172758.fb2
Kiedy obudziła się po raz drugi, była sama w łóżku. W pokoju panował mrok; grube zasłony tamowały kaskady oślepiających promieni teksańskiego słońca. Z oddali dobiegał monotonny warkot samochodów na betonowej autostradzie. Bliżej rozlegał się klekot metalowego wózka sprzątaczki. Melanie zamrugała. Miała ciężką głowę: wspomnienie złych snów wisiało nad nią jak cień, którego nie umiała odpędzić. Za lewym okiem zagnieździł się tępy pulsujący ból. Jeszcze nie migrena, ale powinna wziąć parę tabletek aspiryny.
Wreszcie odwróciła głowę i rozejrzała się za Davidem.
Na podłodze leżały porozrzucane ubrania. Na krześle zwisały niedbale spodnie i marynarka.
Z głębi apartamentu dobiegł ją stłumiony dźwięk. Jęk bólu.
Popędziła do łazienki. Nie spodziewała się widoku, jaki ujrzała.
David wił się na zimnej podłodze.
– O Boże! Plecy?
Opadła na kolana obok niego. Nie odpowiedział. Był śmiertelnie blady, a jego twarz miała wyraz przerażającego cierpienia.
– Przynieść ci lodu? Masz jakieś lekarstwo?
W odpowiedzi wierzgnął spazmatycznie. Wyrwał mu się kolejny jęk. Podpełzła bliżej i ujrzała w jego oczach coś gorszego od bólu – bezsilną wściekłość.
– Idź… stąd… – jęknął.
Zdecydowała się na kompromis. Narzuciła ubranie i pobiegła po lód. Kiedy wróciła, David nadal próbował pełznąć. W pewnym sensie było to jeszcze bardziej przerażające.
Więc tak wygląda artretyzm. Tak wygląda życie silnego, odpowiedzialnego Davida Riggsa.
Melanie zorientowała się, że po policzkach płyną jej łzy. Drżącymi rękami przełożyła lód do koszuli Davida i zrobiła z niej niezgrabny tobół.
– Położę ci to na plecach – uprzedziła.
David wymamrotał coś, co mogło być przekleństwem. Melanie umieściła worek z lodem na jego nagich plecach. Natychmiast całe jego ciało wygięło się w łuk, mięśnie karku stężały, wargi uniosły się, obnażając zęby.
– Przepraszam – szepnęła. – Nie wiem, co jeszcze…
– Zostaw… – zgrzytnął. – Czasu…
Opuścił głowę. Jego ciałem ciągle wstrząsały konwulsje.
Melanie usiadła obok niego i czekała. W końcu nogi przestały mu drgać, a z twarzy zniknął wyraz strasznego cierpienia, choć nadal była zaczerwieniona. Podkulił nogi i przybrał pozycję płodu.
– Jak to jest? – zaryzykowała.
– Cholernie.
– Często się zdarza?
– Bywają… etapy…
– Na pewno możesz coś zrobić. Ćwiczenia, leki…
Nie odpowiedział, ale spojrzał na swoją torbę. Melanie wstała i otworzyła ją. Znalazła w środku butelkę pomarańczowych tabletek. Niemal nie napoczętą, choć data na niej pochodziła sprzed roku.
– Nie rozumiem.
– To artretyzm – wymamrotał z udręką. – Czasami budzę się w nocy i mam mięśnie tak zaciśnięte wokół żeber, że nie mogę oddychać. W dobrych okresach mogę się zająć pracą. Ale kiedy jest tak, jak dziś, wracam na ziemię. Co na to poradzą pigułki!
Dotknęła jego policzka.
– Boisz się, prawda? Boisz się, że jeśli weźmiesz pierwszą tabletkę, to będzie znaczyło, że się poddałeś. Przyznasz wtedy, że masz chroniczną chorobę i będziesz ją miał do końca życia.
– Nie, do diabła! Boję się, że wezmę te przeklęte prochy i nie poczuję żadnej zmiany. Nic nie będzie lepiej i nie będę się już mógł łudzić nadzieją!
– Och… – szepnęła. – Och, kochanie, to artretyzm. Nie rak.
Wyraz jego zapadniętej z bólu twarzy szarpnął ją za serce. Wzięła go w ramiona, położyła sobie jego głowę na kolanach, przytuliła mocno.
– Tyle razy dawali jej chemię – mruknął ochryple. – I nic nie pomogło. Sprzątaliśmy dom i nic się nie działo. Nic się nie zmieniało na lepsze.
– Rozumiem, rozumiem.
– Chciałem, żeby ojciec był ze mnie dumny. Tak strasznie tego chciałem.
– On jest z ciebie dumny.
– Do diabła, kochałem baseball. I nie miałem na nic wpływu. Nigdy nie będę tym, kim chciałem być. Nigdy.
– Och, Davidzie… Jak my wszyscy.
Wreszcie najgorsze minęło. Została obok niego na podłodze. Głaskała go po włosach, karku, ramionach. Poczuła gładkość jego skóry, wyraźny rysunek mięśni i stawów. David podniósł głowę. Spojrzała w jego przenikliwe niebieskie oczy i nagle znalazła się na plecach, i znowu się kochali, gwałtownie i z nagłą żądzą.
Potem leżeli bez słowa, splatając i rozplatając palce dłoni. Słuchali bicia własnych serc.
– Mam nazwisko i adres akuszerki – odezwał się David wiele godzin później.
– To dobrze – powiedziała.
Wstali i ubrali się.
Adres zaprowadził ich do ładnej dzielnicy, o wiele przyzwoitszej niż można by się spodziewać po kobiecie, która odebrała poród dziecka Russella Lee Holmesa. Skromny domek stał na jednym z nowych przedmieść, otaczających Houston, gdzie każdy prawie dom wygląda tak samo, tylko jest pomalowany na odrobinę inny kolor. Piękne, zadbane trawniki. Parę młodych drzewek wychylających się ku słońcu. Patrząc na nie można się było zorientować, że domy wokół zostały wzniesione niedawno.
Dzieci na rowerach spoglądały na nich ciekawie. Kiedy David zmierzył je chłodnym spojrzeniem, szybko uciekły. Agenci FBI mają jakąś cechę wspólną, pomyślała Melanie. Można ich rozpoznać z daleka.
David otworzył przed nią drzwi samochodu. Musiała wziąć głęboki oddech, zanim wysiadła.
Kobieta, która otworzyła drzwi, wyglądała inaczej niż spodziewała się Melanie. Miała na sobie znoszoną białą koszulę i wygodne beżowe spodnie z plamami od ziemi na kolanach; w ręku trzymała ogrodniczy szpadel. Siwe włosy krył słomkowy kapelusz. Spoglądała ciepłymi niebieskimi oczami i wyglądała jak kochana babunia. W mieszkaniu unosił się zapach ciasta.
– W czym mogę pomóc? – spytała grzecznie, uśmiechając się do nich. Melanie poczuła, że także się uśmiecha.
– Pani Appiebee? – spytał David poważnie.
– Tak. Ale powinien pan wiedzieć, że jestem emerytką. Nie interesują mnie encyklopedie ani nowe religie. W moim wieku wystarcza garść ziarenek słonecznika i jeszcze parę wnucząt… ale nie mówcie mojej córce, że to powiedziałam.
David uśmiechnął się odruchowo i z trudem przybrał oficjalną minę. Pani Appiebee wzięła go z zaskoczenia.
– Rozumiem, ale proszę mi zaufać. Jestem agent specjalny David Riggs z FBI, a przyjechałem w sprawie człowieka, z którym rozmawiała pani trzy tygodnie temu… Larry’ego Diggera.
Rhonda Appiebee znieruchomiała. Przyjazny uśmiech zniknął. Przyjrzała się nieufnie Melanie, po czym wróciła do Davida, który wyciągnął legitymację.
– Ach, tak… W takim razie wejdźcie. Przygotuję herbatę z lodem.
Przeprowadziła ich przez nowoczesny, gustownie urządzony domek na tylny dziedziniec, pełny zaskakująco bujnej roślinności. Wielkie palmy i krzewy o jaskrawych kwiatach otaczały podwórko w kształcie nerki. W jednym rogu ziemia była świeżo poruszona. Pani Appiebee najwyraźniej tam właśnie pracowała przed ich przybyciem. Wskazała na szklany stolik, przy którym usiedli. Poprawiła żółto-niebieski parasol, by lepiej rzucał cień.
Grzecznie pochwalili jej ogród. Podziękowała i poszła do domu. Wróciła z dzbankiem mrożonej herbaty i wielkim talerzem ciasteczek.
– Makaronika? – spytała. – Upiekłam dziś rano.
David spojrzał na Melanie. Zgodziła się bez słowa. Ta kobieta była absolutnie urocza. A oni zamierzali ją dręczyć pytaniami o Russella Lee Holmesa.
– Była pani akuszerką? – spytał wreszcie David.
Pani Appiebee skinęła głową energicznie.
– Tak. Od dziesięciu lat jestem na emeryturze. Przed trzydziestu laty do moich obowiązków należało pomaganie biedakom, którzy nie mogli sobie pozwolić na lekarza, leki czy szpital.
– Larry Digger panią odnalazł?
– Tak, ale powiem panu szczerze, nie podobał mi się ani on, ani jego pytania. Grzechy ojców, tratatata. Każde dziecko ma prawo żyć i dać żyć innym. Nie chcę szukać jakiegoś biedactwa tylko ze względu na to, co zrobił jego ojciec.
– Co konkretnie powiedział pani Larry Digger?
– Miał oczywiście zdjęcie Russella Lee Holmesa. Rozpoznałam go. Widziałam wiele porodów i, choć przyznaję to niechętnie, ci biedni, okropni mężczyźni byli do siebie bardzo podobni. Żaden nie zostawał przy porodzie, to na pewno. Pojawiali się, rzucali okiem i wychodzili pić z jakimiś kolesiami. A tymczasem ich żony lub dziewczyny męczyły się nad następnym dzieciakiem. Poród to kobieca rzecz, a oni za nic nie chcieli się w to mieszać.
– Gdzie to się działo? – spytał David. Wyjął notes, żeby zapisać adres, ale pani Applebee pokręciła głową.
– To miejsce już nie istnieje. A kiedy istniało, było bardzo nędzną dzielnicą. Zrównano je z ziemią, żeby wznieść nowoczesne bloki. Postęp.
David odłożył notes.
– Rozumiem, że nie chce pani obarczać dziecka grzechami ojca. Szczerze mówiąc, chyba wiem, kto jest dzieckiem Russella Lee Holmesa i mało mnie to obchodzi. Ale musimy zdobyć potwierdzenie informacji. I chcemy wiedzieć, o czym konkretnie rozmawiał z panią Larry Digger. W zeszłym tygodniu ktoś go zastrzelił.
Pani Applebee skierowała na niego spojrzenie niebieskich oczu. W ten sam sposób oceniła Melanie. Wreszcie podjęła decyzję.
– Dobrze. Co pan chce wiedzieć?
– Zacznijmy od Russella Lee Holmesa. Czy spędziła z nim pani dużo czasu?
Nie. Powiedziałam: dzień dobry, jak ona się czuje? Wzruszył ramionami. Powiedział, że ja się na tym znam lepiej niż on i żeby go zawołać, jak już będzie po wszystkim. Potem wyszedł, a ja zajęłam się jego żoną. Przynajmniej tak ją nazywał, choć nie widziałam żadnych obrączek.
– Jaka ona była? – nie wytrzymała Melanie. Rhonda Applebee spojrzała na nią z zaciekawieniem. – Jego żona. Ta matka.
– O, zrobiła na mnie lepsze wrażenie niż on. Bardzo twarda dziewczyna. Miała już prawie pełne rozwarcie, ale nie uroniła nawet łzy. Tylko gniotła kurczowo prześcieradła. Wydawało mi się, że jest mądra… zadawała dobre pytania. I patrzyła mi w oczy, a do tego trzeba mieć szacunek dla samego siebie. Wspomniała, że używała diafragmy i że kobiety takie jak ona nie powinny mieć dzieci. Mądra i w dodatku realistka. Podejrzewam, że jej mąż dowiedział się o tej diafragmie i zaprowadził porządek. Nie była zadowolona, lecz chyba uznała, że co się stało…
– Czy… czy chciała tego dziecka? Czy ono ją obchodziło?- spytała Melanie.
Twarz pani Applebee złagodniała.
– Kiedy dziecko wreszcie wyskoczyło na świat, widać było, że jest zmęczona, ale że już się martwi o jego los. Jejku, ten uśmiech na jej twarzy, ten blask w jej oczach…
– Co się stało dalej?
– Kiedy już sprzątałam, Russell Lee wrócił wreszcie do domu. Trochę się chwiał, pewnie kolesie postawili mu parę piwek. Oczywiście w pierwszej kolejności obudził żonę. Pokazała mu dziecko. Obejrzał je i skinął głową, chyba zadowolony. Nawet pogłaskał ją po policzku, co było najmilszym gestem, jaki widziałam w tej dzielnicy. Wyglądało na to, że jest naprawdę dumny. Wypiął pierś i chodził po domu cały szczęśliwy, jakby miał nowy samochód i w dodatku sam go zrobił. Wreszcie spytał mnie, ile jest winny. Powiedziałam, że tyle, ile może. Dał mi dziesięć dolarów, przyjrzał się stertom pieluszek i odżywek i stęknął. Powiedziałam, żeby do mnie zadzwonił, jeśli będzie potrzebował jeszcze czegoś. Wtedy widziałam ich po raz ostatni. Wiele lat później wzięłam gazetę i proszę! Ten sam człowiek, teraz uznany za mordercę dzieci. Naprawdę, nie wiedziałam, co mam o tym myśleć.
– Zgłosiła się pani na policję?
– Po co? Byłam przy porodzie jego dziecka, to wszystko. Poza tym może nie jestem lekarką, ale nawet akuszerki dochowują tajemnicy zawodowej.
Ale na tym się nie skończyło? Pani Applebee wreszcie okazała odrobinę wahania.
– Nie. Parę tygodni po ukazaniu się artykułu złożył mi wizytę pewien mężczyzna z grzywą rudych włosów i irlandzkim akcentem. Powiedział, żebym zapomniała wszystko, co wiem o Russellu Lee Holmesie, jego żonie i dziecku. Usiłował mi dać pieniądze. Nie wzięłam. Wykonuję dobrze mój zawód i powiem wam to samo, co powiedziałam jemu: moje sprawy zachowuję dla siebie, a on może się wypchać swoimi dolarami.
– I co powiedział?
– Roześmiał się. Bardzo uroczy człowiek, ale jednak… widać było, że… – Pani Applebee po raz pierwszy wydawała się nieco zbita z tropu. – Miał w sobie coś takiego… – podjęła z desperacją. – W moim zawodzie stykałam się z najróżniejszymi ludźmi: dobrymi, złymi, miłymi, okrutnymi. Po jakimś czasie człowiek zaczyna się orientować, że nie chodzi o to, w co się ubierają czy jak żyją. Można rozpoznać człowieka po wyrazie oczu, a ten Irlandczyk miał takie spojrzenie… Znał się na wielu rzeczach, robił wiele rzeczy, był zdolny do wielu rzeczy…
Pokręciła głową i zadrżała lekko.
– Powiedzmy, że dostałam wiadomość: czy wezmę pieniądze, czy nie, lepiej żebym zapomniała o Russellu Lee Holmesie. – Spuściła oczy i dodała ciszej: – I na jakiś czas zapomniałam.
David spojrzał na Melanie. Skinęła żałośnie głową. Larry Digger mówił prawdę. Jamie O’Donnell rzeczywiście złożył wizytę akuszerce. Jej ojciec chrzestny był u tej miłej kobiety i groził, że zrobi jej krzywdę.
– Larry Digger twierdził, że chodziło pani o pieniądze – szepnęła ledwie dosłyszalnie.
Pani Applebee robiła wrażenie obrażonej.
– Rozejrzyj się, dziecko. Na co mi pieniądze? Mój Howard się o mnie zatroszczył!
– Dlaczego opowiedziała pani, co się stało? – spytał dyplomatycznie David. – Ten człowiek pani groził.
– Ach… – wzruszyła ramionami. – Bałam się. Mogę to już przyznać. Ale miałam wtedy czterdzieści lat i byłam bardziej świadoma kruchości życia. Teraz mam siedemdziesiąt lat, moje dzieci są dorosłe. Co mnie obchodzi jakiś Irlandczyk? Co mnie obchodzi Russell Lee Holmes? To wszystko już przeszłość. Pan też musi sobie zdawać sprawę, że świat nie zginie przez jednego człowieka, nawet przez złego człowieka.
– Czy oprócz tego Irlandczyka i Larry’ego Diggera ktoś jeszcze pytał panią o Russella Lee Holmesa?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek spotkała pani jeszcze tę kobietę?
– Nie.
– Znała pani jej nazwisko?
– Angela Johnson. Pan Digger powiedział, że było fałszywe.
– Czy może ją pani opisać?
– Och, nie wiem. Widziałam ją rodzącą. Nie najlepsza chwila dla kobiety. Była dość niska, chyba jakieś metr sześćdziesiąt. Mocno zbudowana. Niebieskie oczy. Ciemne włosy, naturalnie kręcone. Miała dwadzieścia parę lat, więc teraz ma pewnie pod sześćdziesiątkę.
David spojrzał na Melanie.
– Przypomina ci kogoś ten opis?
– Nie…
– Ann Margaret. Otworzyła szeroko oczy.
– Nie!
Ale miał rację. Zanim Melanie ochłonęła, David zwrócił się do pani Applebee i zadał jej jeszcze bardziej absurdalne pytanie.
– Czy przypadkiem nie widziała pani ostatnio Russella Lee Holmesa?
– Co?
– On nie żyje! – krzyknęła Melanie.
– Wybacz, nie wiedziałem, jak ci to powiedzieć, ale dostaliśmy nowe informacje na temat skrawka materiału z twojego pokoju. Były na nim dwie grupy krwi. Pierwsza należy do ciebie, a druga, biorąc pod uwagę badania DNA, do twojego ojca.
Melanie poczuła tętniący ból za okiem. Drewniana chata, Mała dziewczynka. Cień majaczący w drzwiach.
– Chwileczkę – odezwała się pani Applebee. – Uważacie, że to ona jest dzieckiem Russella Lee Holmesa?
– Tak.
– Niby dlaczego?
– Larry Digger tak powiedział – odparł David z równym zdumieniem. – Bo co?
– To absolutnie niemożliwe. Russell Lee miał syna.