172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 22

ROZDZIAŁ 20

Huk wystrzałów przestraszył Morgan. Zatrzymała się na chwilę, po czym schowała się za drzewem. Z bijącym sercem chwytała powietrze. Była pewna, że Brad jest w stojącym przed nią domu; możliwe, że był tam też Michael. Gdyby tylko miała jakąś broń… Zbierając się na odwagę, podeszła na palcach do zaniedbanego budynku.

Znów zerwał się silny wiatr, świszczący w koronach drzew. Gałęzie smagały Morgan po ciele, a krople deszczu padały na jej głowę i ramiona. Pochylona podkradła się do najbliższego okna. Framuga była całkowicie roztrzaskana. Usłyszawszy cichy jęk, Morgan ostrożnie wychyliła się zza parapetu.

Jej oczom ukazał się słabo oświetlony pokój. Britten przytrzymywał na składanym łóżku wyrywającego się Michaela i krępował jego ręce taśmą samoprzylepną. Na widok umorusanych policzków chłopca żal ścisnął ją za serce. Z twarzy Brittena biła dzika furia. Kiedy nagle zwrócił się w stronę okna, Morgan błyskawicznie się pochyliła.

Miała wrażenie, że jej nie zauważył. Nie unosząc głowy, ruszyła wzdłuż ściany. Wychyliła się zza rogu, ale zobaczyła tylko nieprzeniknione ciemności. Odetchnęła głęboko i poszła przed siebie, próbując znaleźć jakiś sposób, by niezauważenie dostać się do domu.

Sto metrów dalej Brad przedzierał się przez zarośla. Jego skórę, chłostaną gałęziami, przecinały dziesiątki zadrapań. Powoli oswajając wzrok z ciemnością, dostrzegł przed sobą małą polanę. Przyszło mu do głowy, że gdyby zaszedł Morrisona z tyłu, mógłby odebrać temu draniowi broń. A potem, gdyby wszystko poszło po jego myśli, uratowałby Michaela. Nagle zastygł w bezruchu. W jego nozdrza uderzył odór śmierci. Ciepły, wilgotny powiew znad moczarów potęgował woń zgnilizny. Cuchnęło tu jak w szpitalnej kostnicy, tyle że smród był po tysiąckroć intensywniejszy. Brad zmarszczył nos i cofnął się o krok, ogarnięty obrzydzeniem.

Ziemia rozstąpiła mu się pod nogami. Po chwili tkwił w niej już po kostki. Trzęsawisko wciągało go coraz głębiej, a odór przybierał na sile. Brad szarpnął się w bok, usiłując uwolnić się z pułapki. Wyskoczył do przodu, zostawiając buty w bagnie, ale trafił na jeszcze bardziej zdradliwy grunt. W mgnieniu oka zapadł się po kolana, a gęsta maź w błyskawicznym tempie wciągała go coraz głębiej.

Ogarnął go paniczny strach. Brad rozpaczliwie szarpał się na wszystkie strony, usiłując znaleźć jakieś oparcie dla nóg, jednak bagno wydawało się bezdenne. Z sekundy na sekundę zapadał się coraz głębiej, breja sięgała już jego bioder. Oszalały z przerażenia, zaczął wymachiwać rękami w poszukiwaniu czegoś, czego mógłby się chwycić.

Czuł, że nadchodzi śmierć, wciągająca go nieubłaganie w cuchnącą maź. Nie zamierzał jednak się poddać. Przez głowę przemknęły mu myśli o Michaelu i Morgan, dodając sił. W ostatnim desperackim zrywie rzucił się naprzód.

Trzęsawisko nie zamierzało jednak go puścić. Breja szybko sięgnęła jego szyi i zaczęła wlewać się do uszu. Brad odchylił głowę, kierując podbródek ku górze, rozpaczliwie starając się utrzymać na powierzchni. Gwałtownie szarpał rękami i nogami, ale jego ciało było zbyt ciężkie; czuł się, jakby pływał pieskiem w melasie.

Zaczynało mu brakować tlenu. Kiedy wdychał cuchnące powietrze, małe fale ohydnej mazi przewalały się przed jego wargami. Do ust wpadły mu kawałki czegoś, co przypominało zgniłe mięso. Brad zakaszlał i prychnął, wypluwając to obrzydlistwo.

Wciąż nie poddawał się i wytężał wszystkie siły, usiłując utrzymać głowę nad powierzchnią brei. Jeszcze raz szarpnął się ku górze, rozrzucając ręce. Ku swojemu zdumieniu poczuł pod palcami coś twardego. Po chwili chwycił korzeń drzewa z determinacją człowieka walczącego o życie i pospiesznie podciągnął się na nim obiema rękami.

Powoli, dysząc ciężko, wygrzebywał się z bagna. Najpierw udało mu się wydobyć głowę nad powierzchnię mazi; wkrótce cofająca się breja sięgała już tylko jego kolan. Był szczęśliwy, że żyje. Wciąż miał szansę uratować siebie i swojego syna.

Rozejrzał się w otaczających go ciemnościach. Nagle oślepił go jasny blask. Brad odwrócił wzrok.

– Co, doktorze Hawkins, postanowiliśmy sobie popływać? Brad od razu pojął, że odgłosy jego walki z bagnem musiały zwabić tu człowieka, przed którym uciekał.

– Ale syf – stwierdził Morrison. – Siedzisz w tym paskudztwie po szyję.

– Mógłbyś jeszcze ocalić własną skórę – powiedział Brad hardym tonem – gdybyś przestał zachowywać się jak idiota.

Morrison ostrożnie nachylił się i przystawił pistolet do głowy Brada.

– Wiesz, właściwie nie miałbym nic przeciwko temu, żeby rozwalić ci łeb. Albo pozwolić utonąć w tym gównie. Jeden diabeł. Ale jestem człowiekiem słownym ł muszę spełniać zachcianki mojego małego Hugh. Wyciągaj dupę z tej brei!

Brad nie miał wyboru. Jeśli zginie, nie będzie mógł pomóc Michaelowi. Morrison wyłączył latarkę i zrobił krok do tyłu. Brad powoli podciągał się na korzeniu, aż wreszcie całkowicie wynurzył się z bagna. Padł bez życia na mokrą ziemię, chwytając powietrze i dygocząc na całym ciele.

– Jezu, ale śmierdzisz – powiedział Morrison. – No, wstawaj. Idź w stronę domu i nie rób żadnych głupstw.

Z bijącym sercem Brad, zrezygnowany, wstał. W głowie roiło mu się od myśli. Jedynym skutkiem jego desperackiej ucieczki było to, że o mało się nie utopił. Wyczerpany i zasapany, powłócząc nogami, ruszył w stronę domu. Wolał nie myśleć, co Britten w tej chwili robi z Michaelem.

Morrison szedł za nim w bezpiecznej odległości, zachowując czujność. Był świadom, że Hawkins jest zdesperowany i nieobliczalny. Nie zdziwiłby się, gdyby próbował mu uciec albo go zaatakować. Tak czy inaczej, Morrison nie zdejmował palca ze spustu.

Drzwi pracowni Milawe wciąż były otwarte i sączące się z nich światło zdawało się zapraszać do środka. Rozgrzany kocioł sprawiał, że powietrze było ciepłe i wilgotne, a z pomieszczenia buchały kłęby pary. Brad stanął na progu, niezdecydowany, ale Morrison pchnął go w plecy.

Morgan widziała to wszystko ze swojej kryjówki. Jej serce biło jak dzwon. Słyszała, jak przed kilkoma minutami Morrison krzyczał do Brada, po czym obaj zniknęli w ciemnym, posępnym lesie. Morgan postanowiła zostać w ukryciu, dopóki nie zorientuje się, co się dzieje. Po chwili zobaczyła Brada, prowadzonego z powrotem do domu; na jego twarzy malowało się przygnębienie. Morgan przygryzła wargę. Wiedziała, że musi coś zrobić.

Cienki promyk światła przeciskał się przez framugę. Morgan wpadła na pewien pomysł. Zebrawszy odwagę, podeszła do domu i załomotała do drzwi.

Morrison ścisnął pistolet w dłoni.

– Co, do licha…? – W pierwszej chwili pomyślał, że Britten wyszedł z domu z chłopcem. Ostrożnie podszedł do drzwi, z pistoletem gotowym do strzału. – Kto tam?

– Wpuść mię! – wybełkotała Morgan. – Chcę siku!

– Morgan! – krzyknął Brad.

Morrison skierował lufę pistoletu w jego stronę.

– Nawet o tym nie myśl. – Powoli uchylił drzwi. – Kiedy się obudziłaś, do cholery?

Morgan próbowała odegrać godną Oskara rolę pijanej kobiety.

– Ja nie wytrzymam!

Morrison wyciągnął rękę, złapał Morgan za ramię i wciągnął ją do domu.

– Właź!

Stojąc obok bulgoczącego kotła, Brad patrzył ze zdumieniem, jak najwyraźniej naćpana Morgan wtacza się do pokoju. Morrison pchnął ją w jego stronę. Wpadła prosto w ramiona Brada.

– Opanuj się, na litość boską! – krzyknął. Morgan próbowała się od niego oderwać.

– Pęcherz mi zaraz pęknie – wymamrotała. – Puszczaj! – Zanim Brad zdążył zareagować, wyśliznęła się z jego ramion i zatoczyła do przodu, omal nie wpadając na Morrisona.

– Morgan, nie! – krzyknął Brad.

– Gdzie ten cholerny kibel?

– Głupia suka! – ryknął Morrison i uderzył ją łokciem w plecy, na wysokości nerek.

Ból przeszył jej pierś i Morgan runęła na podłogę. Przez chwilę leżała nieruchomo, chwytając powietrze. Najważniejsze, że znalazła się dokładnie tam, gdzie chciała: za plecami Morrisona.

Brad wpadł w szał. Rozsądek podpowiadał mu, że nie powinien rzucać się na uzbrojonego mężczyznę, ale emocje wzięły górę. Uniósł ręce i skoczył Morrisonowi do gardła. Ten jednak był na to przygotowany. Szybkim ruchem zamierzył się pistoletem na Brada.

Ciężka lufa trafiła go w skroń. Z twarzą wykrzywioną bólem Brad pochylił się i złapał obiema rękami za głowę. Nie dał jednak za wygraną. Jeszcze zanim w pełni ochłonął po ciosie, rzucił się na Morrisona, próbując chwycić go w pasie. Morrison jednak był czujny i zanim Brad dopadł do niego, podniósł kolano, trafiając napastnika w podbródek.

W drugim pokoju Britten klęczał u boku Milawe i patrzył, jak życie ucieka zeń przez otwór w roztrzaskanej szczęce. Oczy Afrykańczyka były zamglone i jego wargi powoli się wydymały.

Usłyszawszy dochodzące zza drzwi głosy i stłumione uderzenia, Britten ostrożnie wstał. Niech szlag trafi tego Morrisona! Nie dość, że było z niego o wiele mniej pożytku niż z Milawe, to jeszcze teraz ten kretyn znowu coś schrzanił.

Brad leżał na podłodze półprzytomny. Przed oczami miał tylko małe punkciki i dzwoniło mu w uszach. Usiłował wstać, ale był w stanie tylko podźwignąć się niepewnie na ręce i kolana. Po policzku płynęła mu strużka krwi. Potrząsnął głową, próbując dojść do siebie.

– Boże, ale jesteś żałosny – powiedział Morrison. Wymierzył z pistoletu w głowę Brada i odbezpieczył broń. – Ale jedno muszę ci przyznać: jesteś wytrwały. Chyba Hugh nie będzie miał mi za złe, jeśli skończę to w tej chwili.

Leżąc na podłodze i łapiąc powietrze, Morgan wodziła wzrokiem po pokoju. Za plecami Morrisona stał ogromny żelazny kocioł. Kiedy Brad runął na podłogę, Morgan zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu jakiejś broni. Widząc pistolet w dłoni Morrisona, uznała, że nie może dłużej czekać. Z przenikliwym wrzaskiem zerwała się z podłogi i skoczyła na Morrisona niczym sprinter wychodzący z bloków startowych.

Usłyszawszy ją, Morrison obrócił się na pięcie z szeroko otwartymi ustami. Rozpędzona postać była już prawie przy nim. W ostatniej chwili skierował w jej stronę pistolet, ale zrobił to za późno. Głowa Morgan wbiła się w jego brzuch.

Pistolet wyskoczył mu z ręki i przeleciał przez pokój. Morrison zatoczył się do tyłu i uderzył biodrami w krawędź kotła. Straciwszy równowagę, wpadł do gotującej się wody.

Rozległ się mrożący krew w żyłach skowyt bólu. Brad i Morgan podnieśli się tak szybko, jak mogli to uczynić na trzęsących się nogach.

Gdy głowa Morrisona zniknęła pod wodą, ich uszu dobiegł przerażający charkot. Na powierzchni pozostała tylko prawa ręka, z drżącymi, rozłożonymi palcami. Skóra na niej była czerwona i pokryta pęcherzami. Po chwili ręka zniknęła wśród kotłujących się bąbli.

– Mój Boże, wyciągnij go stamtąd! – krzyknęła Morgan. Zaczęła gorączkowo rozglądać się za czymś, co mogłoby pomóc jej uratować Morrisona. Zauważywszy jego włosy unoszące się tuż pod powierzchnią, wyciągnęła do nich rękę, ale Brad złapał ją za nadgarstek.

– Wybij to sobie z głowy, Morgan – powiedział. – Widziałaś jego skórę? Już po nim.

Za ich plecami rozległ się znajomy głos.

– Och, a to ci dopiero!

Brad i Morgan szybko odwrócili się, zaskoczeni. Pistolet Morrisona wylądował pod drzwiami. Britten podniósł go od niechcenia i wycelował w ich stronę. Zajrzał z obrzydzeniem do kotła.

– „Po nim" to trochę za mało powiedziane – powiedział. – Cóż, ostatnio rzeczywiście był trochę zbyt arogancki. Na szczęście rozwiązaliście ten problem za mnie. Droga Morgan, ależ ty jesteś przebiegła! Domyślam się, że nie połknęłaś tych tabletek?

W odpowiedzi tylko przeszyła go wściekłym spojrzeniem.

– Zawsze niewyczerpana w pomysłach – ciągnął Britten. – Jest to jeden z powodów, dla których mimo wszystko zamierzam spędzić z tobą resztę życia.

– Co zrobiłeś Michaelowi? – warknął Brad.

– Jest bezpieczny, ale nie tobie to zawdzięcza. Powiedziałbym nawet, że przywiązał się do mnie. Słuchaj, Morgan – ciągnął – spróbujmy zapomnieć o tym wszystkim, dobrze? Wierz mi, jestem naprawdę rozsądnym człowiekiem. Pora, żebyśmy wspólnie pomyśleli o przyszłości.

Morgan zawahała się. Z całego serca nienawidziła tego szaleńca. Miał na jej punkcie obsesję, która, choć podręcznikowa w swoich objawach, czyniła go nieprzewidywalnym, a to ją niepokoiło. Nie bała się o siebie, ale o Brada i Michaela. Człowiek, który tak bezdusznie zareagował na śmierć swojego wspólnika, był zdolny do wszystkiego.

– To niezły pomysł, Hugh. Brad spojrzał na nią osłupiały.

– Morgan, chyba nie mówisz poważnie? Przecież to wariat! Posłała mu ostrzegawcze spojrzenie.

– Wariat, powiadasz? – rzucił Britten bez mrugnięcia okiem. – Może i masz rację. Ale co z tego, skoro twoje opinie już niedługo nie będą miały żadnego znaczenia. – Wyjął z kieszeni rolkę taśmy klejącej i rzucił ją Morgan. – Zwiąż pana doktora. Ręce z tyłu, proszę.

– A potem pójdziemy stąd? – spytała.

– Och, oczywiście. Wszyscy inni tu zostaną, włącznie z nieszczęsnym panem Milawe. To był niezwykły człowiek, szkoda, że tak skończył. Będzie mi go brakowało, ale cóż… trzeba dalej pracować.

– Jesteś parszywym draniem – powiedział Brad. Britten podniósł pistolet.

– Jeszcze trochę, a stracę cierpliwość, doktorze. Może i nie znam się na broni palnej, ale jestem pewien, że potrafię pociągnąć za spust.

Słysząc jego groźny ton, Morgan natychmiast zaczęła rwać taśmę klejącą. Pragnęła jak najszybciej się stąd wydostać i zapewnić wszystkim bezpieczeństwo. Oderwała kilka długich skrawków i zaczekała, aż Brad skrzyżuje ręce za plecami. Zrobił to niechętnie. Okleiła mu nadgarstki, nie luźno, ale i nie za ciasno.

Pod ścianą stało stare drewniane krzesło z wysokim oparciem. Britten postawił je na środku pokoju i wskazał Bradowi lufą pistoletu. Ten posłusznie usiadł, z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę.

– Grzeczny chłopiec – powiedział Britten. – Przywiąż go do krzesła, moja droga. Co najmniej trzy razy owiń mu pierś.

Kiedy skończyła, Britten wziął taśmę i wyjął z kieszeni kajdanki.

– Twoja kolej, Morgan. Odwróć się. Choć bardzo cię cenię, niestety nie mogę powiedzieć, że ci ufam.

Morgan przebiegł dreszcz niepokoju. Nie tak miało być. Nie mogła stawić oporu Brittenowi, będąc skrępowana. Nerwowo rozejrzała się po pokoju. Ciało Morrisona wynurzyło się na powierzchnię bulgoczącej wody. Pokryta pęcherzami skóra zaczęła odchodzić od mięsa, a pokój wypełnił odór spalonych włosów. Morgan, zrezygnowana, założyła ręce za plecy.

– Mówiłeś, że Brad i Michael tu zostaną, prawda? – powiedziała, kiedy usłyszała trzask kajdanek. – Dajesz słowo, że kiedy wyjdziemy, nic im się nie stanie? Britten zachichotał.

– Powiedz sama: przecież nie mówiłem nic na temat stanu, w jakim ich tu zostawię, prawda?

Morgan odwróciła się nerwowo.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Chcę przez to powiedzieć – ciągnął nonszalancko Britten – że ten dom to istne pudełko zapałek. Wiele razy ostrzegałem Nuru, ale był uparty. Niestety, wypadki chodzą po ludziach. – Wyjął z kieszeni puszkę płynu zapalającego. Zdjąwszy zatyczkę, zaczął oblewać nim ściany.

Morgan odskoczyła, przerażona.

– Nie!

Britten zignorował ją. Wyjął zapalniczkę, wykrzesał ogień, po czym rzucił ją na ścianę. Płyn zapalił się z głośnym sykiem i płomienie strzeliły ku górze. Britten złapał Morgan i pchnął ją w stronę drzwi.

Niedowierzanie, z jakim zareagowała na jego słowa, przeszło we wściekłość. Nie spodziewała się, że Britten jest zdolny do popełnienia morderstwa z zimną krwią. Rozsierdzona, wyrwała się i kopnęła go w piszczel.

Z ust Brittena wyrwał się okrzyk bólu.

– Ty suko! – Wykonał unik przed kolejnym kopniakiem i wyciągnął rękę do jej włosów.

Morgan uchyliła się. Pragnęła rozorać mu twarz paznokciami, wydrapać oczy. Jednak skuta kajdankami, mogła atakować go tylko nogami i głową. Przypomniała sobie, jak załatwiła Morrisona, i kiedy Britten znów wyciągnął do niej ręce, uskoczyła w bok i rzuciła się naprzód, mierząc głową w jego twarz. Trafiła go czołem w grzbiet nosa. Rozległo się obrzydliwe chrupnięcie.

Pistolet wystrzelił. Pocisk kaliber czterdzieści pomknął w stronę półek ze stali nierdzewnej i uderzył w róg skrzynki z chrząszczami. Emaliowana płytka rozpadła się na kawałki, a rozbudzone chrząszcze wylały się na zewnątrz, instynktownie poszukując pożywienia.

Britten zatoczył się do tyłu, jęcząc, z twarzą ukrytą w dłoniach. Krztusił się krwią przeciekającą mu przez palce. Opuścił ręce, spojrzał groźnie na Morgan, po czym z niedowierzaniem popatrzył na swoje palce. Jego szkarłatne dłonie były mokre i lepkie, a ze zmiażdżonego nosa lała się krew. Kiedy Britten znów podniósł oczy na Morgan, jego twarz była wykrzywiona nienawiścią.

Płomienie błyskawicznie trawiły ścianę. Pokój wypełnił się gryzącym dymem, zapachem prochu i spalonego mięsa. Głowa Morgan wciąż pulsowała od ciosu wymierzonego Brittenowi, a jej oczy były załzawione. Spojrzała niepewnie na Brada, a on na nią. Mieli coraz mniej czasu.

– Widzisz, co zrobiłaś? – warknął Britten. – A wiązałem z tobą takie nadzieje. Żegnaj, moja droga.

Serce w piersi Morgan waliło jak młotem. Kiedy zobaczyła, że Britten mierzy w nią, skoczyła w bok w tej samej chwili, kiedy on pociągnął za spust. Huk wystrzału prawie ją ogłuszył. Podmuch osmalił jej policzek, ale kula przeleciała obok i trafiła w stalowe podpórki półek.

Brad, choć wciąż przywiązany do krzesła, zerwał się na równe nogi. Zanim Britten zdążył ponownie wycelować, Hawkins rzucił się nieporadnie w jego stronę. Kiedy Britten zwrócił się ku niemu, Brad pochylił ramię jak futbolista i całym impetem wpadł na niego.

Britten zatoczył się na ścianę i uderzył plecami w stalowe podpórki półek. Jedna z nich przechyliła się. Chrząszcze runęły w dół, niczym masywna czarna fala, zalewając głowę i ramiona Brittena.

Chrząszcze, stworzenia prymitywne, kierowały się niemal wyłącznie odruchami. Gdy znalazły się na wolności, ich pierwszą reakcją było dążenie do zaspokojenia głodu. Przemykając po twarzy Brittena, wyczuły nowy, intrygujący zapach. Do tej pory jadły tylko padlinę, świeża krew wydała im się więc bardzo nęcąca. Nie mogły oprzeć się pokusie.

Pobudzone zapachem krwi owady wpadły w istny szał. Rozbiegły się we wszystkich kierunkach, pokrywając całą twarz Brittena. Krzyknął przeraźliwie, gdy tysiące żuwaczek wbiły się w jego skórę. Próbował odpędzić natrętne owady, ale te obsiadły go, włażąc jeden na drugiego.

Drobne stworzenia były nienasycone. Poszukując drogi do obfitego źródła pokarmu, wdarły się do nosa Brittena, zatykając drogi oddechowe. Jego wrzaski przeszły w charkot. Sapał i prychał, powoli osuwając się na kolana, a chrząszcze wdzierały mu się w usta i oczy. Twarz Brittena stała się błyszczącą maską z ruchliwych owadów i zakrzepłej krwi.

Morgan nie mogła na to patrzeć. Odwróciła się i ku swojemu przerażeniu ujrzała, że w pomieszczeniu rozpętało się prawdziwe piekło. Spojrzała na Brada, który przewrócił się po zderzeniu z Brittenem. Przygnieciony krzesłem, nieporadnie próbował podnieść się z podłogi.

– Morgan, wyjmij mu z kieszeni klucz od kajdanek. Szybko! Morgan podeszła do Brittena i usiadła przy nim. Odwrócona plecami, wyciągnęła skute ręce w jego stronę. Kiedy udało jej się wsunąć dłoń do marynarki, wymacała klucz na dnie kieszeni i chwyciła go. Wtedy Britten uniósł rękę i złapał ją za gardło.

Palce mężczyzny wbiły się boleśnie w jej szyję. Morgan kręciła głową na wszystkie strony, próbując się uwolnić, ale Britten trzymał ją mocno. Nie mogła złapać tchu i szybko wpadła w panikę. Już zaczynała mieć mroczki przed oczami, gdy Brad wstał i rzucił się w jej stronę.

Kopnął Brittena z całej siły w nadgarstek, odtrącając jego dłoń. Morgan zaczerpnęła tchu. Ściskając klucz w dłoni, chwiejnie podźwignęła się z podłogi. Pod sufitem zbierały się kłęby gęstego dymu, wdzierającego się w oczy i w usta. Nagle pośród trzasku płomieni rozległ się stłumiony płacz dziecka.

– Mikey! – krzyknął Brad. – Trzymaj się, już idę!

Po raz ostatni rzucił okiem na Brittena, który wciąż klęczał, ale już nie próbował strząsać chrząszczy z twarzy. Walka dobiegała końca, a on przegrał. Ręce opadły mu bezwładnie, po czym przechylił się na bok i wpadł w płomienie.

Morgan szła pierwsza. Mimo że była skuta, udało jej się otworzyć drzwi, i razem z Bradem wpadli do drugiego pokoju. Za nimi popłynęły kłęby duszącego dymu.

– Michael, gdzie jesteś?! – krzyknął Brad.

– Tato, tutaj!

Głos dobiegł z drugiego końca pokoju. Brad zauważył syna, który był przywiązany do łóżka.

– Trzymaj się, Michael!

– Brad, najpierw spróbuj mnie rozkuć – powiedziała Morgan. – Tylko ostrożnie z kluczem.

Płomienie, które wdarły się przez otwarte drzwi, zaczęły ogarniać sufit. Jeszcze chwila i cały dom stanie w ogniu. Brad i Morgan nieporadnie podeszli do siebie, odwróceni plecami. Wyciągnęli ręce po bokach oddzielającego ich krzesła. Po chwili Morgan ostrożnie upuściła klucz na dłoń Brada, a ten zaczął majstrować przy kajdankach. Wreszcie udało mu sieje otworzyć.

– Moja torba – powiedział, gdy kajdanki z brzękiem spadły na podłogę. – Są w niej nożyczki!

Podczas gdy Morgan pobiegła po nie, Brad przypadł do syna. Mimo że Michael był przywiązany do łóżka taśmą, udało mu się poluzować knebel. Piersią chłopca wstrząsał silny kaszel, a oczy miał załzawione od dymu. Widząc rozprzestrzeniające się płomienie, Brad opadł na kolana.

– Trzymaj się, synku. Jeszcze tylko chwila. Michael zmarszczył nos.

– Czemu tak cuchniesz?

Brad zupełnie zapomniał, że jego ubranie jest mokre i śmierdzące.

– To długa historia – powiedział.

Morgan podbiegła do nich. Przecięła taśmę krępującą Michaela, postawiła go na podłodze i pchnęła w stronę drzwi prowadzących na dwór.

– Wyjdź stąd – powiedziała. – Uciekaj! Chłopiec zawahał się i spojrzał pytająco na ojca.

– Ale…

– Idź, idź! – krzyknął Brad.

Gdy Michael popędził w stronę wyjścia, za plecami Morgan na podłogę runęła krokiew, wzbijając kaskadę iskier. Słupy złotego ognia strawiły już połowę domu i płomienie sunęły po drewnianej posadzce niczym rozwijający się dywan. Morgan drżącymi palcami przecięła taśmę krępującą ręce Bra-da, po czym zajęła się paskami przywiązującymi go do krzesła. Żar był nie do zniesienia. Morgan spieszyła się coraz bardziej. Wreszcie, kiedy iskry zaczęły spadać deszczem na jej ramiona, uporała się z ostatnim kawałkiem taśmy. Brad był wolny.

Gdy rzucili się biegiem ku drzwiom, rozległ się głośny trzask i fragment dachu nad ich głowami zaczął się zapadać. Kiedy runął, Brad w ostatniej chwili pociągnął Morgan za nadgarstek. Rozżarzone krokwie z donośnym hukiem spadły na podłogę tuż za ich plecami. Sekundę później byli już na zewnątrz, wdychając chłodne nocne powietrze.

Sparaliżowany strachem i zdumieniem, Michael stał nieruchomo, dopóki Brad nie porwał go na ręce i zaniósł na bezpieczną odległość. Kiedy się odwrócili, ujrzeli błysk; pożar objął resztę budynku. Brad, Morgan i Michael stali w milczeniu, wsłuchani w przeciągły łoskot, wpatrzeni w płomienie strzelające ku niebu. Łuna nadawała ich twarzom pomarańczowy odcień.

– Wreszcie jest po wszystkim, prawda? – spytała Morgan.

– Tak – odparł Brad. Objął syna, po czym wyciągnął do niej ręce. – Już po wszystkim.