172722.fb2 Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Dostawca - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

ROZDZIAŁ 7

Afryka Wschodnia, 1980

Kiedy zorientowano się, że roztocza są w konopiach indyjskich, było już za późno. Cannabis sativa odgrywała coraz większą rolę w rytuałach młodych mężczyzn. Nie zawsze tak było. Zgodnie z wieloletnią tradycją plemiona z Afryki Wschodniej oszczędnie stosowały narkotyki w swoich ceremoniach; niestety, młode pokolenie poznało uroki marihuany i koki, W okolicach Nairobi panowały korzystne warunki do uprawy konopi indyjskich, zwłaszcza pośród wzgórz, gdzie klimat był dość łagodny. Coraz więcej młodych Kenijczyków zażywało narkotyki.

Jeden z nich, wysoki, silny dziewiętnastolatek imieniem Makkede, pierwszy odnalazł kryjówkę. Znajdowała się w połowie drogi na szczyt góry, w kępie akacji, pod brezentową płachtą. Kiedy Makkede uniósł ją, w nozdrza uderzył go znajomy, stęchły zapach. Pod płachtą leżało kilka zasuszonych bel kenijskiej marihuany – cenny skarb, który albo został zgubiony, albo porzucony. W kryjówce było coś jeszcze. Pod brezentem leżały rozkładające się ludzkie zwłoki, przykryte poszarpanymi ubraniami i skrawkami schnącej skóry.

Później koledzy Makkede doszli do wniosku, że było to ciało ofiary morderstwa albo samobójcy zamieszanego w handel narkotykami. Sam Makkede nie zastanawiał się nad tym. Tak się ucieszył ze swojego znaleziska, że postanowił od razu to uczcić. Nie zważając na leżące w pobliżu zwłoki, przygotował sobie wielkiego skręta i zapalił. Po dziesięciu minutach, kiedy dołączyli do niego kumple, był już nieźle zakręcony.

Po następnych dziesięciu minutach zaczęło mu brakować powietrza. Chwyciły go duszności, a wargi przybrały makabrycznie blady odcień. Makkede, przerażony, zaczął łapczywie chwytać powietrze i szeroko otwartymi oczami patrzył błagalnie na swoich kolegów. Ci jednak nie mogli nic zrobić. Bezradnie przyglądali się, jak Makkede pada na ziemię. Z jego gardła dobył się chrapliwy bulgot. Po chwili na wargach chłopca pojawiła się różowa piana, a ręce zaczęły gwałtownie dygotać. Po kilku sekundach Makkede skonał.

Początkowo mówiło się, że chłopiec zginął w wyniku czarów albo że padł ofiarą thalu, czyli klątwy. Kiedy usunięto jego ciało i gnijące zwłoki, policja pobrała z miejsca ich odnalezienia wiele próbek, a w okolicy zaroiło się od śledczych. Minął prawie miesiąc, zanim ta zagadkowa sprawa została wyjaśniona, a nie udałoby się to, gdyby szczęśliwym trafem nie zainteresował się nią doktor Richard Fielding.

Fielding, jeden z najbardziej znanych entomologów na świecie, wziął sobie roczny urlop z Cambridge. Był ekspertem od arachnicadea, kategorii organizmów obejmującej między innymi pająki. Od dłuższego czasu podróżował po Afryce Wschodniej i badał tamtejsze pajęczaki. Był z wizytą u znajomego biologa z Uniwersytetu w Nairobi, kiedy do tamtejszego laboratorium trafiła podejrzana marihuana. Policja wysłała ekspertom naukowym z całej Kenii zawinięte w plastyk próbki odnalezionego narkotyku, licząc na to, że uda im się wyodrębnić toksyczną substancję, która spowodowała śmierć Makkede. Szczęśliwym zrządzeniem losu biolog poprosił Fieldinga o pomoc przy analizie produktu.

Ale to, co odkrył Fielding, miało pozostać tajemnicą przez niemal dwadzieścia lat.

Brad na prośbę Jennifer skontaktował się z Morgan i powiedział jej, jaka jest sytuacja. Sprawiała wrażenie autentycznie wdzięcznej za to, że do niej zadzwonił, i nie wspomniała ani słowem o ich nieprzyjemnym rozstaniu. Podziękowała mu i zanim odłożyła słuchawkę, powiedziała, że w drodze do pracy zajrzy do szpitala.

Brad poszedł na pospiesznie zwołane zebranie, które miało się odbyć w sali konferencyjnej obok porodówki. Był przedstawicielem oddziału położniczego. Zjawili się tam także członkowie personelu pediatrii, pielęgniarki, pracownicy administracji i oddziału chorób zakaźnych.

Kiedy wszyscy zajęli miejsca, doktor Harrington podniósł aktualne wydanie „Newsday". Na pierwszej stronie widniał nagłówek: „Niewyjaśnione zgony na oddziale intensywnej terapii". Artykuł opisywał cztery zagadkowe przypadki ze Szpitala Uniwersyteckiego. Zawierał same ogólniki, ponieważ szczegóły wciąż pozostawały nieznane. Autor, jak należało się spodziewać, uderzył w dramatyczną nutę, przeprowadził nawet wywiady z rodzicami zmarłych dzieci. Tematem przewodnim artykułu były wątpliwości co do bezpieczeństwa noworodków na oddziale intensywnej terapii w Szpitalu Uniwersyteckim.

– Jak zapewne się domyślacie – powiedział Harrington – centrala jest zasypywana pytaniami dziennikarzy i zaniepokojonych rodziców. Stanowy departament zdrowia wszczął wstępne dochodzenie i możemy spodziewać się wizyty członków Połączonej Komisji Certyfikacji Szpitali. Niektórzy z pracowników pańskiego oddziału – tu spojrzał na Brada – twierdzą, że pacjenci proszą ich o przeniesienie. Czy to prawda?

– Trochę za wcześnie, żeby to potwierdzić – powiedział Brad. – Pracownicy pełnoetatowi nic o tym nie słyszeli, ale domyślam się, że lekarze prywatni są pod sporą presją.

– Dziekan poprosił mnie, żebym pomógł mu przygotować oficjalną odpowiedź na ten artykuł. Chciałbym usłyszeć wasze sugestie. Meg?

– No cóż, na razie jedyną diagnozą, jaką można postawić, to zespół nagłej śmierci niemowląt – powiedziała Meg Erhardt. – Ale z tego, co wiemy, żadne z tych dzieci nie miało objawów zaburzeń sercowych, elektrokardiogram nic nie wykazał.

– Nie wystąpiła arytmia? – spytał Harrington.

– W żadnym z tych czterech przypadków. Wszystkie dzieci były podłączone do monitorów i dokładnie obejrzeliśmy ich wskazania. Nic takiego nie wystąpiło.

– A kawa? – spytał Brad. – Pewne badania wskazują na istnienie związku między przyjmowaniem dużych ilości kofeiny przez matkę przed porodem a zespołem nagłej śmierci niemowląt.

– Pytaliśmy matki o to – odparła Meg. – To fałszywy trop.

– A narkotyki albo jakieś zarazki? – spytał Harrington, zwracając się do przedstawiciela oddziału chorób zakaźnych.

– Wszystkie analizy moczu i wydzielin dały wynik negatywny, zarówno pod względem zawartości bakterii, jak i wirusów. Ślina, krew, mocz, wszystko zostało dokładnie przebadane. Nie wyrosło na nich nic niezwykłego. Nic nie wskazuje na wystąpienie daleko posuniętej posocznicy, zresztą, tak czy inaczej, taką diagnozę wykluczał obraz kliniczny choroby.

– To prawda – przyznał Harrington. – Wygląda to raczej na jakiś pierwotny proces płucny, nagłe, gwałtowne niedotlenienie, a potem zgon.

– Czy przeprowadzono sekcję zwłok któregoś z tych dzieci? – spytał Brad.

– Tylko jednego, tego, które zmarło jako drugie. Sekcja nie wykazała nic niezwykłego. – Harrington powiódł wzrokiem po twarzach zebranych. – Chyba nie muszę wam mówić, jakiej wagi jest sprawa. Umarły dzieci pozostające pod naszą opieką i lepiej dla nas, żebyśmy się dowiedzieli, jak do tego doszło.

Przez następną godzinę uczestnicy zebrania zadawali pytania, spierali się i stawiali hipotezy. Mimo to po jego zakończeniu wiedzieli niewiele więcej niż na początku. Uzgodnili wydanie powściągliwego komunikatu uspokajającego opinię publiczną i zapewniającego, że badania nad sprawą są w toku. Jednak Brad Hawkins nie mógł pozwolić, by śmierć tych dzieci pozostała niewyjaśniona. Musiał istnieć jakiś winowajca, jakiś powód.

Postanowił go znaleźć.

Kiedy Morgan wybrała się z wizytą do swojej siostry, po raz pierwszy od dwóch lat przestąpiła próg szpitala. Kiedy tylko weszła do przestronnego czteropiętrowego holu, opadły ją mieszane uczucia. Z jednej strony miała świadomość panującej tu ciężkiej, naładowanej emocjami atmosfery. Mali pacjenci Morgan umierali w szpitalach niewiele różniących się od uniwersyteckiego. Z drugiej strony pobyt w szpitalu przyprawiał wielu lekarzy o całkiem przyjemne uczucie mocy. Tylko tutaj mogli igrać z losem w walce o ludzkie życie. W duszy Morgan przeważyły pozytywne uczucia. Miło było znów znaleźć się w szpitalu.

Po wizycie u siostry Morgan miała jeszcze trochę wolnego czasu. Stojąc przy windzie, spojrzała w lewo i zauważyła wejście na oddział intensywnej terapii noworodków. Była ciekawa, co poczuje, gdy znów, jak przed laty, znajdzie się wśród noworodków. Pod wpływem impulsu postanowiła tam wejść.

Wszedłszy w automatycznie otwierane drzwi, zobaczyła przed sobą dużą poczekalnię dla rodzin. Była pusta. Morgan ruszyła w lewo biegnącym po łuku korytarzem i stanęła pod drzwiami oddziału intensywnej terapii. Wisiała na nich tabliczka: „Tylko dla personelu". Morgan bez wahania weszła do środka.

Po lewej stronie znajdował się pokój dla personelu. Morgan stanęła w drzwiach i zwróciła się do dwóch pielęgniarek stojących przy ekspresie do kawy.

– Przepraszam, nazywam się Robinson, jestem lekarzem pediatrą. Nie pracuję w tym szpitalu, ale przyszłam w odwiedziny do siostry, która leży na porodówce. Czy mogłabym się tu rozejrzeć?

– Ależ oczywiście – powiedziała jedna z pielęgniarek. – Czy jest coś, co szczególnie chce pani zobaczyć?

– Nie, po prostu jestem ciekawa.

Pielęgniarki dały jej znak, że może wejść. Morgan powoli ruszyła przed siebie, oswajając się ze znajomymi widokami, odgłosami i zapachami: rozlegającym się tu i ówdzie sykiem respiratora, przytłumionym pikaniem monitora, ostrą wonią amoniaku i alkoholu.

Przechodząc obok pierwszych inkubatorów, patrzyła na leżące w nich „ drobne ciałka. Wydawały się tak małe, tak bezbronne. Kiedy podeszła do trzeciego, znieruchomiała. Leżało w nim dziecko ubrane tylko w pieluszkę. Jego lewa nóżka była spuchnięta i zniekształcona. Zdeformowana, błyszcząca masa przypominała barwą winne grono. Brzuch dziecka był rozdęty. Serce Morgan zaczęło bić szybciej i kolana ugięły się pod nią. Zwróciła się do przechodzącej obok pielęgniarki.

– Czy to wrodzony kostniakomięsak? – spytała, wskazując noworodka. Pielęgniarka skinęła głową.

– Nie ma jeszcze wyników biopsji, ale taka jest wstępna diagnoza.

– Nastąpiły już przerzuty, prawda?

– Na to wygląda. Boże, jakie to smutne.

Kiedy Morgan się odwróciła, opadły ją straszne wspomnienia i przez chwilę myślała, że zemdleje. Spłynęła na nią czarna rozpacz jak ciasno przylegający do ciała całun. Z trudem stawiając nogi, ruszyła do drzwi. Wytoczyła się na zewnątrz i oparła o ścianę korytarza, oddychając głęboko i wpatrując się nie-widzącymi oczami przed siebie. Tak była pochłonięta walką z nawiedzającymi ją przerażającymi obrazami, że prawie nie poczuła, gdy ktoś położył jej dłoń na ramieniu.

– Morgan? – usłyszała znajomy głos. – Morgan, dobrze się czujesz? Odwróciła się i zobaczyła Brada. Po kilku sekundach niepewnie pokiwała głową.

– Boże jedyny, jesteś blada jak prześcieradło. Co się stało? Wskazała głową automatyczne drzwi.

– Tam…

Morgan wyglądała jak uczennica szkoły pielęgniarskiej, która po raz pierwszy w życiu zobaczyła umierającego pacjenta. Brad delikatnie pogłaskał jej ramię.

– Nie martw się, wszyscy miewamy takie dni. Może powiesz mi, co czujesz? Nie wiadomo dlaczego, zrobiła to.

– Leży tam dziecko z kostniakomięsakiem. Wygląda strasznie, nastąpiły już przerzuty do żołądka i…

– I na ten widok przypomniał ci się jeden z twoich pacjentów? Jej głowa poruszyła się lekko w górę i w dół.

– Jeden z moich ostatnich pacjentów. To było okropne. Naprawdę walczyłam o życie tego dziecka i chyba trochę za bardzo się do niego przywiązałam. Nie chciałam tego przyznać, ale sprawa od początku była przesądzona. Dzieciak nie miał najmniejszych szans. Żył prawie miesiąc, a potem…

W ciągu następnych kilku minut Morgan opowiedziała Bradowi o tej tragedii. Choć robiła wszystko, by pomóc dziecku, jej wysiłki spełzły na niczym i skończyło się to dla niej poważnym załamaniem. Był to jeden z przypadków, które skłoniły Morgan do porzucenia medycyny, przynajmniej na jakiś czas. Brad od czasu do czasu przerywał jej opowieść pytaniami, ale głównie słuchał. Wreszcie, kiedy Morgan wróciły siły i rumieńce, spojrzała na zegarek.

– Muszę już wracać do biura. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś. Przepraszam, jeśli gadałam jak jakaś idiotka z melodramatu.

– Nie musisz przepraszać. Wiesz, my, lekarze, jesteśmy swoimi największymi krytykami. Czasami zbyt wiele od siebie wymagamy. Próbujemy temu zaprzeczać, ale jesteśmy z krwi i kości, mamy prawdziwe uczucia i prawdziwe słabości. Trzeba dojrzeć, by się do tego przyznać.

Spojrzała w oczy, które jeszcze niedawno zdawały się patrzeć na nią z taką wrogością. Teraz wyzierało z nich współczucie. Morgan poczuła ciepło płynące z dłoni Brada, leżącej na jej ramieniu. Posłała mu słaby uśmiech, po czym odwróciła się i ruszyła do windy.

W drodze do pracy rozpamiętywała rozmowę z Bradem. Była zirytowana, że okazała słabość, i to w dodatku przy nim. I bez tego żywił wystarczająco dużą pogardę do wszystkich, którzy pracowali w ubezpieczeniach zdrowotnych. Z drugiej strony była w nim wrażliwość, jakiej Morgan od dawna nie zauważyła u żadnego mężczyzny. Może, pomijając jego nieuzasadnione uprzedzenia, Brad nie był aż tak zły.

Sekretarka powitała ją nieśmiałym uśmiechem, po czym kiwnęła głową w stronę gabinetu i wzruszyła ramionami. Morgan zrozumiała, że oznacza to wizytę nieproszonych gości. Jak się okazało, w środku czekali na nią doktor Martin Hunt i prezes firmy, Daniel Morrison. Morrison spojrzał na zegarek.

– Spóźniła się pani dziesięć minut, doktor Robinson.

– Nie wiedziałam, że wprowadzono zegarowe karty obecności.

– Nasza firma wymaga od swoich pracowników pełnego zaangażowania -ciągnął Morrison. – Zwłaszcza od tych, którzy zajmują wysokie stanowiska, tak jak pani.

– Przepraszam, odwiedziłam siostrę w szpitalu. Następnym razem bardziej się pospieszę.

– Właściwie to nie pani punktualność jest moim największym zmartwieniem – powiedział Morrison. – Bardziej niepokoją mnie takie działania jak to. – Rzucił na biurko jakąś kartkę.

Morgan wzięła ją do ręki. Była to kopia pisma wysłanego przez nią tuż przed śmiercią Nickiego, w którym wyliczyła niekorzystne konsekwencje odrzucenia wniosku o sfinansowanie przeszczepu płuca choremu dziecku. Prosiła w nim o zmianę podejścia do klientów.

– I w czym problem?

Morrison spojrzał na Hunta, a następnie na Morgan.

– Problem w tym, pani doktor, że nie widzi pani żadnego problemu! Na Boga, nasi pracownicy nie piszą odwołań, robią to pacjenci! Pani ma być dla nich miła, rozpatrywać odwołania, czy to od pacjentów, czy od ich lekarzy, ale podejmować jednoznacznie odmowne decyzje. Tego właśnie od pani oczekujemy. – Zamilkł na ułamek sekundy. – Czy wyrażam się jasno?

Morgan nie była pewna, czy dobrze zrozumiała jego słowa, i zaczął ogarniać ją gniew.

– To znaczy, że chce pan, abym wodziła ich za nos?

– Morgan… – powiedział Hunt, przewracając oczami.

– Chcę, żeby postępowała pani zgodnie z wytycznymi! W AmeriCare obowiązują pewne przepisy, doktor Robinson – ciągnął Morrison. – Opracowuje je zarząd przy współpracy zatrudnionych w firmie lekarzy, takich jak pani. Wysłuchujemy ich rad, ale to my podejmujemy decyzje. I są to decyzje ostateczne. Nie potrzebujemy kogoś, kto robi zamieszanie i kwestionuje naszą politykę. Czy teraz wyrażam się jasno?

Morrison wbijał w nią lodowate spojrzenie. Morgan chciała mu się przeciwstawić, powiedzieć, że postępuje zgodnie ze swoim sumieniem i wykazać niesprawiedliwość obowiązujących w firmie przepisów. Wiedziała jednak, że jej argumenty nie trafią do tych ludzi. Oni wiedzieli swoje. Dotarło do niej, że ubezpieczenia zdrowotne to nic innego jak zwykły biznes, w którym liczą się wyniki finansowe i obowiązuje zasada „Niech diabli porwą pacjentów". Uświadomiła sobie, że nadszedł czas, by zmienić pracę.

– Tak, zdecydowanie – powiedziała przez zaciśnięte usta.

– To dobrze – skwitował Morrison, wstając. – Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy.

Kiedy Morgan odprowadzała wzrokiem nieproszonych gości, przypomniały jej się gorzkie słowa Brada na temat AmeriCare. Wtedy uznała jego podejrzenia za absurd, ale w świetle nieprzejednanej postawy prezesa zaczęły wydawać jej się bardziej uzasadnione.

– Panie Morrison? – powiedziała.

– Co znowu? – warknął, odwracając się.

– Czy interesował się pan sprawą czterech zgonów na oddziale intensywnej terapii noworodków w Szpitalu Uniwersyteckim?

– Czytałem o tym w gazetach. A o co chodzi? Hunt posłał jej ostrzegawcze spojrzenie.

– Nie teraz i nie tutaj, Morgan. Nie dała się zastraszyć.

– Wiedział pan, że wszystkie te dzieci były ubezpieczone u nas? Morgan odniosła wrażenie, że Morrison wahał się przez ułamek sekundy, zanim odpowiedział. Jego głos był jednak spokojny, a z oczu bił chłód.

– Nie, nie wiedziałem. Przepraszam, ale muszę już iść…

Coś tu nie gra, pomyślała Morgan. Z każdego słowa Morrisona wyzierała obłuda. Morgan zamknęła drzwi, usiadła za biurkiem, oparła brodę na dłoniach i zamyśliła się. Wyglądało na to, że jej poglądy nie są zgodne z poglądami szefa. Ale to nie wszystko. Zaczynała nabierać przekonania, że w firmie dzieje się coś dziwnego. I mogło się okazać, że jedynym prawdziwym sprzymierzeńcem Morgan jest, o ironio, Brad Hawkins.

Tego popołudnia Brad zajrzał na chwilę do szpitala. W pokoju Jennifer spotkał Morgan. Skinął jej głową na powitanie, po czym zajrzał do karty pacjentki.

– No, jest coraz lepiej – powiedział. – Jak się czujesz?

– Nieźle, ale tutaj się nie da odpocząć. Za duży hałas.

– To prawda. Miejmy nadzieję, że dzisiaj w nocy nie będzie tak dużego zamieszania, a jutro rano zamówimy ci trochę ciszy i spokoju.

– Jak wypadły moje badania? – powiedziała.

– Wyniki analiz laboratoryjnych są w normie. Badanie ultrasonograficzne wykazało spory wzrost od poprzedniego badania. Na razie myśl tylko o tym, żeby jak najwięcej leżeć. Gdzie twój mąż?

– Wymiękł – odparła Jennifer. -Nie lubi szpitali. Powiedziałam mu, żeby poszedł do pracy.

– No i dobrze – stwierdził Brad, odkładając kartę. – Dzisiejszej nocy będę w kontakcie z pielęgniarkami, a jutro z samego rana przyjdę do ciebie. Jeśli będziesz miała do mnie jakieś pytania, zawołaj dyżurną.

Kiedy opuścił pokój, Morgan wstała z krzesła i poszła za nim.

– Przepraszam, doktorze Hawkins?

– Co, już nie jestem „Brad"?

Wzięła go pod ramię i odprowadziła kawałek dalej.

– Zwróciłam się tak do ciebie z uwagi na moją siostrę. Wyobraża sobie Bóg wie co, kiedy przechodzę na „ty" z mężczyzną, którego nie znam przynajmniej od dwudziestu lat. W jakim ona naprawdę jest stanie? Czy jest coś, czego nie chciałeś przy niej powiedzieć?

– Przed tobą niczego nie da się ukryć, prawda?

– Niepokoi mnie jej ciśnienie.

– To prawda, jest trochę za wysokie. Na razie nie ma się czym przejmować, a odpoczynek jest najlepszym lekarstwem. Zadowolona?

– Tak, dzięki. Słuchaj, Brad. To, co się stało dziś rano…

– Przestań mnie przepraszać, Morgan. Powiedziałem, co naprawdę myślę.

– I o to mi właśnie chodzi – stwierdziła. – Chcę ci za to podziękować. Zawsze myślałam, że jestem twarda, ale to biedne dziecko… strasznie mnie poruszył ten widok.

– Dobrze, że cię spotkałem. Przynajmniej udowodniłaś, że masz serce.

– W odróżnieniu od reszty pracowników firm ubezpieczeniowych? Roześmiał się.

– No cóż, niełatwo rezygnuję ze swoich przekonań.

– Delikatnie mówiąc. A propos, masz mi jeszcze coś do powiedzenia? Na przykład na temat pewnego zebrania, w którym uczestniczyłeś dziś rano?

Zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

– Jakiego zebrania?

– Brad, nie kręć. Może powinniśmy wspólnie zastanowić się nad sprawą tych dzieci z oddziału intensywnej terapii?

– Wiesz co? – powiedział. – Przydałoby się nam trochę świeżego powietrza. Przyjadę po ciebie jutro rano i zabiorę w miejsce, gdzie będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

– Rożki gotowe, Mikey?

– Tak, tato.

Brad odwiązał cumę z rufy i rzucił ją na molo.

– No dobra, możesz już puścić. – Kiedy odbili od nabrzeża, zręcznie manewrując przepustnicą i sterem, skierował łódź do kanału.

Morgan siedziała obok niego w kokpicie na rufie. Była wdzięczna Bradowi za zaproszenie. Nadeszła pora, by wyciągnąć rękę do zgody. Oboje byli uparci i nieskłonni do kompromisów, żałowali jednak wypowiedzianych bez zastanowienia ostrych słów. Poranny rejs był doskonałym sposobem na rozładowanie napięcia.

Co więcej, jak wspomniał Brad, im obojgu potrzebna była chwila odpoczynku. Sama Morgan uważała ten wspólny rejs nie tyle za „randkę", co za okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej o zgonach na oddziale intensywnej terapii noworodków, porozmawiać trochę o swojej siostrze, a także odetchnąć świeżym powietrzem. Poza tym, skoro Brad wziął ze sobą syna, nie mogła to być randka.

Morgan nie znała się na łodziach, ale vector prezentował się imponująco. Był szeroki, o wysmukłym kształcie, a pokłady z drewna tekowego kontrastowały z czarnym kadłubem z włókna szklanego. Morgan miała nadzieję, że od tej chwili wszelkie spory z Bradem pójdą w niepamięć.

Ośmioletni Michael był ładnym, żywym dzieckiem, jasnowłosym nicponiem o figlarnych niebieskich oczach. Morgan zauważyła, że jest bardzo podobny do matki, której zdjęcia widziała w gabinecie Brada. Od razu go polubiła i to z wzajemnością. Był wesoły, dociekliwy i po dziecięcemu zapalczywy.

– Wygląda, jakby wiedział wszystko o tej łodzi – powiedziała.

– Naprawdę? – spytał Brad z nutą dumy w głosie. – Dopiero trzeci raz z nim wypływam, ale chłopak ma naturę prawdziwego żeglarza. Morgan wahała się przez chwilę.

– A propos natury – powiedziała – od pewnego czasu chcę cię o coś spytać. Wiem, że to nie mój interes, ale w czasie pierwszej wizyty w twoim gabinecie zauważyłam, że czytałeś pismo dla nudystów. Chyba nie zamierzasz się zaraz rozebrać, co?

Brad spojrzał na nią dziwnie, po czym wybuchnął śmiechem.

– To nie było moje pismo! Przysłała mi je jedna z moich bardziej napalonych pacjentek. Boże, wyobrażasz to sobie? Ginekolog-nudysta? Jakbym nie miał dość oglądania tych rzeczy na co dzień!

Morgan poczuła ulgę, ale nie dała tego po sobie poznać. Spojrzała w górę. W nocy nad okolicą przeszedł front atmosferyczny i na niebie wisiały tylko pojedyncze, niewielkie chmurki.

– Kiedy zacznie się prawdziwe żeglowanie?

– Gdy wpłyniemy na dobre do Cieśniny Long Island. Na kanale jest zbyt duży ruch.

– Jak długo masz tę łódź?

– Nieco ponad miesiąc – powiedział. – Sprawiłem sobie prezent. Ma wszystko, co trzeba. GPS, autopilot, elektryczna winda kotwiczna, cokolwiek sobie zażyczysz. Nie będziemy potrzebowali tego wszystkiego, żeglując za dnia, ale w czasie długiego rejsu czy w nocy takie wyposażenie naprawdę się przydaje.

– Można spać na pokładzie?

– No pewnie. Jest miejsce dla sześciu osób. – Spojrzał na nią ukradkiem. Morgan Robinson była niezaprzeczalnie atrakcyjna. Miała jasną cerę, a jej rude włosy wymykały się spod opaski. Była ubrana w spodnie od dresu, bluzkę z dekoltem i białą koszulę z krótkim rękawem, a na ramiona narzuciła cienki skafander. Brad podał jej tubkę kremu do opalania.

– Może się posmarujesz? W taki dzień jak dzisiaj można się spiec na słońcu.

Diesel o mocy osiemdziesięciu dwóch koni mechanicznych pchał łódź naprzód, przez kanał. Za cyplem Brad skręcił na wschód. Michael beztrosko biegał po pokładzie w kamizelce ratunkowej. Pół godziny po rozpoczęciu rejsu Brad oddał Morgan ster i wytłumaczył jej, jak utrzymać łódź na kursie dwa-siedemdziesiąt-pięć. Tymczasem on i jego syn poszli na dziób, by podnieść żagle. Wkrótce popychana wiatrem żaglówka osiągnęła prędkość dziesięciu węzłów. Brad wrócił na rufę.

Fale były teraz trochę większe, dziób łodzi podnosił się i opadał. Pragnąc ochronić oczy przed świecącym w twarz słońcem, Morgan włożyła ciemne okulary z polaryzowanymi szkłami. Spojrzała na Brada, który wydawał się pewny siebie i całkowicie zrelaksowany.

– Ty naprawdę to lubisz, prawda?

– I to bardzo – potwierdził, kiwając głową. – Nie ma to jak otwarte morze. Człowiek widzi, jak słońce i wiatr współdziałają ze sobą. Nie wiem czemu, ale kiedy jestem tutaj, spływa na mnie jakieś wewnętrzne ukojenie. Żeglując, czuję się częścią wszechświata, mam świadomość istnienia jakiegoś kosmicznego ładu. Nie wiem, czy to, co mówię, ma jakiś sens?

– Przykro mi, że muszę cię sprowadzić na ziemię, ale czy widziałeś się dziś rano z moją siostrą?

– Tak, chwilę przed wyjściem. Ciśnienie w normie, samopoczucie dobre i nic nie zapowiada rychłego porodu. Kazałem ją przenieść na salę przedporodową.

– Jakie jest prawdopodobieństwo, że wytrzyma jeszcze miesiąc? – spytała Morgan.

– W najlepszym razie niewielkie. Przetrwała pierwsze dwadzieścia cztery godziny, ale około siedemdziesięciu procent pacjentek w jej sytuacji rodzi w pierwszym tygodniu pobytu w szpitalu.

– Tak dużo?

– Niestety – powiedział. – Ale dobrą wiadomością jest to, że jeśli nie wywiąże się jakieś zakażenie, dzieci mają siedemdziesiąt pięć procent szans na przeżycie. Z każdym dniem ta wartość wzrasta.

Wciąż płynęli na wschód, mijając Port Jefferson i rzekę Wading. Podczas gdy Michael hasał po górnym i dolnym pokładzie, Brad uczył Morgan podstaw żeglowania. Okazała się pilną uczennicą i w lot chwytała jego instrukcje. Kiedy dopłynęli do Shoreham, zmienili kurs, kierując się pod wiatr. We trójkę stanowili sprawną załogę.

– No i co ty na to? – spytał Brad. – Jesteś gotowa na porzucenie zarządzania ochroną zdrowia?

– Nie kuś. Gdyby każdy dzień był taki jak ten, kto chciałby wrócić za biurko?

– Dla prawdziwych marynarzy taki właśnie jest każdy dzień. Wszystko zależy od nastawienia.

– No właśnie, nastawienie – przypomniała sobie. – Może wreszcie powiesz mi, co zaszło na wczorajszym zebraniu?

– Czemu nie? – odparł. – Prawdę mówiąc, wiele hałasu o nic. Dziekan chciał, żeby przedstawiciele poszczególnych oddziałów wspólnie wypracowali oficjalny komunikat w odpowiedzi na artykuł opublikowany w jednej z gazet. No i zrobiliśmy to, chociaż pewnie nikogo nie przekonamy.

– Na co się zdecydowaliście?

– Och, jakieś tam komunały mające ukryć fakt, że właściwie nic nie wiemy. Coś w stylu „nie ma zagrożenia, sprawa jest wnikliwie badana". Inna sprawa, że to prawda.

Morgan zauważyła, że przez jego twarz przemknął cień.

– Nie jesteś z tego zadowolony, zgadza się?

– Po prostu irytuję się, kiedy czegoś nie wiem. Morgan, tam umierają dzieci. Wiesz, co tak naprawdę nie daje mi spokoju? Przeprowadzono sekcję zwłok tylko jednego ze zmarłych noworodków. Zdaję sobie sprawę, że w przypadkach przypominających zespół nagłej śmierci niemowląt rzadko stwierdza się jakiekolwiek zmiany patologiczne, ale jednak dobrze byłoby to sprawdzić, nie?

– Nie zaszkodziłoby, owszem – przytaknęła. – Coś mi mówi, że to właśnie zamierzasz zrobić.

– Moim zdaniem…

Przerwał mu sygnał bipera. W okienku pojawił się numer sali porodowej szpitala. Mimo że Brad wziął sobie wolne na weekend, polecił pielęgniarkom kontaktować się z nim w określonych sytuacjach. Wyjął z kurtki komórkę, wystukał numer i przez chwilę rozmawiał z pielęgniarką. Na jego twarzy odmalował się niepokój.

– Chodzi o twoją siostrę – powiedział, wyłączając telefon. – Zdaje się, że zaczęła rodzić.

Brad zostawił syna w domu i szybko pojechał z Morgan do szpitala.

– Jak częste są skurcze? – spytała.

– Według pielęgniarki występujące cztery minuty. Powiedziałem, żeby nikt jej nie badał, dopóki nie zacznie przeć.

– Jeśli rzeczywiście zaczęła rodzić, będziesz mógł to jakoś powstrzymać?

– Nie. W niektórych szpitalach pacjentkom podaje się profilaktycznie tokolityki, leki wstrzymujące poród – powiedział. – Jednak jak dotąd nie ma dowodów na to, że podawanie ich pomaga pacjentkom takim jak twoja siostra. Antybiotyki, owszem. Sterydy także, a ona dostała i jedne, i drugie. Jednak w tym momencie, jeśli skurcze doprowadzą do porodu, tokoliza nic nie da.

Zostawili samochód na parkingu dla lekarzy i wjechali windą na porodówkę. Minęło czterdzieści minut od chwili, kiedy Brad został wezwany. Pielęgniarki skontaktowały się też z Richardem Hartmanem, który wybiegł z kręgielni w połowie meczu weekendowej ligi, by być przy swojej żonie. Blady stał w kącie sali porodowej.

Jennifer właśnie chwycił kolejny skurcz. Jęczała cicho, walcząc z silnym bólem. Ustawiony obok monitor wskazywał, że skurcze następują co trzy, cztery minuty. Kiedy minął kolejny, Brad wziął Jennifer za rękę.

– Świetnie, Jen. Wytrzymujesz jakoś?

– Nie, wcale nie. Jest do dupy, wie pan?

– Tak mówią – powiedział. Puścił jej rękę i włożył rękawicę. – Zobaczymy, co się dzieje, dobrze?

Ciało Jennifer było przykryte od pasa w dół. Brad pomógł jej unieść nogi, po czym włożył rękę pod pościel, by przeprowadzić badanie. Powoli, delikatnie wsuwał dłoń w głąb pochwy, zwracając uwagę na szyjkę macicy. Po dłuższej chwili wyjął rękę spod pościeli i wyrzucił rękawicę.

– Jest rozwarcie? – spytała Jennifer.

– Tak, mniej więcej czterocentymetrowe. Tyle się natrudziliśmy, a tu okazuje się, że twój organizm sam podjął za nas decyzję.

– O nie. Czy to znaczy, że rodzę?

– Na to wygląda – powiedział. – Posłuchaj mnie, Jen. Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiała. Nie możemy zatrzymać tego, co się dzieje…

– Ale…

– Słuchaj, na razie tylko słuchaj – powiedział uspokajającym tonem, poklepując jej dłoń. – Wiem, nie spodziewałaś się, że nastąpi to tak wcześnie, i nawet nie zdążyłaś zapisać się do szkoły rodzenia. Cóż, czasami wbrew naszym najlepszym intencjom, natura nie chce czekać. A to oznacza, że urodzisz dzisiaj.

Jennifer z wrażenia odebrało mowę. Brad spojrzał na Richarda, który powoli kręcił głową.

– Nie wziąłem kamery – wymamrotał.

– Nie przejmuj się – powiedział Brad. – Wszystko będzie dobrze. Poród nastąpi jedenaście tygodni przed terminem, ale serca dzieci są silne. Sterydy wzmocnią ich płuca, a antybiotyki powinny zapobiec infekcji. – Spojrzał na monitor. – Następny skurcz?

Jennifer ścisnęła dłoń lekarza i skrzywiła się, a na jej czoło wystąpiły krople potu. Po czterdziestu pięciu sekundach ból minął i kobieta opadła bezwładnie na poduszkę.

– Pierwsze dziecko jest ułożone głową w dół – ciągnął Brad – a sądząc z rytmu serca, ułożenie dziecka B jest pośladkowe. Powiem wam, co myślę. Nie sądzę, żebyśmy mogli cokolwiek zyskać, zmuszając cię do kilkugodzinnego porodu, a poza tym mogłoby to okazać się ryzykowne dla malca będącego na górze. Lepiej będzie po prostu zrobić cesarskie cięcie. – Zawiesił głos i spojrzał na przyszłych rodziców. – Zgadzacie się?

Jennifer nerwowo popatrzyła na męża. Richard niepewnie wzruszył ramionami.

– Ty decyduj, Jen. Spojrzała na Brada.

– Kiedy pan to zrobi?

– Jak tylko dasz mi pozwolenie.

– Mam jedno pytanie – powiedziała.

– No?

– Czy może pan to zrobić tak, żebym potem mogła się pokazywać w kostiumie kąpielowym?

Czterdzieści minut później, po podpisaniu wszystkich papierów, zdezynfekowaniu skóry brzucha i podaniu miejscowego znieczulenia, wszystko było gotowe do zabiegu. Jennifer leżała na plecach, przechylona lekko na lewy bok. Jej brzuch został nakryty sterylnymi serwetami. Richard siedział przy głowie żony. Brad stał po lewej stronie pacjentki. Przed nim piętrzył się stos sterylnych rękawic.

– Wszyscy gotowi? – spytał anestezjologa, pielęgniarkę i dwóch pediatrów.

– Może zrobimy próbę skórną? – zapytał anestezjolog.

Brad skinął głową i uchwycił kleszczami skórę brzucha, sprawdzając skuteczność działania środka znieczulającego.

– W porządku – stwierdził.

Kiedy anestezjolog uniósł kciuk na znak, że można zaczynać, Brad wziął do ręki skalpel. Przy zabiegu miał mu pomagać młody, niedoświadczony lekarz oraz student medycyny. Choć na ogół pozwalał asystentom wykonać większą część pracy, tym razem postanowił rozpocząć operację osobiście. Najpierw wykonał nacięcie, przebijając ostrzeni skalpela powięź i otrzewną. Wkrótce jego oczom ukazała się lśniąca, nabrzmiała macica.

Brad ostrożnie przeciął stwardniały mięsień maciczny. Kiedy powstała w ten sposób szpara rozszerzyła się, światło dzienne ujrzała główka dziecka A, o wilgotnych ciemnych włosach. Asystujący lekarz za pomocą wacika pobrał próbkę wydzielin. Potem Brad włożył rękę do macicy, ujął główkę dziecka w lewą dłoń i wyciągnął je ze szczeliny. Po oczyszczeniu gardła i zawiązaniu pępowiny, podał noworodka pediatrze i zajął się dzieckiem B.

– Błony nienaruszone – powiedział.

W odróżnieniu od pierwszego, drugi pęcherz płodowy nie pękł. Za pomocą kleszczyków Brad przerwał błonę. Płyn, który zaczął się wylewać z pęcherza, był niepokojąco gęsty i miał nieprzyjemny żółty kolor. Po wymacaniu nóg dziecka Brad odszukał jego piętki. Potem ostrożnie wydobył biodra, tors i głowę noworodka. Zaniepokoiło go to, że malec był zdecydowanie drobniejszy od siostry. Po odessaniu gęstych wydzielin z gardła dziecka, Brad zawiązał pępowinę i podał chłopca drugiemu pediatrze.

Potem było już z górki. Po wyjęciu dzieci z macicy Brad pomógł asystentowi usunąć łożysko i zaszyć rozcięcia. Tymczasem pediatrzy i pielęgniarki zajmowali się noworodkami. Jennifer, naszprycowana środkami uspokajającymi, ale przytomna, zaczęła wypytywać o dzieci. Pediatrzy bez entuzjazmu zapewnili ją, że wszystko jest w porządku, i powiedzieli, by się trzymała. Brad zerknął kątem oka w ich stronę i zauważył, że „B" jest intubowany. To mu się nie spodobało.

Wkrótce oba inkubatory zostały przewiezione z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii noworodków. Po piętnastu minutach Brad zakończył operację, zszywając skórę klamrami ze stali nierdzewnej. Następnie zdjął maskę i rękawice, po czym uścisnął dłoń Richardowi i Jennifer, obiecując, że będzie ich na bieżąco informował o stanie dzieci. Ledwie wyszedł na korytarz, gdy wezwano go na oddział intensywnej terapii noworodków.

– Doktorze Hawkins – usłyszał – mamy kłopot z dzieckiem „B". Wygląda to na cholernie ostre zakażenie.