172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

ROZDZIAŁ 6

Z uwagi na spotkanie z Bradem Morgan dziękowała losowi, że tego dnia ubrała się tak, jak się ubrała. Rano przewodniczyła zebraniu personelu AmeriCare i w związku z tym postanowiła wyglądać jak kobieta sukcesu: włożyła ciemnoszary dwurzędowy kostium. Choć nie był to odpowiedni strój na podwieczorek, powiedziała sobie, że przecież nie idzie na randkę.

Miała mieszane uczucia co do tego spotkania. Brad pokazał już, że potrafi być i czarujący, i irytujący. Jednak w głębi duszy Morgan musiała przyznać, że nie miałaby nic przeciwko temu, by zaprosił ją na randkę. Właściwie nie była pewna, jak by zareagowała. Wielu kobietom mógł się spodobać jego młodzieńczy wdzięk, ale ona wolała bardziej doświadczonych mężczyzn. I choć nie można mu było zarzucić braku profesjonalizmu, jego wygłupy z rybkami wydały jej się infantylne, no i nie wiedziała, co sądzić o piśmie dla nudystów, które trzymał w swoim gabinecie.

Poza tym Brad chyba żywi uprzedzenia do ludzi pracujących w systemie ubezpieczeń zdrowotnych. O miejscu pracy Morgan wyrażał się z jednoznaczną wrogością. Im więcej o tym myślała, tym większego nabierała przekonania, że gdyby zdecydowali się być razem, czekałoby ich wiele trudnych chwil.

Spóźniła się na spotkanie. Radisson nie był daleko, ale korki na drogach sprawiły, że na miejsce dotarła dopiero o wpół do szóstej. Zostawiwszy nissana na parkingu, wbiegła do holu budynku i wjechała ruchomymi schodami na piętro, gdzie mieścił się bar.

Brad czekał na nią w środku. Swobodnie ubrany, miał na sobie blezer, narzucony na rozpiętą pod szyją koszulę. Jego ogorzała cera i mocno zarysowana szczęka świadczyły o tym, że spędza wiele czasu na świeżym powietrzu. Kiedy wstał na jej powitanie, Morgan zauważyła, że jest od niej nieco wyższy.

– Cieszę się, że mogłaś przyjść. Napijesz się czegoś?

– Co zamówiłeś dla siebie? – spytała.

– Mrożoną herbatę.

– Może być.

Brad skinął ręką na kelnerkę, wskazał swoją prawie pustą szklankę i uniósł dwa palce. Następnie usiadł, a Morgan zajęła miejsce naprzeciw niego. Pianista grał stary utwór Franka Sinatry.

– Pracujesz niedaleko stąd, prawda? – zagaił Brad.

– Kilkaset metrów. Dziesięć minut drogi, kiedy nie ma korków. Zanim przejdziemy do rzeczy, doktorze Hawkins…

– Brad.

– Brad. – Uśmiechnęła się. – Chciałabym przeprosić za to, co mówiłam w twoim gabinecie. Cóż, widać jestem z natury podejrzliwa wobec żonatych mężczyzn.

– Przykre doświadczenia?

– Można tak powiedzieć. Sparzyłam się tyle razy, że wolałabym o tym nie pamiętać. Nie wiem, co takiego dzieje się z mężczyznami po ślubie, że zaczynają ich pociągać samotne kobiety.

– Nigdy nie wyszłaś za mąż?

– Raz niewiele brakowało – powiedziała. – Wtedy mieszkałam w mieście. Pewnie było to jednym z powodów, dla których przeprowadziłam się tutaj.

Kelnerka przyniosła zamówione napoje. Brad pociągnął duży łyk herbaty.

– A jakie były inne powody?

– Właściwie sama nie wiem. Widzisz, tam prowadziłam prywatną praktykę…

– Poważnie? – przerwał jej. – Jak można zrezygnować z czegoś takiego? Po co ktoś tak inteligentny jak ty miałby się marnować w firmie ubezpieczeniowej?

Morgan podniosła wzrok znad szklanki i spojrzała na niego ze złością. Właśnie takie złośliwe, krzywdzące uwagi najbardziej j ą wkurzały. Mimo to postanowiła zachować spokój.

– Po pierwsze, w grupie byłam na samym dole piramidy, pracowałam szesnaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu.

– W jakiej grupie?

– Na East Side, z siedzibą na Uniwersytecie Cornella – powiedziała. -Po tym jak skończyłam staż w szpitalu Beth Israel, tak bardzo chciałam otworzyć własną praktykę, że od razu do nich dołączyłam. Grupa składała się z sześciu dość szeroko znanych osób i pochlebiało mi to, że zwrócili się do mnie z propozycją. Większość z nich jednak była starsza ode mnie. Dlatego harowałam jak wół.

– Musiało ci być ciężko.

– Szczerze mówiąc, nie chodziło tylko o godziny pracy – powiedziała. -Z takiego czy innego powodu do praktyki trafiało dużo poważnie chorych dzieci, w tym wiele prosto z onkologii. Kilkoro z nich zmarło, wszystkie na moich oczach. Trochę to mną wstrząsnęło. Straciłam pewność siebie. Potem związałam się z pewnym mężczyzną i… no cóż, po długich rozmyślaniach nad własnym życiem uznałam, że muszę nieco ochłonąć. – Przypatrywała mu się podejrzliwie. – Dlaczego się uśmiechasz?

– Miło jest wiedzieć, że jednak znam się na ludziach – powiedział. – Od razu miałem wrażenie, że mogłabyś się nadawać na prawdziwego lekarza. Morgan w obronnym geście skrzyżowała ręce na piersi.

– Ja jestem prawdziwym lekarzem. Czemu właściwie tak bardzo nienawidzisz firm ubezpieczeniowych?

– To nie moja wina, tylko ich – powiedział, spokojnie sącząc herbatę. Ludzie, którzy zarządzają takimi firmami jak twoja, myślą, że wszystko d się zredukować do ekonomii. Które koszty można by ograniczyć, które wnioski odrzucić, ile papierów do wypełnienia wcisnąć pacjentom do gardła, żeby wreszcie machnęli ręką i zrezygnowali z takiego czy innego zabiegu. I to mai być ułatwianie dostępu do ochrony zdrowia? |

– Przykro mi, że miałeś przykre doświadczenia, ale co to ma wspólnego ze mną?

– Pewnie nic. Jednak jesteś od zarządzania, a nie wydaje mi się, żeby ludziom takim jak ty działa się krzywda. I to nie my, lekarze, cierpimy najbardziej.

Weź na przykład twoją siostrę. Chciałbym jej zrobić kilka bardzo specjalistycznych analiz krwi, ale zgadnij, kto nie chce za nie zapłacić? AmeriCare. Twierdzą, że użyteczność tych zabiegów nie została przekonująco udowodniona, więc nie wyrażają zgody na ich przeprowadzenie. I to ma być ochrona zdrowia? A gdyby od jednej z tych analiz zależało jej życie? Czy wtedy opłaciłoby się j ą przeprowadzić? Jak już mówiłem, w ostatecznym rozrachunku to pacjenci wychodzą na tym najgorzej. Morgan lekko klasnęła w dłonie.

– Kierują tobą bardzo szlachetne odczucia, ale słuchając cię, mam wrażenie, że uważasz mnie za uczestnika jakiegoś gigantycznego spisku.

– Jeśli tak to zrozumiałaś – powiedział wzruszając ramionami – to przepraszam. Po prostu moje doświadczenia z firmami ubezpieczeniowymi nie są zbyt dobre. Słuchaj, Morgan, AmeriCare nie zasługuje na ciebie. Myślałaś o tym, żeby wrócić do medycyny klinicznej?

W jej oczach pojawił się smutek.

– Czasami tęsknię do mojej dawnej pracy. Dobrze się czułam wśród dzieci. Jednak kiedy sobie przypomnę ten ciągły stres i wszystkie tragedie, których byłam świadkiem, to od razu opuszcza mnie nostalgia. Zresztą, kto wie? Może kiedyś znowu tym się zajmę. A ty?

– Kocham swoją pracę – powiedział. – Na początku, kiedy tu przyjechałem, wcale tak nie było. Miałem mnóstwo spraw na głowie. Po pierwsze, Mikey był jeszcze małym dzieckiem…

– Mówisz o chłopcu ze zdjęć w twoim gabinecie? Skinął głową.

– Teraz ma osiem lat i jest z nim trochę kłopotów.

– A ta kobieta?

Miejsce uśmiechu na jego twarzy zajął wyraz głębokiego smutku.

– To moja żona, Danielle. Zginęła w idiotycznym wypadku.

– Tak mi przykro.

– Dzięki. – Odwrócił wzrok i westchnął, niepewny, czy nie za bardzo l się rozczula. – To dziwne, ale choć minęło już tyle czasu, ciągle wydaje mi l się, że zdarzyło się to niedawno. Michael miał wtedy dwa lata.

– Było ci wtedy ciężko, prawda?

– Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo. Po śmierci żony zatrudniłem gosposię, która miała opiekować się Michaelem, a sam rzuciłem się w wir pracy. Dwudziestoczterogodzinna harówka to było to. Początkowo przyjmowałem wezwania nawet wtedy, kiedy nie musiałem, byle nie zostawać sam na sam z myślami.

– Praca, praca i jeszcze raz praca?

– No, nie całkiem – powiedział. – Wolny czas, choć mam go niewiele, spędzam z moim synem. Ostatnio bywam z nim coraz częściej… – Zawiesił głos. – Ale nie o tym chciałem z tobą rozmawiać. Ciekaw jestem, co myślisz o tych zgonach na oddziale intensywnej terapii noworodków.

– A czemu sądzisz, że w ogóle wiem cokolwiek na ten temat?

– Jestem na bieżąco z tym, co dzieje się na porodówce. – odparł po chwili milczenia. – Obejrzałem karty zmarłych dzieci i jedno wiem na pewno: dzieje się coś dziwnego.

Morgan zmrużyła oczy.

– To znaczy?

– Kiedy cztery noworodki, których stan się poprawia, nagle dają za wygraną i umierają, to nie może być zwykły zbieg okoliczności. Jak dotąd jedyną wspólną cechą łączącą te dzieci jest to, że były wasze.

Morgan zmarszczyła brwi.

– Nasze?

– Wszystkie zostały ubezpieczone przez AmeriCare. Morgan nie była pewna, czy się nie przesłyszała.

– Na litość boską, co ty sugerujesz?

– Nic, po prostu stwierdzam fakt. Jak myślisz, jakie jest prawdopodobieństwo wystąpienia takiej zbieżności?

Morgan odwróciła się, oburzona. Wiedziała, że troje ze zmarłych dzieci było ubezpieczonych w jej firmie, ale uznała to za zbieg okoliczności. Nie miała pojęcia, że opiekę nad czwartym także finansowała AmeriCare. Mimo to niedorzecznością było sugerowanie, że firma ubezpieczeniowa może mieć coś wspólnego z serią niewyjaśnionych zgonów w szpitalu.

– Chyba nie podoba mi się to, do czego zmierzasz.

– Ja do niczego nie zmierzam. Po prostu mówię, że twoja firma była ich ubezpieczycielem.

– Brad, bądź poważny. Wiem, że nienawidzisz systemu finansowania ochrony zdrowia, ale czy naprawdę myślisz, że firma ubezpieczeniowa mogłaby… zniżyć się do czegoś tak… to, o czym mówisz, byłoby zbrodnią.

Wzruszył ramionami.

– Ja niczego nie myślę. Po prostu szukam odpowiedzi.

– Ale jakie firma miałaby z tego korzyści oprócz finansowych?

– O, właśnie – powiedział, wyciągając palec w jej stronę.

– Myślisz, że w grę wchodził motyw finansowy? – Sugestie Brada były coraz bardziej absurdalne. Morgan spojrzała na niego z powątpiewaniem. – Bzdura!

– Tak sądzisz? Pamiętasz tę Nigeryjkę, która jakiś czas temu urodziła w Houston ośmioraczki? Całkowity koszt opieki nad nią i dziećmi przekroczył milion dolarów. Myślisz, że firmy ubezpieczeniowe nie przejmują się takimi wydatkami?

– To co innego.

– Niekoniecznie. Przeprowadźmy pewne obliczenia, dobrze? – powiedział. – Weź na przykład te bliźnięta syjamskie. Ich stan był stabilny. Gdyby przez miesiąc albo dwa nic się nie zmieniło, można by je rozdzielić. Powiedz mi jednak, ile tak na oko wynoszą koszty miesięcznego pobytu noworodka na oddziale intensywnej terapii? W przybliżeniu.

– Mniej więcej sto tysięcy, ale…

– Dobrze – ciągnął. – Teraz pomnóż to przez liczbę miesięcy, które dzieci spędziłyby na oddziale intensywnej terapii, potem dorzuć do tego kilkutygodniowy pobyt na zwykłym oddziale dla noworodków. Dodaj koszty wszystkich konsultacji, wynagrodzenia chirurgów i wydatki na dziesiątki skomplikowanych badań laboratoryjnych. W sumie wyniesie to około pół miliona dolarów. – Zaczekał, aż znaczenie jego słów dotrze do Morgan.

– To największa bzdura, jaką w życiu słyszałam!

– Chcesz być lojalna wobec firmy? Czyżbym pomylił się w obliczeniach? Powiedz, w końcu to ty jesteś specjalistką od finansów.

– Liczby może i się zgadzają, ale rozumowanie jest nielogiczne. Wiesz, zaczynam czuć się urażona, jeszcze trochę, a wstanę i wyjdę! Sugerujesz, że…

– Jak już mówiłem, niczego nie sugeruję.

– No dobrze – powiedziała ze złością. – To, o czym mówisz, nie może dziać się samo czy być dziełem przypadku. Ktoś musiałby za tym stać! To byłaby zbrodnia! – Brad tylko patrzył na nią w milczeniu. – Nie możesz mówić serio!

– Może rzeczywiście posunąłem się trochę za daleko – powiedział wreszcie, nie mogąc znieść jej przenikliwego wzroku – ale chciałem usłyszeć, co myśli o tym ktoś, kto został przeszkolony przez speców od finansów ochrony zdrowia.

– Że co, proszę?

– Daruj sobie to święte oburzenie. Zachowaj je dla jakiegoś naiwnego lekarza, któremu wmówiono, że zarządzana ochrona zdrowia to ratunek dla medycyny. Może nie chcesz tego przyznać, ale doskonale wiesz, że to, co mówię, ma sens.

– Boże – powiedziała z obrzydzeniem – ależ z ciebie arogancki, podejrzliwy typ.

– Niech ci będzie – odparł. – Jeśli już skończyłaś się wściekać, możesz wyświadczyć nam obojgu przysługę. Wiem, że to nie będzie dla ciebie łatwe, bo chodzi o ludzi, dla których pracujesz, ale miej oczy i uszy otwarte na to, co się dzieje w AmeriCare, dobrze? Na litość boską, umierają niewinne dzieci! Jeśli dowiesz się czegoś, daj mi znać, zgoda?

Dłonie Morgan zacisnęły się w pięści.

– Chcesz, żebym szpiegowała ludzi, dla których pracuję? Westchnął dramatycznie.

– Jezu, czy aż tak trudno skłonić cię do samodzielnego myślenia? Morgan zerwała się z miejsca, z trudem powstrzymując narastającą wściekłość.

– Wiesz, gdzie możesz sobie wsadzić tę swoją bzdurną teorię – powiedziała, wychodząc szybko z zatłoczonego baru.

Najbardziej zaskakującym dla Jennifer efektem ubocznym ciąży była jej nasilona zmysłowość. Zachwycała się zmianami zachodzącymi w jej ciele – jego krągłościami, a nawet ciężarem. Wraz z tym nasilił się też popęd płciowy. Mimo przybierania na wadze, napuchniętych kostek i braku kondycji często była podniecona, i to o najdziwniejszych porach. Czasami wręcz wstydziła się tego, jak bardzo jest wilgotna.

Richard zazwyczaj z entuzjazmem to wykorzystywał. Jego żona pragnęła uprawiać seks o wiele częściej niż dotychczas, wliczając w to także miesiąc miodowy. Co więcej, chciała się kochać w najdziwniejszych miejscach, jak choćby na podłodze salonu czy w wannie. Bywało, że robili to dwa, trzy razy dziennie. Po raz pierwszy w swoim życiu Jennifer Hartman doświadczyła kilku orgazmów podczas jednego stosunku. Gdyby nie pewne dręczące go obawy, Richard mógłby pomyśleć, że jest w niebie.

Choć nie przepuścił żadnej z nader licznych ostatnimi czasy okazji, w głębi duszy bał się zrobić krzywdę żonie albo nie narodzonym dzieciom. W efekcie zrobił się dość ostrożny. Nie miał kłopotów ze wzwodem czy osiągnięciem orgazmu, ale całkowicie zniknęła jego pewność siebie w łóżku. W czasie stosunku leżał bez ruchu i czekał cierpliwie, aż żona wszystkim się zajmie. Jennifer właściwie nie miała nic przeciw temu. Na nowo odkryła swobodę seksualną. Z zadowoleniem przejęła inicjatywę. Dlatego też, gdy pozycja misjonarska stała się nieosiągalna, Jennifer dosiadała męża od góry, z boku albo odwrócona tyłem przywierała do niego. On musiał tylko utrzymywać erekcję.

Po jednej z takich romantycznych kulminacji długiego dnia Jennifer i Richard leżeli wtuleni w siebie niczym dwie łyżeczki. Richard, trzymający żonę w objęciach, powoli zapadał w sen. Po chwili Jennifer lekko trąciła go w żebra.

– Richard? Richard, nie śpisz? – Zanim zdążył odpowiedzieć, usiadła na łóżku. Odrzuciła koc i spojrzała na materac. – Chyba coś się dzieje. Richard otworzył zaspane oczy.

– Co mówisz?

– Coś się ze mnie leje.

– Hę? Gdzie?

– To chyba wody płodowe.

Richard natychmiast otrzeźwiał i wyskoczył z łóżka.

– Jezu Chryste!

Szybko wykręcił numer doktora Hawkinsa, ale uzyskał połączenie z centralą. Telefonistka powiedziała, że tej nocy Brad nie ma dyżuru. Richard został przełączony do innego lekarza, który polecił mu przywieźć żonę do szpitala. Po pięciu minutach byli już w drodze. Jennifer wzięła ze sobą kilka ręczników i co rusz musiała je zmieniać, bo błyskawicznie przesiąkały.

Zostawili wóz pod szpitalem, weszli do budynku przez salę pogotowia i wjechali windą na siódme piętro. Lekarz, który rozmawiał z nimi przez telefon, już tam był i zajmował się dwiema innymi rodzącymi pacjentkami. Polecił pielęgniarkom, by zaprowadziły Jen do izby przyjęć; tam została rozebrana, włożono jej koszulę, sprawdzono czynności życiowe płodu i podłączono do urządzenia monitorującego. Po chwili przyszedł lekarz i przedstawił się.

Miał ze sobą akta Jennifer, wiedział więc, że pacjentka nosi w łonie bliźnięta. Akcja serc obu płodów była w normie i, na szczęście, nie występowały skurcze macicy. Nic nie zapowiadało rychłego porodu. Lekarz zrobił ultrasonografis. Pierwsze dziecko, dziewczynka, tkwiła ułożona głową do przodu, a chłopiec odwrotnie. Sądząc z tego, co pokazywał monitor, z dziećmi wszystko było w porządku. Na koniec lekarz przeprowadził badanie wziernikowe.

– Wody płodowe są klarowne – powiedział – a szyjka wygląda na zamkniętą. To dobry znak. Lepiej, żeby pani jeszcze nie zaczynała rodzić. Na razie podłączymy kroplówkę i podamy pani antybiotyki, żeby zapobiec zakażeniu. Później weźmie pani coś na uspokojenie.

– A co potem? – spytał Richard.

– Potem – powiedział lekarz – będziemy czekać. Brad rozpoczął obchód o siódmej rano. Podszedł do łóżka Jen, obudził ją, delikatnie ściskając przez pościel jej duży palec u nogi.

– Dobrze ci się spało? – spytał. Richard chrapał donośnie na dostawionym do łóżka fotelu.

– Och, dzień dobry – powiedziała, mrugając. – Trochę. Nie jest mi zbyt wygodnie z tymi wszystkimi przewodami. No i ciągle się ze mnie leje. Ile tego we mnie jest?

– Więcej, niż się ludziom wydaje. Przez pewien czas będzie lało się trochę mniej, ale płyn bez przerwy jest wytwarzany na nowo. Powiem teraz, co cię czeka. – Usiadł na łóżku.

– Czy z dziećmi jest wszystko w porządku? – spytała.

– Jak na razie tak. Pewnie wiesz, że największe ryzyko wiąże się z przedwczesnym porodem. Wolelibyśmy, żebyś jeszcze nie zaczynała rodzić, ale czasami macica miewa swoje kaprysy. Na wszelki wypadek podaliśmy ci trochę sterydów, żeby wzmocnić płuca dzieci, gdyby jednak postanowiły jak najszybciej przyjść na świat.

– A jeśli zacznę rodzić? Czy nie ma leku, który mógłby to powstrzymać?

– Cóż, i tak, i nie. Owszem, są pewne leki, ale być może pojawią się powody, dla których wolelibyśmy ich nie stosować. Trzeba wziąć pod uwagę wiele czynników, często ujawniających się w ostatniej chwili. Mam nadzieję, że poród nie nastąpi za szybko. Gdyby to ode mnie zależało, wolałbym, żebyś urodziła najwcześniej w trzydziestym drugim tygodniu.

– Trzydziestym drugim? Przecież to za miesiąc! – Spojrzała na niego wyczekująco, ale Brad tylko skinął głową. – I do tego czasu mam leżeć w szpitalu?

– Zostaniesz tu mniej więcej dwadzieścia cztery godziny i jeśli wszystko dobrze pójdzie, przeniesiemy cię na oddział przedporodowy. Tam będziesz miała większą swobodę. Ale ponieważ nosisz bliźnięta, błony płodowe pękły, a twoje ciśnienie pozostawia wiele do życzenia, będziemy mieć cię na oku.

Jennifer próbowała ogarnąć to wszystko. W milczeniu odwróciła głowę i westchnęła.

Brad wstał.

– Wrócę tu później. Czy do tego czasu mogę coś dla ciebie zrobić?

– Tak – odparła. – Nie podłączyli mi jeszcze telefonu. Mógłby pan zadzwonić do mojej siostry i wytłumaczyć jej, o co chodzi, jak lekarz lekarzowi?

– Niezwykłe – powiedział Britten. – Wprost zachwycające. To przekracza wszelkie moje wyobrażenia.

– Ładne, nie? – powiedział. Mężczyzna uśmiechnął się.

– „Ładne" to nieodpowiednie słowo. Raczej „unikatowe". Czy wiadomo ci o istnieniu innych egzemplarzy?

– Wiem, że jeden jest w Hamburgu – odparł mężczyzna. – Też bracia syjamscy, tyle że chyba inaczej zrośnięci. Podobno coś takiego mają także w Hongkongu.

– W Hongkongu jest wszystko. Ale Hamburg…? Pewnie któryś z nazi-stów przywiózł sobie pamiątkę z obozu koncentracyjnego. To znacząco zmniejszyłoby wartość takiego egzemplarza.

– Taki okaz jest bardzo rzadki – powiedział mężczyzna. – Bezcenny. -Miał długie palce artysty i silne dłonie z wystającymi ścięgnami i schludnie przyciętymi paznokciami. Przez chwilę poprawiał coś w swoim dziele.

Szkielety bliźniąt Nieves były ustawione naprzeciw siebie, w pozycji przypominającej rzeźbę Romulusa i Remusa. Dwucentymetrowa cienka kość łączyła ich grzebienie biodrowe. Jedno z bliźniąt podnosiło kościstą rękę, by wskazać coś w oddali, a czaszka drugiego zwrócona była w tamtym kierunku, z lekko opuszczoną dolną szczęką, jakby otwierała usta. Szkielety wyglądały niesamowicie, jak żywe, choć zastygłe w bezruchu.

– Bezcenny? – zdziwił się Britten. – Nonsens. Wszystko ma swoją cenę. I coś mi mówi, że wezwałeś mnie tu, by o tym właśnie porozmawiać.

Spotkali się w stodole będącej „pracownią" mężczyzny. Britten był kolekcjonerem i od kilku lat znał go jako dostawcę. Niecałe pół roku wcześniej kupił od niego wspaniały szkielet młodej kobiety. Zazwyczaj umawiali się na neutralnym terenie, ale tego dnia mężczyzna powiedział Brittenowi, by przyjechał do niego, twierdząc, że ma coś wyjątkowego.

– Chyba za wcześnie na rozmowę o cenie – ciągnął dostawca. – Ten okaz powinien konserwować się jeszcze co najmniej miesiąc.

– Dobrze, dobrze. Będę go konserwował tak długo, jak to konieczne. Ile za niego chcesz?

– Za coś tak wartościowego nie mogę wziąć mniej niż sto tysięcy.

– Przyjechałem tu, żeby negocjować, a nie dać się zgwałcić – powiedział Britten. Po chwili dorzucił: – Daję dwadzieścia pięć. Mężczyzna z irytacją pokręcił głową.

– Drugiego takiego nie znajdzie pan na całej półkuli.

Padła kolejna propozycja, potem kontrpropozycja, aż wreszcie po kilku minutach mężczyźni dogadali się co do ceny. Potem, zadowoleni, uścisnęli sobie dłonie.

Każdy dostał to, czego chciał.