172758.fb2
Poniedziałkowy poranek. Patricia przyglądała się mężowi, pogrążonemu w lekturze „Boston Globe”. Doskonale wiedziała, w jakiej kolejności czyta gazetę: zaczyna od stron biznesowych, na których sprawdza akcje. W dobre dni uśmiecha się pod nosem, a w złe marszczy brwi, ale nigdy nic nie mówi, bo finansami zajmuje się sam. Potem przechodzi do stron towarzyskich, najpierw szukając wzmianek o sobie i szpitalu, potem czytając po kolei każdy artykuł. Po wieściach z Bostonu przechodził do wiadomości z kraju i ze świata, powoli rozszerzając krąg zainteresowań na sprawy niezwiązane bezpośrednio z nim samym.
Niegdyś powiedział jej, że trzeba być oczytanym, żeby móc prowadzić w pracy inteligentną rozmowę. Nigdy nie wyszedł poza to stwierdzenie, ale Patricia umiała czytać między wierszami. Harper pochodził z rodziny robotniczej. Jego rodzice nie dyskutowali na temat wieści ze świata, nie chodzili na przyjęcia, nie bratali się z politykami. Ich największym marzeniem było znalezienie dobrej pracy, żeby mieć później przyzwoitą emeryturę i móc spokojnie chodzić na ryby.
A Harper miał większe ambicje. Od zawsze ubierał się jak należy, dbał o dłonie i robił wszystko, żeby wyglądać bardziej arystokratycznie od prawdziwych arystokratów. I choć był studentem i z trudem wiązał koniec z końcem, nikt nie kwestionował jego pochodzenia.
Patricia uważała, że dbałość Harpera o pozory była ważna także dla niej, wychowanej w teksańskiej rodzinie potentatów naftowych. Przy nim nikt nie mógł jej zarzucić, że popełniła mezalians albo że Harper nie utrzymuje odpowiedniego poziomu. Miłość i pieniądze były dla niego nierozłączną całością.
A ona to szanowała. I podziwiała. Harper przedstawiał sobą typ człowieka, który dobrze znała: konserwatywny, twardogłowy, silny. Być może to dlatego tak bardzo go kochała. Choćby wyprawiał nie wiadomo co, ona wiedziała, czego się spodziewać. Jego wady były wadami jej ojca, jego zalety także. Tak samo okazywali miłość. Mąż nigdy jej nie zaskakiwał, a ona to doceniała.
Kiedyś, w dzieciństwie, wydawało się jej, że małżeństwo to róże, kolacje przy świecach i wieczny romans. Że mąż będzie zawsze urzekający i namiętny, a ona zawsze będzie śliczną szesnastolatką. Życie potoczy się samo, a ona nigdy nie poczuje się samotna ani przestraszona.
Oczywiście okazało się, że jest inaczej. Czasem, podczas złych dni, kiedy samo otwarcie oczu i wstanie z łóżka wydawało się zbyt wielkim wysiłkiem, dziwiła się, dlaczego jeszcze jest z Harperem. Jaka kobieta żyłaby z mężczyzną, który najpierw obsesyjnie o nią zabiegał, a teraz od lat jej nie dotykał? Jaka żona zostałaby z mężem, gdyby patrzył na nią tak, jak Harper tego dnia, gdy zidentyfikowano ciało Meagan – jakby była najobrzydliwszym stworzeniem na ziemi, jakby popełniła zbrodnię jeszcze gorszą niż zabicie małej dziewczynki?
W dobre dni zdawała sobie sprawę, że o to właśnie chodzi w małżeństwie – o przetrwanie. Przeżyli mimo wymagań zawodu Harpera, choć jego współpracownicy niemal bez wyjątku byli dawno po rozwodzie. Ich przyjaciele zdążyli już zawrzeć drugi związek, kiedy oni podjęli decyzję, by adoptować małą dziewczynkę. Wychowali dzieci. Posłali je do szkoły. Zadbaliby dobrze się im wiodło na drodze, którą sobie wybrały.
Ich małżeństwo nie było już idyllą. Przypominało raczej koleżeństwo, czego dzieci nie mogły zrozumieć – ale mieli też wspólne wspomnienia. Tak dobrze znali się nawzajem. Razem się zmieniali. Dawno zaakceptowali swoje wady i słabostki.
Razem trwali. Po prostu.
Ostatnie sześć miesięcy z pewnością były kolejną próbą. Od sceny z Brianem Patricia przeżywała stany, o których nie mogła rozmawiać z mężem, a nawet z Melanie. Leżała bezsennie w łóżku, słuchając chrapania Harpera i myślała o butelkach dżinu, które wołały do niej z salonu. Marzyła o słodkim zapomnieniu, które wspominała jako ekstatyczne marzenie. Czasem schodziła na dół i patrzyła na portret Meagan – ślicznej, szczęśliwej Meagan, która ufała matce i która powierzyła jej swoje życie.
Potem, w tym krótkim okresie, kiedy poddała się urokom dżinu z tonikiem, znalazła się w okresie permanentnego szaleństwa. Budziła się o czwartej po południu i biegła do pokoju Briana, przekonana, że syn musi tam być, choć wyprowadził się z domu jako dwudziestopięciolatek. Otwierała wszystkie szuflady, szukała starych ubrań, które mogłaby przytulić do twarzy i poczuć jego zapach. A kiedy okazywało się, że w pokoju nie został żaden jego ślad, kiedy powoli do niej dotarło, że Harper usunął jej pierworodnego na dobre, panika podniosła swój brzydki łeb i wraz z alkoholem zaczęła pożerać ją żywcem.
Nagle poczuła rozpaczliwą potrzebę, by znaleźć Meagan. Meagan, kochanie, gdzie jesteś? Chodź do mamusi. Proszę, wróć do domu.
Obok niej w ciemnym pokoju Briana zmaterializował się policjant.
– Przynajmniej nie cierpiała, proszę pani.
Odcięto jej głowę! Cierpiała!
Z okna wyszedł agent FBI w niebieskim garniturze.
– Nie ma pani na to wpływu.
Nie powinnam jej zostawiać z Naną. Dlaczego mieliśmy tyle służących? Wreszcie spod łóżka wypełznął ogorzały szeryf, żujący wielki kawał tytoniu, żeby zatuszować fakt, iż przed chwilą wymiotował.
– No, przynajmniej już pani wie. Lepiej jest wiedzieć.
Moje dzieciątko nigdy nie wróci do domu. Moje dzieciątko nie ma głowy. Widzieliście, co on zrobił z jej rękami? O Boże, Boże, dlaczego ja jeszcze żyję? Dlaczego mnie ktoś nie zabije? Proszę, proszę, zabijcie mnie…
Dwadzieścia pięć lat później, zwinięta w kłębek na łóżku syna, przypominała sobie, jak siedziała na trawie na skraju lasu, w którym pracowali policjanci. Słyszała bzykanie much i smród rozkładu. Otwierała usta do krzyku, ale wychodził z nich tylko śmiech. Śmiała się, śmiała się, śmiała.
– To minie – powiedział Jamie. – To minie.
Ale nie minęło. Przez następne pięć lat trwała na marginesie życia.
Jak to szybko przeleciało… od wypchnięcia z siebie nowego człowieka do włożenia małego ciałka do białej trumienki. Wieko zaraz zamknięto, bo z jej czteroletniej córeczki nie pozostało wiele. Od dobrej matki po wrzeszczącą wariatkę, odwracającą się od własnego syna, odmawiającą mu miłości, bo widok każdego dziecka rozdzierał jej serce. Od dobrej żony po niepocieszony ludzki strzęp. Odpychała nieśmiałe gesty Harpera widząc, że obwinia ją za to, co się stało z córką, ale usiłuje się z tym pogodzić. I zdała sobie sprawę, że już jej na niczym nie zależy.
Ogarnęło ją straszne zimno. Zamknęła się w sobie i z butelką dżinu w ręku objęła otaczającą ją mgłę. Żyła dla tej mgły, kochała ją. Ta mgła była najlepszym jej kochankiem. Wpadała z wdzięcznością w jej ramiona, rozprowadzała ją jak pianę po nagich, obolałych piersiach. Dni mijały leniwie, niezauważalnie, bez myśli, bez uczuć, bez życia. Nie mogła żyć. Gdyby żyła, ból byłby zbyt wielki.
Zabijcie mnie, zabijcie. Po co jeszcze żyję?
Ojciec żądał, żeby przestała pić. Mąż zaprowadził ją do kliniki odwykowej, jak zwykle szukając naukowego lekarstwa na emocje. Nic jej nie obchodziło. Nie chciała wiedzieć, co inni o niej myślą, nie interesowało jej, czego chcą. Nie zwracała uwagi na to, że jej syn zmienia się w ponurego, twardego małego faceta, niezdolnego do uśmiechu. Nie obchodziło jej nic na świecie.
Potem Harper, przepracowany, nieobecny duchem Harper wymyślił coś niespodziewanego. Postanowił się przeprowadzić do Bostonu, gdzie wspomnienia Meagan nie będą już torturować jej i Briana. I kiedy już odzyskała wiarę w niego i w ich małżeństwo, pokazał jej „Córeczkę Tatusia”.
Patricia spojrzała na Melanie tylko raz – na małą, poważną, błękitnooką Melanie – i nagle wszystko się zmieniło.
Znowu się zakochała. Lody pękły, mgła się rozstąpiła. Tak strasznie zapragnęła przytulić tę dziewczynkę, że poczuła niemal fizyczny ból. Zapragnęła się nią zaopiekować, zapewnić, że wszystko będzie dobrze. I z całego serca chciała ją chronić.
Pokochała Melanie dla niej samej. Pokochała w niej odwagę, z jaką znosiła nieznane, za to, że usiłowała wszystkich rozśmieszać. Była silna. Była pełna życia. Była dobra. Była wszystkim, kim Patricia chciała być, a co jej się nigdy nie udało. Była ideałem Patricii Stokes.
Dla Melanie Patricia podniosła się z upadku. Dla Melanie znowu zaczęła kochać Briana, obdarzać go troską, której rozpaczliwie potrzebował. Dla Melanie oddała mu matkę. Dla Melanie zaczęła nawet kochać swojego męża, ponieważ akurat wtedy, gdy sądziła, że nic już ich nie łączy, podarował jej najwspanialszy prezent: drugą córkę i nadzieję na dalsze życie.
Tego wieczoru, gdy Melanie zamieszkała w ich domu, Patricia powoli zdjęła ubranie i po raz pierwszy od ponad pięciu lat wśliznęła się w ramiona męża. Harper ją przyjął, choć wiedziała, że od dawna miewał inne kobiety. Nigdy jednak już nie było między nimi tak jak kiedyś.
Zrozumiała to po krótkim okresie fizycznego oszołomienia. Harper nie mógł jej już kochać. Nie wielbił jej tak jak na początku. Nie spoglądał na nią z pożądaniem.
Akceptował ją, opiekował się nią, ale nie mógł jej wybaczyć. W Teksasie wybaczaniem zajmowały się kobiety.
O proszę, już odłożył strony z notowaniami. Teraz czyta wiadomości z miasta. Przez chwilę mignęła jej jego twarz, którą znała od trzydziestu ośmiu lat. Oczy nadal błękitne, szczęka mocna, włosy gęste i złote.
Nawet w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat wyglądał jak ten chłopak, który zawrócił jej w głowie i kazał zapomnieć o Jamiem O’Donnellu.
Wycięła kawałek miąższu z grejpfruta.
Nawiedziły ją niechciane wspomnienia o teksańskich nocach, parnych i gorących, kiedy zdawało się im, że podbiją świat. Jamie był taki silny, Harper tak urzekający, a ona po prostu piękna.
Harper to piękne pozory i nic więcej, malutka. Ma obsesję na punkcie wyglądu, nie treści. Zasługujesz na kogoś lepszego.
Jamie, on mnie rozumie.
Dlaczego? Bo się odpowiednio ubiera, robi sobie manikiur? Bo sprzedałby własną matkę za zaproszenie do wyższych sfer?
Właśnie, ukochany. Właśnie.
– Wybacz mi, Meagan – szepnęła nad grejpfrutem. – Wybacz mi. Harper opuścił gazetę.
– Co mówiłaś?
– Niepokoję się o Melanie. Natychmiast odłożył gazetę na bok.
– Za ciężko pracuje – powiedział poważnie. Zdrowie było jego domeną. Zawsze bardzo się martwił o Melanie, zwłaszcza kiedy miała migreny. – Musi zrobić sobie wolne.
– Chciałam jej pomóc – wyznała Patricia i wzruszyła lekko ramionami. Nie potrafiła skłonić córki do zmiany tempa, tak jak nie potrafiła do tego skłonić męża.
Harper jakby czytał w jej myślach.
– A gdybyśmy wszyscy zrobili sobie wakacje?
– Słucham?
– Mówię poważnie, Pat. – Pochylił się ku niej. – Zastanawiam się nad tym od wielu tygodni. Zawsze mówiłem, że kiedyś, jak odejdę na emeryturę, będziemy podróżować po całym świecie. Ale w końcu nie robię się młodszy. Jak my wszyscy. Może pora wreszcie iść za głosem serca? Zabierzemy dzieci i zjeździmy cały świat. Co ty na to?
Patricia zamarła. Drżącą ręką odłożyła srebrną łyżeczkę. Zjeździć cały świat? Tak po prostu? W najśmielszych marzeniach nie wyobrażała sobie, że mąż mógłby zaproponować coś podobnego.
Spojrzała na niego nieufnie, szukając czegoś, czego nie potrafiła nazwać. Nie wiedziała, czy zdawał sobie sprawę, że ona nadal go kochała. Po tylu latach. Chociaż stawiał pracę przed rodziną. Chociaż spotykał się z głupimi smarkulami, a potem wracał do domu i całował ją w policzek. Zastanawiała się, czy wiedział, z jaką niecierpliwością oczekiwała dnia, w którym mąż odejdzie na emeryturę i znowu będzie należał do niej. Wtedy będą mogli odzyskać to, co było między nimi w te pierwsze upalne dni w Teksasie. Może spróbują sobie wybaczyć obopólne błędy, grzechy i żale. I zacząć od nowa.
Przecież mówi się, że na to nigdy nie jest za późno.
– Czy… odejdziesz ze szpitala?
– No, nie na zawsze.
Szybko schyliła głowę, żeby nie dostrzegł jej rozczarowania.
– A więc wakacje? Tydzień, dwa?
– Dłużej. Może cztery, może sześć miesięcy. Zaszaleję i poproszę o urlop.
Urlop. Znowu przykuł jej uwagę. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy też wietrzyć jakiś podstęp. Ze wszystkich sił starała się wyglądać na zwyczajnie zainteresowaną.
– Naprawdę? Kiedy?
– W przyszłym tygodniu – oznajmił rzeczowo.
Na patio zapadła taka cisza, że Patricia prawie słyszała bicie swojego serca. W przyszłym tygodniu. Harper nigdy nie działał tak szybko. Nigdy nie brał urlopu.
O Boże, nie chodziło o Melanie ani o romans. On wiedział. On wszystko wiedział.
O wiadomości, którą znalazła w samochodzie po spotkaniu AA. W jej zamkniętym mercedesie z najnowszym alarmem. Na siedzeniu kierowcy.
Pięć słów wyciętych z jakiejś gazety. Prostych słów. Przejmujących dreszczem do szpiku kości.
„Dostajesz to, na co zasługujesz”.
W lodowatej chwili, gdy przeczytała tę wiadomość, serce zatrzepotało jej jak ptak w klatce. Nawiedziło ją okropne wrażenie, że przeszłość zlała się z teraźniejszością i wypadki toczą się własnym torem, a ona nie ma na nie wpływu. Nie rób jej krzywdy, zaczęła powtarzać bezgłośnie. Nie krzywdź Melanie. Tym razem byłam dobra. Przysięgam, przysięgam, zachowywałam się najlepiej jak mogłam.
– Pat? Co się dzieje? Myślałem, że się ucieszysz.
– Pół roku – wymamrotała, nie podnosząc oczu. – Gdzieś daleko stąd. Weźmiemy Melanie?
– Tak.
– A… Briana?
Harper zawahał się i powoli skinął głową. – Ale bez żadnego kochanka. Staram się, Pat. O Jezu, naprawdę się staram. Ale na to jeszcze nie jestem gotowy.
– Cała rodzina – powtórzyła. – Gdzieś daleko stąd. Ale, kochanie, będziesz im musiał dać czas na wypowiedzenie. Tydzień to za krótko.
Nie zmienił zdania.
– Skoro ja potrafię się wyrwać ze szpitala, to oni tym bardziej.
– Więc w przyszły piątek?
– Tak. W piątek.
Trzeba by się dowiedzieć czegoś więcej, pomyślała. Spytać, skąd ta nagła decyzja. Ale za bardzo się bała tego, co mogła usłyszeć.
– Dobrze, kochanie, dobrze. W drzwiach stanęła Maria.
– Przyszedł doktor Sheffield do pana doktora.
Harper wyraźnie się zdziwił, ale wstał i musnął policzek żony przelotnym pocałunkiem. Tego ranka Patricia postawiła swój bukiet na stoliku na patio. Harper dotknął fioletowego płatka.
– Wszystko się ułoży – powiedział cicho. – Zobaczysz.
Wyszedł. Patricia została sama nad niedojedzonym grejpfrutem. Nie potrafiła powiedzieć, co właściwie się wydarzyło. Te nagłe wakacje, właściwie bez powodu. Jej rozpaczliwa gotowość do współdziałania.
Tajemnice, pomyślała. Jej. Jego. A zeszłej nocy dotarło do niej, że Melanie także je ma. W jej spojrzeniu było zbyt wiele nieufności. Melanie zawsze była skryta. Czy naprawdę sądziła, że rodzice się nie domyślą?
„Dostajesz to, na co zasługujesz. Dostajesz, na co zasługujesz”.
Jezu Chryste.
Poczuła się strasznie zmęczona. Z trudem zdołała unieść łyżeczkę do ust. Życie znowu z niej uciekało. Oddech stał się płytki, urywany. Atak paniki. Można by pomyśleć, że w jej wieku można już sobie z tym poradzić. Ale ona tego nie potrafiła.
Ruszyła na poszukiwanie córki. Jeśli ją tylko zobaczy, jeżeli się przekona, że jej córeczka jest cała i zdrowa, nikt jej nie porwał, nie zamordował, wszystko będzie dobrze. Jeśli zdoła sobie udowodnić, że to teraźniejszość, a przeszłość już nigdy nie wróci…
Ale Melanie zniknęła. O wpół do jedenastej rano Patricia powlokła się do łóżka.
Wiedziała, że powinna być silna. Dzisiaj się jej nie udało.
Melanie znowu zaspała. Musiała się solidnie spieszyć, żeby wyrobić się na dziesiątą. Wbiła się w sukienkę, jednocześnie wyjaśniając Ann Margaret przez telefon, że dziś nie zjawi się w centrum. Nie czuje się dobrze. Może łapie ją grypa. Ann Margaret przyjęła jej tłumaczenie ze współczuciem: „Nie martw się, kochanie. Dobrze wypocznij, kochanie. Wiesz, jak się o ciebie martwimy”.
Zeszła na dół, czując się jak najgorszy padalec. Nienawidziła kłamać, a ostatnio za często się jej to zdarzało.
Wypadła z domu biegiem osiem minut po dziesiątej. David Reese czekał na nią po drugiej stronie ulicy, oparty o pień wiśni, ze skrzyżowanymi nogami. Na drapieżnej twarzy malowało się zniecierpliwienie. Wyglądał, jakby nie zmrużył oka przez całą noc, a ledwie otworzył usta, okazało się, że jest w podłym nastroju.
– To William Sheffield wszedł do waszego domu? – spytał tytułem powitania.
– Tak. Pewnie ma spotkanie z ojcem. – Walczyła z paskiem od torebki, uparcie spadającym jej z ramienia. David najwyraźniej miał już dość czekania. Oderwał się od drzewa i natychmiast ruszył szybkim krokiem.
– Zawsze się spotykają u was?
– Eee… nie, nie zawsze.
– Więc dlaczego dziś?
– Nie wiem. Usłyszałam tylko koniec ich rozmowy, kiedy weszli do gabinetu. William był zdenerwowany. Zdaje się, że ktoś wczoraj włamał się do jego domu.
David zatrzymał się gwałtownie.
– Do jego domu? Tak samo, jak do waszego?
Melanie pokręciła głową, domyślając się, o co mu chodzi.
– Nie, to na pewno nie ma nic wspólnego z naszym domem. William grywa w bingo, wiesz? Zdaje się, że znowu narobił sobie kłopotów i paru wierzycieli postanowiło wziąć sprawę we własne ręce. Tato mówił coś w tym stylu. „No, a czego się spodziewałeś? Idę o zakład, że włamywacz zostawił list”.
David chwycił ją za ramię. Powaga jego spojrzenia zbiła ją z tropu.
– List? Jaki list?
– Nie wiem. Tego nie usłyszałam.
– Czy William wspominał, że został okradziony? Skarżył się, że stracił jakieś pieniądze?
Melanie zrobiła wysiłek, żeby sobie przypomnieć. Nie przysłuchiwała się rozmowie ze szczególną uwagą.
– Wydaje mi się, że zaprzeczał. Powiedział, że wczoraj właśnie wygrał. Ale ojciec mu nie uwierzył. Powiedział, że jego budżet mówi sam za siebie.
– A ten list?
– Potem powiedział coś w tym stylu: „No, jeśli to był tylko wierzyciel, to po co zostawiał list? Wierzyciele zabierają pieniądze, nie piszą poezji”. – Zamilkła na chwilę. – Mam wrażenie, że ojciec po prostu uspokajał Williama. I tyle.
David nie rozpogodził się, ale puścił jej ramię.
– Chciałbym się dowiedzieć, co było w tym liście.
– Dlaczego? Co mogło w nim być takiego ważnego?
– „Dostajesz to, na co zasługujesz”. Czy nie tak powiedział rozmówca Diggera?
– Och… – O tym nie pamiętała. Zastanawiała się przez chwilę i pokręciła głową.
– William jest tylko asystentem ojca. Ma dość własnych problemów.
David porzucił temat. Ruszyli dalej.
Dzień był ciepły i słoneczny. Na niebie ani jednej chmurki, na chodnikach ani jednego miejsca wolnego od turystów. Mężczyźni w swetrach oglądali wystawy Armaniego; studentki z przekłutymi pępkami siedziały w kawiarnianych ogródkach. Melanie i David przeciskali się przez tłum. Hotel Diggera znajdował się o kwadrans drogi od jej domu.
Po jakimś czasie Melanie zerknęła na swego milczącego towarzysza. David ubrał się na tą okazję w czarne spodnie i sportową marynarkę. Wyglądał dobrze. Nawet bardzo dobrze.
Przeszli jeszcze cztery przecznice, zanim Melanie poczuła, że dłużej nie zniesie milczenia.
– Wieczór był miły?
– Upojny.
– Dzisiaj mniej kulejesz.
– Szczęściarz ze mnie.
– Nie lubisz rozmawiać?
– Wychowałem się wśród mężczyzn. Nie odzywam się, jeśli nie mam nic do powiedzenia.
– Ano rzeczywiście. A co się stało z twoją matką?
– Rak.
– Bardzo mi przykro…
– Taa, jej też było.
Nie pozwoliła się zrazić.
– Więc masz ojca i…
– Brata. Młodszego. Stevena. Żonaty, dwoje dzieci, trener baseballu w Amherst. Dobry miotacz. Tak lepiej?
– Prawdziwa przemowa – zapewniła go i wydało się jej, że się prawie uśmiechnął.
Skręcili w Boylston Street, minęli Pru Center, w którym Stokesowie robili zakupy, oraz Shari Theater, gdzie niegdyś Melanie obejrzała całą trylogię „Gwiezdne wojny” za jednym podejściem. Już prawie widzieli hotel Diggera.
– Nie dzwoniłaś do niego, co? – upewnił się David.
– Oczywiście, że nie…
– I dobrze. Chcę go zaskoczyć, zanim zdoła wymyślić jakąś bajeczkę. Co z rodzicami? Co im wczoraj powiedziałaś?
– Nic…
– A brat? Odzywał się?
– Nie.
– Nawet nie zadzwonił? – spojrzał na nią zaskoczony. – Ależ jest opiekuńczy.
– Brian musi mieć swobodę. Zadzwoni, kiedy będzie gotowy. Na pewno.
– Zawsze dyplomatka, prawda? Spojrzała mu prosto w oczy.
– Nie krytykuj, zanim sam nie spróbujesz.
– Trafiony, zatopiony.
Stanęli pod Pierwszym Kościołem Scjentologicznym, tuż obok hotelu. Rozkrzyczane dzieci pluskały się w podłużnym basenie. Boże, jaki piękny dzień.
W chwilę później poszła za Davidem do hotelu „Midtown”.
W lobby hotelu było pustawo. Jakiś facet ukryty za gazetą, przemęczona matka z dwójką rozbrykanych dzieci. W recepcji siedziała niska, rezolutna ruda kobieta, której na widok Davida zaświeciły się oczy. Zadzwoniła do Larry’ego Diggera, jednocześnie śląc Davidowi powłóczyste spojrzenia.
Melanie doszła do wniosku, że nie lubi tej baby.
David ledwie zauważał rudą. W chwili przekroczenia progu hotelu zupełnie zmienił nastrój. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy, oczy rejestrowały wszystko. Nawet stał inaczej – lekko pochylony, jakby w każdej chwili gotowy do biegu. Jest na służbie, zdała sobie sprawę Melanie. Przygląda się lobby, ludziom, wszystkim wyjściom. Przygotowuje się do spotkania z Larrym Diggerem.
Ruda odłożyła słuchawkę i wskazała im drogę, do ostatniej chwili czarując Davida, który oddalił się bez jednego spojrzenia.
Larry Digger czekał na nich w drzwiach pokoju, bardzo z siebie zadowolony. Na widok Davida wyraźnie się rozczarował.
– A to kto? – spytał.
– Pomocnik – odparł David. Wprowadził Melanie, zamknął drzwi mocnym kopniakiem i stanął, założywszy ręce na piersi.
– Cholera, to ten kelner. – Digger odwrócił się do Melanie. – Po coś go przyprowadziła? To sprawa między nami.
– Chcę obejrzeć pańskie dowody. Pan Reese zechciał mi towarzyszyć. Będzie pan mówić czy mam wyjść? – Przysiadła na brzeżku krzesła, wyraźnie dając do zrozumienia, że w każdej chwili może opuścić pokój.
Digger spojrzał markotnie na Davida.
– Czy on nie może przynajmniej zaczekać w korytarzu?
– Nie – odparł David, zanim zdążyła się odezwać.
Digger poddał się. Zaczął krążyć nerwowo po małym pokoju. Miał na sobie te same spodnie, co wczoraj, ale włożył świeżą koszulę. W pokoju nie było żadnych dowodów, tylko zniszczony marynarski worek i sterta notatników na nocnym stoliku. Na środku łóżka leżał magnetofon, otwarty i bez kasety.
– Może pan już mówić – rzuciła Melanie pogardliwie. – Oczywiście jeśli ma pan coś do powiedzenia.
Digger przestał krążyć po pokoju i rzucił jej wyzywające spojrzenie.
– Nie, nie tak to rozegramy. Chcesz dowodu, najpierw odpowiesz na moje pytania. Tak to będzie.
– Dlaczego? Na razie wcale nie wiem, czy warto panu wierzyć. Może wszystko pan zmyślił dla pieniędzy.
– A co, to grzech? Co ty powiesz? Mieszkasz w takiej rezydencji, niczego ci nie brakuje, wszyscy spełniają twoje zachcianki, a czym sobie na to zasłużyłaś? Co zrobiłaś, że masz prawo do takiego życia?
Melanie zacisnęła usta. Digger uderzył w czułe miejsce.
– Miałam szczęście – wycedziła. – Większe niż pan.
– I dlatego jesteś taka wyjątkowa? Wiesz co? Już cię nie potrzebuję. Rozmawiałem z lekarzem, który znalazł się wtedy w szpitalu. Wszedłem w kontakt z ludźmi z opieki społecznej, którzy się tobą zajmowali…
– Rozmawiałeś z Harperem i Patricią Stokes? – odezwał się David spod drzwi.
– Jeszcze nie, ale skoro Melanie nie chce współpracować… – Digger wzruszył ostentacyjnie ramionami. Oparł się o biurko i łypnął na nich chytrze. – Pod koniec tygodnia artykuł będzie gotowy – oznajmił. – Sprzedam go tej gazecie, która mi najwięcej zapłaci, z komentarzem panny Holmes lub bez niego. Takie jest dziennikarstwo lat dziewięćdziesiątych.
– Więc jednak chodzi o pieniądze. To właśnie chciałam wiedzieć. Żegnam, panie Digger, miłego dnia.
Melanie pokręciła głową z obrzydzeniem i wstała. Digger złapał ją za ramię. Nie powinien tego robić. W mgnieniu oka David znalazł się przy nim.
– I co mi zrobisz, kulasie? – warknął dziennikarz.
David skamieniał. Melanie poczuła, że jeżą się jej włosy na karku. David Reese był zły, zły i niebezpieczny. W tej chwili nie miała wątpliwości, że jest zdolny do wszystkiego.
Digger też to poczuł. Bardzo powoli podniósł obie ręce.
– Hej, hej, hej, coś nam się poplątało. Wszystkim nam chodzi o to samo. Na pewno dojdziemy do porozumienia.
David nieco odtajał, ale w jego spojrzeniu nadal czaiła się groźba. Digger zwrócił się do Melanie.
– Nie chodzi mi o pieniądze – oznajmił kwaśno.
– Akurat.
– Do diabła! Myślisz, że nie mam dość tych gównianych kawałków, które muszę pisać? Mam prawdziwy temat i mało mnie obchodzi, czy zniszczę twój światek, czy nie. Zamierzam napisać wielki artykuł i nic na to nie poradzisz.
– Słucham – rzuciła Melanie opryskliwie. – Czekam na coś przekonującego.
Digger podszedł do szafki przy łóżku i wyjął z szuflady plik wymiętych kartek.
Chcesz prawdy, proszę bardzo. To historia Russella Lee Holmesa i kobiety, która urodziła mu dziecko.
– Skąd to wiesz? Skąd?
Digger milczał przez chwilę. Może chciwość walczyła w nim z dumą z dobrze wykonanego zadania. A może po prostu zastanawiał się, czy mają traktować jak równego partnera.
– Russell Lee Holmes miał na ramieniu tatuaż. Wszystko to jest w papierach z jego aresztowania. To był napis: „Śmieć kocha Anioła”. „Śmieć” to ksywka Russella Lee. Nikomu nie zdradził, kim jest ten Anioł, wyrwało mu się tylko, że to „żadna dziewica”. Na nieszczęście dla niego, gadał przez sen. O tym Aniele. I czasami rozmawiał z dzieckiem… ze swoim dzieckiem.
Zanim go posłali na krzesło, zacząłem szukać tej żony i dziecka. Chciałem się dowiedzieć, jak wyglądało życie z Russellem Lee. Zna się pani na pedofilach?
Pokręciła głową.
– Jest parę rodzajów. Można być takim, co naprawdę woli dzieci. Można się nim stawać w pewnych sytuacjach, kiedy dzieci są w pobliżu, choć ktoś dorosły też się nada. Ma to sens?
Skinęła głową, choć nie była pewna, czy coś tak ohydnego rzeczywiście może mieć sens. Larry Digger ciągnął z coraz większym ożywieniem, zadowolony, że może się pochwalić wiedzą.
– Pedofile przeważnie działają wtedy, kiedy nadarza się im dogodna okazja. Dzielą się na cztery kategorie: tłumiący popędy, amoralni, bez wyraźnych preferencji seksualnych i niedostosowani społecznie. Facet tłumiący popędy będzie molestował własne dzieci, nie szukając innych. Za to amoralny nie ma żadnych oporów. Zgwałci własne dzieci, dzieci sąsiadów, a potem, tak dla draki, przeleci jeszcze własną żonę i żonę sąsiada. W ogóle nie ma sumienia, a wykorzystywanie dzieci jest dla niego wyłącznie rozrywką. Potem mamy faceta bez wyraźnych preferencji seksualnych. On też rzuca się na wszystko, co żyje, ale z innego powodu. Ma nudne życie seksualne, potrzebuje ryzyka, przygody. Co jest gorsze, Melanie? Wykorzystywanie własnych dzieci, bo są wobec ciebie bezbronne, czy dlatego, że akurat nie masz nic lepszego do roboty?
Nie czekał na odpowiedź. Całkiem słusznie. Melanie nagle zaczęła się domyślać, dokąd zmierza Digger i zrobiło jej się niedobrze.
– Czwarty rodzaj to niedostosowany społecznie. Samotnik, prawdopodobnie nie ma związku z żadną osobą dorosłą, w którym mógłby realizować swoje potrzeby, więc w końcu wabi do siebie dzieci, z którymi łatwo nawiązuje kontakt, ponieważ nie mogą mu zagrozić, a on wie, że jest mięczakiem i nie stać go na wiele. Więc tak, to by były cztery rodzaje zboczków. Chcecie zgadnąć, do której należy Russell Lee Holmes?
– Jest amoralny – powiedział David bez wahania. – Nie ma sumienia, nie czuje skruchy. Nie wyraził żalu nawet siedząc na krześle elektrycznym.
Digger pokiwał głową z uznaniem. Spojrzał Melanie prosto w oczy.
– Jest jeszcze jedna cecha charakterystyczna takiego gada, ot, mała słabostka. Nie tylko wykorzystuje własne dzieci, ale je płodzi tylko po to, żeby mieć je w zapasie. Przygotowuje sobie ofiary. I ma do nich pełny dostęp, należący się takiemu nadczłowiekowi jak on. Chcę odnaleźć żonę Russella Lee Holmesa. Chcę się dowiedzieć, co taka kobieta czuje, kiedy zrozumie, że była tylko łonem, które wydało ofiarę. Czy teraz pani rozumie, dlaczego matka panią porzuciła, panno Holmes? Dlaczego została pani wysłana z Teksasu przy pierwszej okazji? Dlaczego rodzona matka nigdy nie zainteresowała się pani losem? Rozumie pani, dlaczego została pani spłodzona?
Melanie poczuła, że trudno jej oddychać. W głębi czaszki odezwał się pulsujący ból, zapowiedź nowej migreny. Przed oczami znów pojawiły się cienie, odsłaniające czas i miejsce, którego nie chciała widzieć. Drewniana szopa. Mała dziewczynka, przyciskając do piersi ukochaną zabawkę, patrzyła wprost na nią, jeszcze nie wiedząc, jaki spotka ją los.
– Ciągle nie dostałam dowodu – odezwała się ochryple. – Ustalił pan, że Russell Lee Holmes był uosobieniem zła. Rozumiem. Jego żona miała powód, by oddać dziecko do adopcji. Także rozumiem. Ale jeszcze nie usłyszałam nic, co by mnie przekonało, że jestem tym dzieckiem. Niby jak biedna kobieta z Teksasu miałaby wysłać swoje dziecko do szpitala w Bostonie?
– Prawdę mówiąc, nie wiem. Ale mam coś innego. Odnalazłem akuszerkę, która miała zaszczyt odebrać poród Baby Doe, dziecka samego Russella Lee Holmesa. Oczywiście wtedy nie wiedziała, z kim ma przyjemność. Ciekawe, że Russell Lee występował pod przybranym nazwiskiem, jeszcze zanim przystąpił do swoich brudnych sprawek. No, ale kiedy wszystkie gazety zamieściły jego zdjęcie, kobieta wszystkiego się domyśliła. I gdy się zastanawiała, czy powinna coś o tym wspomnieć, w jej mieszkaniu pojawił się pewien mężczyzna. Zaofiarował jej sporą sumę za milczenie. Powiedział, że jeśli kiedykolwiek coś piśnie, on wyciągnie konsekwencje. Bardzo poważne konsekwencje. Facet robił wrażenie kogoś, z kim lepiej nie zaczynać. Więc akuszerka się zgodziła. Nie wzięła pieniędzy – za bardzo się ceni i tak dalej – ale nigdy nikomu nie pisnęła ani słówka. Tożsamość dziecka Russella Lee pozostała nieznana nikomu długo jeszcze po śmierci.
Digger uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Tym facetem był Jamie O’Donnell. I co ty na to? Jeśli to nie ma z tobą nic wspólnego, dlaczego twój ojciec chrzestny tak się przejmuje losem bachora, śmiecia? Dlaczego nachodzi jakąś biedną kobiecinę i straszy ją nie wiadomo czym, jeśli komuś wypaple? Co ty na to?
Gardło jej się ścisnęło. Nie znalazła odpowiedzi.
– Czy… rozmawiałeś z Jamiem? Spytałeś go o to?
– Miałem go pytać? Kobieto, o czym ty mówisz? Ten człowiek handluje bronią. Ma kontakty, jest niebezpieczny. Za cholerę się do niego nie zbliżę.
– Co?!
Larry Digger spojrzał na nią podejrzliwie.
– Czy ty w ogóle znasz swoją rodzinę?
Melanie wpatrywała się w niego tępo. Jamie importował drobne upominki. Drewniane szkatułki z Tajlandii, figurki i tak dalej. Dużo podróżował. To wszystko.
– A co z tym „Aniołem”? – odezwał się David. – Znalazłeś ją?
– Nie. Jak powiedziałem, posługiwała się fałszywym nazwiskiem i imieniem. Pytałem o jej wygląd, ale akuszerka nie pamiętała zbyt dokładnie. Russell Lee nie zostawił żadnych dokumentów, nawet jego prawnik nic nie zdradził. Tajemnica zawodowa. Spojrzał na Melanie.
– Musiałaś spędzić przynajmniej parę lat ze swoją prawdziwą matką. Wiem, że coś jest nie tak z twoją pamięcią, ale matka to matka. Musiałaś gdzieś zachować jej wspomnienia. Może potrzebujesz hipnozy, regresji czy co tam jeszcze, żeby ją sobie przypomnieć. I co powiesz na taki artykuł? Chcesz poznać swoją prawdziwą matkę? Prawdziwe imię? Będzie fajnie, zobaczysz.
Ktoś zapukał do drzwi.
– Zamówiłem śniadanie – wyjaśnił Digger. – Lepiej nie wchodzić między głodnego mężczyznę a jajecznicę.
David zrobił krok ku Melanie. Digger otworzył drzwi. Rozległy się dwa suche trzaski, jakby pękających foliowych toreb. Digger osunął się na podłogę z krwawą plamą na piersi.
Melanie spojrzała na ciemnowłosego mężczyznę w za obszernym hotelowym uniformie. Trzymał w ręku duży pistolet.
Lufa uniosła się w jej stronę.
– Padnij! – ryknął David, skoczył i przewrócił się razem z nią na podłogę. Pociągnął ją za łóżko. Jeszcze dwa trzaski. Kule świsnęły im nad głowami.
Dawid sięgnął pod swoją ładną sportową marynarkę i wyciągnął pistolet.
– FBI! – wrzasnął. – Rzuć broń!