172722.fb2
Na wpół uśpiona Morgan usłyszała dzwonek telefonu, jakby dobiegał z drugiego końca tunelu. Bezwiednie podniosła słuchawkę i wymamrotała „halo", zanim uświadomiła sobie, że popełnia błąd. Spojrzawszy przymrużonymi oczami na podświetlaną tarczę stojącego przy łóżku zegara, zauważyła, że jest wpół do dwunastej w nocy.
Jeszcze nie w pełni rozbudzona, czekała, aż ktoś się odezwie. W słuchawce jednak panowała cisza. Morgan natychmiast otrzeźwiała i podparła się na łokciu. Idiotka ze mnie, pomyślała. Przecież specjalnie po to kupiła automatyczną sekretarkę, żeby unikać takich sytuacji. Mimo że jej numer był zastrzeżony, Morgan, podobnie jak wiele samotnych kobiet, często padała ofiarą żartownisiów. Automatyczna sekretarka miała być dodatkowym zabezpieczeniem. Serce Morgan zaczęło bić szybciej. Wpatrzona szeroko otwartymi oczami w mrok, starała się zachować spokój.
– Halo? – powtórzyła.
– Doktor Robinson? – usłyszała nieznany jej męski głos.
– Kto mówi?
– Hugh Britten. Przepraszam, że przeszkadzam. Jakoś nie mogę przyjąć do wiadomości faktu, że nie wszyscy są nocnymi markami jak ja.
– Hugh Britten – powtórzyła powoli Morgan. – Doktor Britten z AmeriCare?
– We własnej osobie. Wiesz, rzadko używam tytułu naukowego. Ludzie biorą mnie za lekarza, a przecież jestem ekonomistą. Mów mi Hugh.
Morgan przywołała w pamięci jego twarz – niemodne okulary w rogowych oprawkach, lekko zmierzwione włosy.
– Nie ma sprawy, Hugh, ale jest dość późno. Coś się stało w pracy?
– Właściwie – ciągnął – dzwonię w sprawie osobistej. Zwróciłem na ciebie uwagę w czasie zebrania w sali konferencyjnej. Byłaś ubrana w szary żakiet i różową bluzkę, prawda?
Chodziły słuchy, że Britten, choć ekscentryk, był dobrze sytuowany, genialny i do wzięcia. Nie miało to jakiekolwiek znaczenia dla Morgan, ten facet zdecydowanie nie był w jej typie. Nie mogła jednak pozwolić sobie na obcesowe traktowanie człowieka posiadającego tak duże wpływy w jej firmie.
– Masz dobrą pamięć – powiedziała.
– Tak… rozmawiałem o tobie z paroma osobami, Morgan. Nie masz nic przeciw temu, że będę ci mówił po imieniu? Nie chciałem być wścibski, ale jesteś atrakcyjną kobietą i dowiedziałem się, że jesteś wolna. Pomyślałem sobie, że może chciałabyś gdzieś się ze mną wybrać. Na kawę, powiedzmy, albo na drinka.
Nie mogła uwierzyć, że ten facet próbuje ją poderwać.
– Już, w tej chwili? Pytasz mnie o to, czy chcę wstać z łóżka o tak nieprzyzwoitej porze, żeby pójść na drinka?
– Czy to dla ciebie kłopotliwe?
– Hugh, ja… Nie, teraz to raczej wykluczone. Naprawdę mi pochlebiasz, ale… wolałabym porozmawiać z tobą, kiedy nie będę tak śpiąca. Dlatego, gdyby przyszło ci do głowy znowu do mnie zadzwonić, zrób to w godzinach pracy, dobrze? – Pożegnała się i odłożyła słuchawkę, niepewna, czy traktując Brittena tak oschle, oddała mu przysługę czy też popełniła ogromny błąd.
Następnego ranka Morgan siedziała w swoim gabinecie i wyglądała przez okno, niecierpliwie stukając długopisem w biurko. Od pewnego czasu nie było w jej życiu żadnego mężczyzny. Po nocnej rozmowie z doktorem Brittenem nie miała najmniejszej ochoty na spotkanie z doktorem Hawkinsem.
– Morgan, to nie w twoim stylu – powiedziała Jennifer. – Powiedziałaś mi, że pójdziesz tam ze mną, a zwykle dotrzymujesz obietnic.
– Wiem, Jen. Chodzi o to, że siedzę zagrzebana po szyję w papierach. Nie mogłabyś pójść tam beze mnie? Zajrzałabym do ciebie później.
– Proszę – błagała jej siostra. – Nie czuję się dzisiaj zbyt dobrze. Morgan wyczuła w głosie Jennifer niepokój. To było do niej niepodobne.
– O co chodzi?
– Jestem gruba jak krowa. Wiesz, ile przybrałam na wadze?
– Jesteś większa od lodówki?
– Trzydzieści kilo! Czuję się jak jakiś cholerny sterowiec! W tym tempie, zanim urodzę, dobrnę do pięćdziesięciu kilogramów! Nie mieszczę się w swoje ciuchy, buty zrobiły się na mnie za ciasne i gębę mam jak chomik! Nie chcę się uskarżać, ale coś jest nie tak.
To prawda, pomyślała Morgan. Wiedziała, że matki bliźniąt często mają problemy z obrzękiem, ale na ogół nie aż takie.
– Kiedy masz spotkanie z lekarzem?
– Za dwadzieścia minut.
– Dobrze. Zaraz po ciebie przyjadę.
Piętnaście minut później, na autostradzie, Morgan kątem oka obserwowała siostrę. Nie widziała jej od prawie dwóch tygodni. Jen już wtedy była dość masywna, ale teraz wydawała się wręcz napuchnięta.
– Jak ciśnienie krwi?
– W zeszłym tygodniu doktor mówił, że mogłoby być niższe, ale mieści się w normie.
– Czy wspominał coś o toksemii?
Jen obrzuciła ją zaniepokojonym wzrokiem.
– Myślisz, że choruję na coś takiego? Świetnie! Czy to zaszkodzi dzieciom?
– Nie jestem ginekologiem. Będziesz musiała zapytać o to swojego lekarza.
Pół godziny później Morgan siedziała już w poczekalni przed gabinetem Brada, na przemian przeglądając jakieś pismo i wpatrując się tępo w akwarium. Postanowiła tym razem nie towarzyszyć siostrze podczas badań. Jen była dorosła i powinna sama sobie radzić. Na dźwięk otwieranych drzwi gabinetu Morgan odwróciła się. Brad przywołał ją gestem ręki.
– Mogę panią na chwilę prosić, doktor Robinson?
– Oczywiście. – Weszła za nim do gabinetu. – Czy z Jen coś jest nie w porządku?
– Pani siostra ma stan przedrzucawkowy – powiedział Brad. – Jej ciśnienie wynosi sto czterdzieści na dziewięćdziesiąt, pojawił się widoczny obrzęk, a w moczu jest białko.
Morgan powoli pokiwała głową.
– Czy to duży powód do niepokoju?
– Na razie nie. Stan przedrzucawkowy może przebiegać w sposób łagodny lub ostry. W przypadku ostrego przebiegu musielibyśmy jak najszybciej doprowadzić do porodu. Przy łagodnym zazwyczaj gramy na zwłokę. Przez „grę na zwłokę" rozumiem odpoczynek – ciągnął Brad – dużo odpoczynku. Niektórzy lekarze woleliby umieścić pani siostrę w szpitalu, ale moim zdaniem w domu też jej będzie dobrze. Próbowałem skontaktować się z mężem Jennifer, ale jest zajęty. Dlatego zwróciłem się do pani.
– Chce pan, żebym pomagała jej odpoczywać?
– Doktor Robinson, proszę. Wiem, że zajmuje się pani zarządzaniem ochroną zdrowia, ale nie może być pani aż tak naiwna.
Morgan najeżyła się. Jej policzki zapłonęły żywym ogniem, ale spojrzenie było lodowate.
– Naiwna?
– Nie powinienem tego pani nawet tłumaczyć. Może, pracując w wieży z kości słoniowej, zapomniała pani o podstawowych rzeczach. Chryste, każdy choć trochę znający się na swoim fachu lekarz powinien zdawać sobie sprawę, jak ważny jest odpoczynek dla kobiety w takim stanie.
– Boże, co za bezczelność! – wybuchnęła. – Co? Niby jestem niekompetentna? To chce pan powiedzieć?
Brad drgnął niespokojnie pod jej przenikliwym spojrzeniem.
– Przepraszam. Ma pani rację. Cały ten system finansowania opieki zdrowotnej strasznie działa mi na nerwy i czasami mówię rzeczy, których nie powinienem. – Uśmiechnął się przepraszająco.
Morgan westchnęła.
– Dobrze, dobrze, zapomnijmy o tym. Jak mogę pomóc?
– Powiem pani, w czym rzecz. Kiedy zalecam odpoczynek, chodzi mi o to, że pacjentka ma leżeć w łóżku i wstawać tylko do toalety, rozumie pani? Na ogół, o dziwo, zostaję źle zrozumiany. Bez względu na to, jak jasno się wyrażam, przeciętna pacjentka myśli sobie, że nic się nie stanie, jeśli ugotuje mężowi kolację lub wyskoczy do sklepu, wystarczy że resztę dnia spędzi w łóżku. Nie dociera do niej, że nawet kilka minut na nogach może zniweczyć wszelkie korzyści z odpoczynku. Dlatego muszę szukać pomocy członków rodziny. To oni pilnują przestrzegania moich zaleceń.
Morgan wyczytała w jego oczach autentyczną troskę i szczerość. Nieco udobruchana, pokiwała głową.
– Mogę i ja to robić. Jak długo moja siostra ma odpoczywać w domu?
– Dam jej, powiedzmy, dziewięćdziesiąt sześć godzin. Potem obejrzęją i sprawdzę ogólny stan. Jeśli nie nastąpi poprawa, skieruję pani siostrę do szpitala.
Morgan skinęła głową.
– Rozmawiał pan z nią o tym wszystkim?
– Tak, ale liczę na panią i pani szwagra.
– Damy sobie z nią radę – zapewniła go Morgan, wstając.
– Doktor Robinson? Jeszcze jedna sprawa. Nie wiem, czy słyszała pani o tym, ale właśnie mieliśmy kolejny zgon na oddziale intensywnej terapii noworodków.
Morgan zatrzymała się, zaskoczona.
– Nie, nic nie słyszałam. To bardzo przykre.
– Będzie jeszcze gorzej, kiedy trafi to do prasy. Dyrekcja szpitala próbowała tego uniknąć, ale o całej sprawie dowiedział się jakiś dziennikarz. Jutro wszystko będzie opisane na pierwszych stronach gazet.
– Czy było tak samo jak w pozostałych przypadkach?
– Dokładnie. – Zawiesił głos. – Wie pani, tak sobie pomyślałem, że moglibyśmy w spokoju porozmawiać o tej sprawie. Może razem udałoby się nam coś wymyślić.
Morgan spojrzała na zegarek.
– To interesująca propozycja, ale muszę wracać do pracy. Może znajdę trochę czasu…
– Nie miałem na myśli spotkania w godzinach pracy – przerwał jej. -Kończy pani o piątej, prawda?
Po nocnej rozmowie z Brittenem była aż za bardzo czujna.
– Chyba pana nie rozumiem.
– Chodzi mi o to, że mógłbym po panią przyjechać i znaleźlibyśmy jakieś ustronne miejsce do rozmowy. Morgan prychnęła cicho.
– Nie sądzę, doktorze Hawkins. Wyglądał na autentycznie zdumionego.
– Dlaczego? Wydawało mi się, że interesuje się pani tą sprawą?
– Interesuję się, owszem, ale nie jestem głupia. – Spojrzała znacząco na jego dłoń. – Nosi pan obrączkę, a na ścianie gabinetu wiszą rodzinne fotografie.
Brad popatrzył na swoją obrączkę. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Cóż, może jestem staroświecki… moja żona umarła sześć lat temu. Morgan ponownie się zaczerwieniła.
– Teraz czuję się jak idiotka. Dobrze, może być o piątej. I nie zapomnij, że masz zwracać się do mnie po imieniu.
Początkowo Alyssa Cutrone myślała, że zrobiła siusiu. Majtki miała mokre, a po jej udach spływała jakaś ciepła ciecz. Kiedy poszła do łazienki, okazało się, że to krew.
Alyssa była przerażona. Niewiele wiedziała o przebiegu ciąży i gdy występowały u niej jakieś niepokojące objawy, musiała polegać na zapewnieniach innych, że wszystko jest w porządku. Jednak krwotok nie wróżył nic dobrego. Przerażona, zadzwoniła do męża, ale ten już wyszedł z pracy. Skontaktowała się więc z doktorem Schubertem, który kazał jej natychmiast przyjechać do szpitala.
Mimo to postanowiła zaczekać na męża. Wkrótce chwyciły ją skurcze, które nasiliły się w drodze do Szpitala Uniwersyteckiego. Kiedy szła z parkingu do budynku szpitala i potem, podczas jazdy windą na siódme piętro, mąż musiał j ą podtrzymywać, by nie zginała się wpół z bólu.
Schubert przygotował się na jej przyjęcie i pielęgniarki z porodówki od razu zaprowadziły Alyssę na salę. Po sprawdzeniu czynności życiowych płodu wezwały jednego z lekarzy. Badanie wykazało, że krew wydobywała się z szyjki macicy, która była już rozwarta na kilka centymetrów.
Alyssa rodziła.
Lekarz nic nie powiedział. Niech Schubert sam przekaże jej tę wiadomość. Alyssa nie mogła znieść bólu, ale jeszcze gorszy był ogarniający ją strach. Pielęgniarki podłączyły kroplówkę i podały pacjentce demerol, który trochę pomógł.
Przyszedł Schubert, w żółtym fartuchu narzuconym na ubranie. Uśmiechał się od ucha do ucha.
– Wygląda na to, że sprawy idą naprzód nieco szybciej, niż się spodziewaliśmy – powiedział. Włożył rękawicę i przeprowadził ostrożne badanie przez pochwę. – To dobry znak. Pozbędziesz się niepotrzebnego płodu i nie będziesz musiała więcej się nim przejmować.
– Czy ona rodzi? – spytał mąż Alyssy.
– Cóż, i tak, i nie – odparł Schubert. – Organizm usuwa płód „A". Potem szyjka macicy prawdopodobnie zaciśnie się z powrotem.
– Prawdopodobnie? A jeśli sienie zaciśnie? – spytała Alyssa. – Czy mogę stracić oboje dzieci?
– To raczej wykluczone. Na razie odpocznij sobie i nie przejmuj się tym. – Wyszedł z sali. Uśmiech ani na chwilę nie zniknął mu z twarzy.
Alyssa denerwowała się. Choć Schubert cieszył się znakomitą reputacją, był najbardziej zarozumiałym człowiekiem, jakiego znała. Jeszcze trochę, a powiedziałby jej, żeby nie przemęczała swojej główki myśleniem.
Tymczasem przed salą Schubert wyjaśnił wezwanemu lekarzowi, że choć płód jest mały, Alyssa prawdopodobnie ma przed sobą cztery do pięciu godzin porodu. Zatroszcz się o wygodę pacjentki, powiedział. Daj jej tyle demerolu, żeby była spokojna.
Jednak organizm rodzącej nie zastosował się do zapewnień Schuberta. Mimo zaaplikowanej Alyssie potężnej dawki demerolu szyjka macicy była w pełni rozwarta, a błony się wybrzuszały. Natychmiast wezwano Schuberta, ale pan doktor miał na głowie pacjentów. Powiedział tylko, że przyjdzie, kiedy będzie mógł. „Na razie podawajcie jej środki uspokajające i, gdyby było trzeba, odbierzcie dziecko". Ledwie odłożył słuchawkę, a pęcherz płodowy Alyssy pękł. Obecny na miejscu lekarz przeprowadził błyskawiczne badanie i wymacał wysuwającą się główkę płodu. Spojrzał na ściekający mu po palcach płyn owodniowy.
To dziwne, pomyślał. Zdaje się, że Schubert mówił, iż powinien być zabarwiony na niebiesko?
Pielęgniarki przeniosły Alyssę na nosze i zawiozły ją do sali porodowej. Wezwały lekarza z neonatologii, ponieważ wewnętrzne przepisy wymagały, by pediatra był obecny przy wszystkich porodach bez względu na wiek ciążowy czy żywotność płodu. Po kilku minutach nieco otępiała Alyssa leżała już z nogami w strzemionach, przygotowana do porodu. Jej mąż – w kitlu, masce i czapce – kręcił się niespokojnie przy anestezjologu, który podawał pacjentce tlen przez nos. Wszyscy nerwowo chodzili w kółko, czekając na Schuberta.
Półprzytomna Alyssa zaczęła przeć w niekontrolowanym odruchu. Lekarz przysunął do siebie stolik instrumentacyjny, czekając na to, co nieuniknione. Wkrótce wargi sromowe pacjentki wybrzuszyły się i spomiędzy nich wyłoniło się częściowo czoło płodu. Wysuwało się powoli, dwa milimetry do przodu, milimetr do tyłu. Potem nastąpiło kolejne pchnięcie i wynurzyła się cała głowa, a zaraz za nią ciało płodu.
Lekarz ostrożnie odciął pępowinę. Przekazał bezwładne, pozbawione życia ciałko lekarzowi z neonatologii, który położył je na plecach na materacu leczniczym. Osłuchanie stetoskopem małej piersi było tylko formalnością. Serce nie biło. Lekarz uważnie przyjrzał się martwemu dziecku.
Tymczasem ginekolog czekał na wydalenie łożyska. Rozmyślał gorączkowo. Miał nadzieję, że łożyska obydwu płodów nie są połączone, bo mogłoby się to tragicznie skończyć dla dziecka „B". Wiedział też, że przydałoby się podać pacjentce dożylnie leki wstrzymujące poród, ponieważ przy szeroko otwartej szyjce macicy drugiemu dziecku groziło poważne niebezpieczeństwo. Ale decyzję tę powinien podjąć lekarz prowadzący.
Minutę później ginekologa przywołał lekarz z neonatologii. Spojrzeli na martwy płód. Neonatolog zaczął coś szeptać. Wskazał pewne punkty na dłoniach płodu, twarzy i szyi. Kiedy obydwaj przyglądali się ciału, do sali wszedł doktor Schubert.
Tryskał entuzjazmem, niestosownym w tej sytuacji.
– Wszystko w porządku? – spytał. Alyssa spojrzała na niego tępo, a jej mąż nie odezwał się. Zanim doktor zdążył cokolwiek dodać, ginekolog przywołał go do siebie.
– No i jak poszło? – spytał Schubert. Ginekolog ostrożnie dobierał słowa.
– Wydaje mi się, że mamy pewien problem, doktorze Schubert.
– O czym ty mówisz?
– Jego zdaniem – powiedział, wskazując ruchem głowy lekarza z neonatologii – to dziecko nie ma zespołu Downa. Wygląda na to, że usunął pan nie ten płód, co trzeba.
W hrabstwie Suffolk podejmowano wszelkie możliwe działania, by odnaleźć rodziny zmarłych, po których ciała nikt się nie zgłaszał, zwłaszcza gdy chodziło o zmarłe dzieci. Jednak skrupulatne poszukiwania pani Nieves nie przyniosły rezultatów. Dlatego też sprawa trafiła do władz hrabstwa. Gdyby w ciągu trzydziestu dni nie odnaleziono rodziny, ciało miało zostać wysłane do Washington Pines w celu przeprowadzenia kremacji. Do tego czasu bliźnięta Nieves powinny leżeć w kostnicy Szpitala Uniwersyteckiego.
Wieczorem, tego samego dnia, kiedy Alyssa zaczęła rodzić, w kostnicy rozbłysło światło i do środka wszedł mężczyzna z dużą torbą z logo firmy Nike. Otworzył chłodnię. Wcześniej wypełnił wszystkie niezbędne papiery, datując je na dwadzieścia sześć dni naprzód, by w razie czego mieć dowód, że ciała zostały przewiezione do krematorium. Mężczyzna wyciągnął z chłodni półkę z nierdzewnej stali i zabrał worek, w którym leżały bliźnięta. Wepchnął go do torby, którą przewiesił przez ramię. Następnie zgasił światło, zamknął drzwi i wyszedł.
W chłodnych podziemnych korytarzach mężczyzna od czasu do czasu mijał różnych ludzi, ale nikt nie zwrócił uwagi na jego bagaż. Opuścił szpital wyjściem dla personelu i przeszedł przez podziemny garaż, kierując się ku parkingowi, gdzie stał jego dodge. Wrzuciwszy bagaż na tylne siedzenie, mężczyzna wsiadł do wozu i wkrótce jechał już autostradą na wschód.
Dom mężczyzny znajdował się na Long Island, między Manorville a Mattituck. Przed kilkoma laty kupił zaniedbaną, dwuakrową parcelę, na zalesionym obszarze daleko od szosy. Stał na niej walący się dom i równie zniszczona stodoła, której przegniłe drewniane ściany nie były malowane ani odnawiane od dziesiątków lat.
Po czterdziestu minutach jazdy autostradą mężczyzna musiał jeszcze przez pewien czas kluczyć wyboistymi drogami, by dotrzeć do stojącego na odludziu domu. Zabrał torbę z tylnego siedzenia, po czym skierował się do stodoły i otworzył wrota. Budynek tylko z pozoru popadał w ruinę; choć z zewnątrz wyglądał, jakby jeden podmuch wiatru mógł go znieść z powierzchni ziemi, to w środku był wzmocniony stalowymi wspornikami. Ściany, choć chropowate i niewykończone, wydawały się dość solidne i nadawały wnętrzu surowy wygląd.
Mężczyzna otworzył ciężki zamek, zamknął drzwi za sobą i włączył światło. W pokoju nie było okien. Skąpany w bladym, zimnym świetle jarzeniówek, robił niesamowite wrażenie. W kącie stał żelazny czarny kocioł. Na ścianie przy drzwiach wisiały półki; na jednej z nich stała skrzynka z chrząszczami. Najbardziej niezwykłe jednak było to, co wisiało na pozostałych trzech ścianach.
Jedną z nich pokrywały szkielety zwierzęce w najprzeróżniejszych pozycjach, od spoczynku, przez lot, po atak. Były tu szkielety fok i hipopotamów, dzikich psów i kotów, drapieżnych ptaków oraz gadów. Każdy z nich został uchwycony jakby w naturalnej pozie.
Szkielety na pozostałych dwóch ścianach łatwiej dało się rozpoznać; były to bowiem szkielety ludzkie, tworzące coś na kształt makabrycznej scenki rodzajowej. Dwa z nich, ustawione twarzą w twarz, zdawały się prowadzić ożywioną rozmowę. Jeden z „rozmówców" wskazywał trzeciego, który wyglądał tak, jakby gonił czwartego i tak dalej. Ułożone w makabryczny fryz szkielety miały najrozmaitsze rozmiary, od małych dzieci po zgarbionych starców.
Mężczyzna postawił torbę na stole ze stali nierdzewnej i wygrzebał z niej worek z ciałami. Rozsunąwszy suwak, wyjął zimne zwłoki braci Nieves. Na ich piersiach były widoczne sine ślady po nieudanym masażu serca. Mężczyzna napełnił kocioł gorącą wodą i ustawił termostat na temperaturę tuż poniżej punktu wrzenia. Czekając, aż woda się zagrzeje, bez cienia emocji wypatroszył bliźnięta. Kiedy woda zaczęła się gotować, wrzucił do niej pozbawione narządów wewnętrznych zwłoki.
Minie dwanaście godzin, zanim skóra, ciało i mięśnie oddzielą się od kości. Po zakończeniu wytapiania to, co zostanie z bliźniąt Nieves, będzie nierozpoznawalne.
A wtedy chrząszcze znów będą się mogły najeść do woli.