół wynoszącej dwieście pięćdziesiąt centymetrów sześciennych. Potem pacjentowi powoli wstrzykiwano dziesięć centymetrów sześciennych płynu, co równało się stu miligramom czystego brevitalu. Jednak jedynym rozcieńczalnikiem, jakim Brad dysponował w tej chwili, było pięćdziesiąt centymetrów sześciennych sterylnej wody; oznaczało to, że stężenie będzie pięciokrotnie wyższe od normalnego. Musiał więc zachować najwyższą ostrożność przy wstrzykiwaniu środka. Jeśli poda go za dużo albo za szybko, Milawe może już się nigdy nie obudzić.
Brad rozpuścił proszek, rozcieńczył go i napełnił strzykawkę. Musiał zaczekać z podaniem brevitalu, aż ketamina przestanie działać, a nie wiedział, jak długo to potrwa. Domyślał się, że około godziny. Za długo. Znów zaczął grzebać w torbie.
Brad żałował teraz, że bardziej nie zainteresował się farmakologią, ale cóż, w tej sytuacji musiał zgadywać. Wyjął kilka ampułek i fiolek, po czym przeniósł ich zawartość do strzykawki o pojemności pięciu centymetrów sześciennych. Otrzymał w ten sposób silną mieszankę maziconu, efedryny i narcanu. Nie miał pojęcia, ile wynosi normalna dawka ani czy to cholerstwo w ogóle zadziała.
Michael przyglądał się, jak ojciec zawiązuje mankiet na bicepsie Milawe.
– Mogę i ja go o coś spytać?
– Masz coś konkretnego na myśli, chłopie?
– Chcę się dowiedzieć, dlaczego zrobił krzywdę Nbele.
– Też jestem tego ciekaw – powiedział Brad, czując nawrót gniewu. -Najpierw jednak muszę go trochę ocucić. Michael, przerażony, zrobił krok do tyłu.
– Tato, nie budź go!
– Nie bój się, nigdzie nam nie ucieknie.
Brad poklepał przedramię Milawe, powodując rozszerzenie naczyń krwionośnych. Znalazł wystającą żyłę w zgięciu łokcia i podłączył kroplówkę.
Następnie podczepił do niej strzykawkę i zaczął powoli wciskać tłok. Co pewien czas szczypał Milawe i klepał go w policzek. Po mniej więcej trzech minutach Murzyn poruszył się. Brad sprawdził puls – był mocno przyspieszony – i źrenice, które zaczynały się zwężać. Potem, zanim Milawe zdążył się ocknąć, Brad zamienił strzykawki, podłączając do kroplówki brevital.
Ostrożnie wcisnął tłok. Pod wpływem środków pobudzających Milawe powoli zaczął wracać do przytomności. Zamrugał powiekami, po czym szybko popatrzył w lewo i w prawo. Już odwracał głowę w stronę Brada, kiedy zaczął działać brevital. W oczach Nuru pojawił się błysk złości, ale zaraz znów zasnuła je mgła. Brad zdjął rękę ze strzykawki.
– Pora się obudzić – powiedział i klepnął Milawe w policzek. – Mam do ciebie parę pytań.
Mężczyzna burknął coś pod nosem.
Michael na wszelki wypadek trzymał się od niego z daleka.
– Boję się, tato.
– Wiem, Mikey. Ale on nie wstanie, wierz mi. Chcę tylko, żeby się trochę ocknął.
Odpowiednio dozując brevital, mógł utrzymywać Milawe w stanie pół-przytomności, między jawą a snem. Uważnie przyglądał się jego twarzy. Pod pewnymi względami brevital działał jak alkohol. Powodując rozluźnienie wszelkich zahamowań, rozwiązywał język. Objawem tego, że lek zaczyna działać, był euforyczny uśmiech. Mięśnie twarzy Milawe powoli się napinały, aż wreszcie wykrzywił usta w radosnym grymasie. Już czas.
– Słyszy mnie pan, panie Milawe?
Mężczyzna z widocznym wysiłkiem wydął wargi.
– Kurwa…
– A, to rozumiem. Teraz zadam ci kilka pytań, dobrze?
– Pytań – wymamrotał Milawe.
– Jak się nazywasz?
Wydawało się, że znalezienie odpowiedzi kosztuje go mnóstwo wysiłku, jakby jego mózg pracował na mocno zwolnionych obrotach.
– Nuru Milawe – wykrztusił wreszcie.
– Widzisz, jakie to łatwe? Następne pytanie. Po co przywiozłeś tu Mi-chaela Hawkinsa?
Powoli, zacinając się, Milawe odpowiedział na wszystkie zadane mu pytania. Brad musiał umiejętnie dozować brevital, zwiększając dawkę, gdy było to konieczne, i przerywając zastrzyk, gdy mężczyzna zaczynał tracić przytomność. Słuchał jego wyjaśnień z narastającą wściekłością. Musiał wytężyć całą siłę woli, by oprzeć się pokusie podania mu śmiertelnej dawki.
Nuru wyjaśnił, że przywiezienie tu Michaela było jego pomysłem. Za resztę odpowiada Britten.
– A skąd ty właściwie znasz doktora Brittena?
– Kości – powiedział Nuru. – Britten… kolekcjoner.
– I to on wpadł na pomysł, by zabić te dzieci?
– Tak – wybełkotał Nuru. – Powiedziałem mu o roztoczach… wiedział, że pracuję przy respiratorach. Dzieci… powiedział, że są za kosztowne.
Nuru obrócił głowę i jego powieki zaczęły się podnosić. Brad ostrożnie wstrzyknął mu kolejną dawkę brevitalu.
– Robisz wszystko, czego on zażąda, tak? Dlaczego?
– Pieniądze – wydusił Nuru. – Załatwiłem też Schuberta. Brad nie posiadał się ze zdumienia.
– Schuberta? To znaczy, że Schubert został zamordowany? Nuru radośnie wyszczerzył zęby i pokiwał głową.
– Ale dlaczego zabiłeś własnego kuzyna? – spytał Brad. Na usta Nuru wypłynął półprzytomny uśmiech.
– Zasłużył sobie.
– A co z moim synem? Jak długo zamierzałeś go tu więzić?
– Do skutku…
Na te słowa Michael wybuchnął płaczem. Brad ścisnął jego dłoń, próbując dodać mu otuchy. Plan Brittena był przerażający. Milawe to tylko dobrze opłacany chłopiec na posyłki, pozbawiony skrupułów morderca, ale Britten… Zasięg tego spisku był porażający.
Uzyskawszy wszystkie odpowiedzi, Brad przyciągnął syna do siebie, utulając go w cieple swoich ramion.
– Weź to.
Morgan spojrzała na dwie zielone kapsułki leżące na dłoni Morrisona.
– Po co?
– Bo nie chcemy, żebyś nam przeszkadzała – powiedział. – Sprawiłaś już dość kłopotów. Jeśli masz pójść z nami, zrobisz to na moich warunkach!
– Co to za tabletki?
– Dzięki nim przez jakiś czas będziemy mieli cię z głowy. – Podał jej proszki i dał szkocką do popicia.
Morgan miała dość pokornego wykonywania ich poleceń. Kiedy połknie te tabletki, będzie niezdolna do jakiegokolwiek działania, a tym bardziej do stawiania oporu. Rzuciła okiem w stronę korytarza, by sprawdzić, czy nie kręci się tam Britten, po czym wzięła szklankę whisky. Ledwie jednak zacisnęła na niej palce, chlusnęła alkoholem w twarz Morrisona i obróciła się na pięcie, ruszając do wyjścia.
Morrison przewidział jej reakcję. Uchylił głowę, dzięki czemu nie został oblany, i wysunął nogę. Morgan potknęła się i runęła na podłogę. Morrison jakby nigdy nic podniósł szklankę i nalał następną solidną porcję alkoholu. Potem z pobłażliwym uśmiechem pomógł Morgan wstać i ponownie wyciągnął tabletki i szklankę w jej stronę.
Wściekła na siebie za swoją nieporadność, Morgan niechętnie wzięła proszki. Przyjrzała im się dokładnie, obracając je w dłoni. Zorientowała się, że jest to jakaś pochodna etchlorowinolu, silnego leku nasennego. Popularny wśród studentów, został odrzucony przez większość lekarzy z powodu toksyczności. Dwie siedemsetpięćdziesięciomiligramowe kapsułki w połączeniu z alkoholem mogły ją uśpić na wiele godzin.
Patrząc hardo na Morrisona, Morgan wzięła szkocką i wrzuciła tabletki do ust, po czym zręcznie wsunęła je językiem w zagłębienie obok górnych zębów trzonowych. Pociągnęła łyk whisky, zakaszlała, po czym wypiła do dna, oddając Morrisonowi pustą szklankę.
– Pycha.
Morrison wpatrywał się w nią nieprzeniknionym wzrokiem.
– Mam nadzieję, że nie próbujesz robić mnie w konia?
– Uważasz mnie za idiotkę?
– Otwórz usta – powiedział. – Podnieś język. Morgan wykonała polecenie.
– I co, zadowolony? – Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem i szybko odeszła na bok, żeby nie zdążył zmienić zdania.
– No dobrze, ruszaj. – Pchnął ją mocno w plecy.
Morgan weszła do drugiego pokoju. Britten wyciągnął rękę.
– Gotowa, moja droga? Daniel dał ci coś, żebyś się odprężyła?
– Odprężyła? – powiedziała. – Te dwie tabletki zwaliłyby konia z nóg.
– Przyda ci się trochę odpoczynku. Chodź – rzucił Britten i ruszył w stronę drzwi. – Pojedziemy moim wozem.
Siąpił drobny deszcz. Morgan usiadła z tyłu, a Morrison i Britten z przodu. Wiedziała, że gdyby wzięła te tabletki na czczo, rozpuściłyby się i dostały do krwiobiegu po około kwadransie. Czuła w ustach gęstą, rozpływającą się żelatynę. Kiedy nabrała pewności, że Morrison i Britten patrzą na drogę, wypluła klejące kapsułki na dłoń.
Wóz jechał mokrą od deszczu autostradą. Wycieraczki cicho szurały po przedniej szybie, a spod kół samochodu dobywał się jednostajny plusk. Morgan nie odrywała wzroku od zegara w desce rozdzielczej. Kiedy uznała, że środek usypiający powinien zacząć na nią działać, ziewnęła przeciągle. Britten spojrzał na nią w lusterku wstecznym.
– Co, Morgan, jesteś zmęczona?
– Zmęczona, też coś – wymamrotała. – Raczej naćpana.
– No to lepiej się zdrzemnij. No już, połóż się. Obudzimy cię, kiedy będzie po wszystkim.
To właśnie Morgan chciała usłyszeć. Westchnęła głośno i dramatycznie osunęła się na bok, po czym ziewnęła jeszcze raz. W myślach odliczała sekundy. Po trzech minutach zaczęła głośno chrapać.
Leżąc z zamkniętymi oczami, Morgan wsłuchiwała się w dźwięki dochodzące z zewnątrz. Przemijająca burza odgrażała się śmiertelnikom hukiem piorunów. Monotonną melodię kół samochodu co pewien czas przerywał charakterystyczny stukot betonowych progów. Morgan czuła lekki szum w głowie od wypitej szkockiej. Alkohol uspokoił jej skołatane nerwy. Rozmyślała gorączkowo nad swoją sytuacją.
Jedyną jej nadzieją było działanie z zaskoczenia. Domyślała się, że kiedy Morrison i Britten dojadą na miejsce, zostawiają w samochodzie, choć istniała możliwość, że będą próbowali ją obudzić i zabrać ze sobą. Jeśli tak się nie stanie, ona pójdzie za nimi. Gdyby udało jej się ich zaskoczyć, mogłaby się do czegoś przydać.
Morgan ani na chwilę nie przestała donośnie chrapać. Wydawało jej się, że minęło pół godziny, zanim wóz wreszcie zaczął zwalniać. Autostrada przeszła w krętą, boczną drogę. Uchyliwszy powieki, Morgan zauważyła, że Britten wyłączył światła. Samochód zatrzymał się i silnik zgasł.
– A niech to szlag – usłyszała głos Morrisona. – Czyj to wóz?
– Jeśli się nie mylę – powiedział Britten – naszego dobrego znajomego, doktora Hawkinsa.
– Chryste! Przecież mówiłeś, że nikt nie wie, gdzie jest ten dom.
– Cóż, najwyraźniej myliłem się – ciągnął Britten spokojnym tonem. -Ale to nie ma znaczenia. Wygląda na to, że Hawkins jest w środku.
– Skąd wiedział, że jest tu jego dzieciak?
– Może nie wiedział – powiedział Britten. – Jeśli nawet, to jego problem. Nie zdaje sobie sprawy, jak trudnym przeciwnikiem jest pan Milawe. Chodźmy.
– A dziewczyna?
Morgan usłyszała szelest materiału, co oznaczało, że Britten obejrzał się. Leżała z otwartymi ustami, oddychając równo i głęboko.
– Niech sobie śpi.
Morgan wstrzymała oddech i usłyszała charakterystyczny metaliczny trzask magazynka wkładanego do pistoletu, a potem odgłos odciąganego zamka. Następnie drzwi samochodu otworzyły się i zamknęły ze stłumionym hukiem. Morgan wydawało się, że słyszy cichy dźwięk oddalających się kroków; jednak, ponieważ szyby były pozasuwane, nie mogła być tego pewna.
Po kilku minutach ośmieliła się podnieść głowę i wyjrzeć przez okno. Samochód stał w gęstym, pogrążonym w mroku lesie. W oddali widać było zarys zmurszałej stodoły. Morgan miała wrażenie, że widzi tam jakiś ruch, ale trwało to tylko przez ułamek sekundy. Jej serce zaczęło bić mocniej, kiedy dostrzegła samochód Brada. Ostrożnie wyszła z wozu Brittena i po cichu zamknęła drzwi.
Bradowi wreszcie udało się uspokoić Michaela. Nie miał już więcej pytań do Nuru Milawe, mógł więc oddać go w ręce policji. Sięgając po telefon, przypomniał sobie, że przeciął kabel. Teraz tego żałował. Na szczęście, komenda policji znajdowała się niedaleko, o piętnaście minut drogi.
Brad nie chciał jednak zostawić Milawe samego. Znów zaczął grzebać w torbie. Szybko otworzył ampułki fentanylu i diazepamu, po czym napełnił strzykawkę. Zaaplikował nieprzytomnemu mężczyźnie obydwa te środki, a następnie podał mu dużą dawkę brevitalu. Barbituran, środek uspokajający i narkotyk powinny utrzymać go w stanie uśpienia do czasu, aż policja przyśle tu wóz patrolowy. Usatysfakcjonowany Brad zamknął torbę i podniósł strzelbę za lufę.
– Chodźmy stąd, Mikey.
Z drugiej strony pokoju dobiegł tubalny głos.
– A dokąd to, panowie?
Brad zastygł w bezruchu. Daniel Morrison wyłonił się z cienia i ruszył w jego stronę, z pistoletem w dłoni. Za nim w drzwiach, stał Britten. Brad czuł gwałtowny przypływ adrenaliny i ogarnęła go ślepa furia. Bez namysłu cisnął strzelbą w Morrisona.
Morrison zauważył lecącą w jego stronę wiatrówkę. Próbował się uchylić, ale nie zdążył. Drewniana kolba trafiła go w czoło. Odruchowo pociągnął za spust. Pistolet wystrzelił.
Wydrążony pocisk przeciął powietrze i wbił się w szczękę Milawe. Kiedy kula trafiła w cel, jej miedziany płaszcz rozerwał się na kawałki, które poleciały w górę, w stronę mózgu. Największy odłamek przeciął tętnicę i utkwił w kości skroniowej.
– Uciekaj, Mikey! – krzyknął Brad. Michael jednak był przerażony. Z szeroko otwartymi oczami i ustami, stał jak wrośnięty w ziemię.
– Łap go! – wrzasnął Britten.
Morrison szybko doszedł do siebie. Kiedy mgła rozwiała mu się sprzed oczu, zauważył Brada wbiegającego w drzwi. Morrison podniósł pistolet i nie mierząc, pociągnął za spust. Broń podskoczyła mu w dłoni. Kule przebiły framugę, wyrywając z niej drzazgi. Ale Brad zniknął.
– Goń go! – krzyknął Britten. Złapał Michaela za rękę. – Mam dzieciaka!
Brad był przerażony. Rozejrzał się gorączkowo. Jego wzrok spoczął na drzwiach w drugim końcu pokoju. Rzucił się biegiem w ich stronę. Mijając gorący kocioł, otarł się o niego i oparzył sobie rękę. Zacisnął zęby i przypadł do klamki. Drzwi były zamknięte. Brad odchylił się, po czym wpadł na nie z całym impetem, wbijając ramię w zmurszałe drewno. Rozległ się głośny trzask i drzwi wyskoczyły z zawiasów. Brad wypadł z domu.
Biegł po mokrych od deszczu liściach, zapadających się w błoto. Za plecami miał las. Przez ułamek sekundy Brad nie wiedział, co robić. Nie chciał opuścić Michaela, ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że jeśli tu zostanie, zginie. Musiał uciec i wezwać pomoc. Las mógł dać mu schronienie; Brad rzucił się więc, na wpół ślizgając się, na wpół biegnąc w stronę tonących w mroku drzew. Ani na chwilę nie przestał myśleć o synu. Obejrzawszy się przez ramię, zobaczył sylwetkę Morrisona rysującą się w otwartych drzwiach.
– Hawkins, zapomniałeś swojego dzieciaka! – krzyczał. – Coś mi mówi, że Britten potrafi świetnie się bawić z małymi chłopcami, doktorku. Nie zmuszaj mnie, żebym cię gonił!
Brad wpadł między drzewa, rozpamiętując słowa Morrisona. Nisko wiszące gałęzie smagały go po twarzy. Gdy spowił go mroczny całun lasu, zwolnił kroku, oddychając ciężko. Za plecami słyszał tupot nóg Morrisona. Brad bez wahania rzucił się w gęstą ciemność.