172770.fb2
Pudło, papier, gąbkę i sznurek sprzątnął osobiście, myślałam, że to ze względu na moją nogę, ale okazało się, że nie tylko. Postanowił zabrać to ze sobą. Wyjął aparat fotograficzny rozmiaru pudełka zapałek, pstryknął parę razy i uszczęśliwił mnie informacją, że głowę może mi zostawić. Nie był to podarunek, o którym marzyłabym całe życie.
– A nie mógłby pan zabrać jej także? – spytałam zachęcająco. – Może panowie nie wiedzą dokładnie, jak wyglądała, właśnie tak, tyle że była jakby mniej różowa, kiedy ją ostatni raz widziałam. Kolorystycznie wprowadziłabym korektę. Na co mi to memento?
– A otóż, proszę pani, jeszcze nie wiem – odparł grzecznie. – Na wszelki wypadek niech postoi u pani. Przecież do pani ją przysłano? Mogło to mieć jakiś cel, zobaczymy, co z tego wyniknie.
Przełamując w sobie silny i zdecydowany opór, pogodziłam się z jego decyzją.
Postanowiłam zakodować w pamięci, żeby w holu nie zapalać światła. Nagły rzut oka na głowę nieboszczki mógłby i mnie wpędzić do grobu, dość miałam własnej, nawet mimo peruki, ta druga stanowiła nadmiar nie do zniesienia. Wpadłam na pomysł.
– Czy ma pan coś przeciwko temu, żebym ją zasłoniła jakąś szmatą?
– Dlaczego nie? Można. Nie będzie się kurzyła.
Błyskawicznie wyobraziłam sobie, jak odmiatam kurz z cholernej głowy, przejeżdżam ją odkurzaczem albo czyszczę pędzelkiem i coś mi się w środku zrobiło. Pośpiesznie podetknęłam kapitanowi kieliszek, nie żałował mi, w końcu ten koniak był mój własny.
Pomyślałam, że trudno, jakoś dam sobie radę z tym szczątkiem zwłok we własnym domu.
Przeszliśmy wreszcie do pokoju i przystąpiliśmy do tematu zasadniczego.
– No dobrze, przyznam się – powiedziałam, podając mu list od Heleny razem z kopertą. – Zbiegło mi się na francuskiej autostradzie, korespondencja i prezent. Ona nic do mnie nie powiedziała, poza „uciekaj” i „ja jestem Helena”. Resztę, z nazwiskiem włącznie, wydedukowałam. Ponadto dzwoniła do mnie jej przyjaciółka, niejaka Judyta Chmielewska, i potwierdziła, że w grę wchodzi jakaś zbrodnia. Oni go zabili, rzekła do mnie, ale, niestety, nie wiem kogo. Ponadto widzi mi się, że odgadłam babę, która mnie nienawidzi, jest to moja niegdyś przyjaciółka, a obecnie chyba wróg, nie wiem nawet, jak się teraz nazywa, bo poślubiła faceta, którego znam tylko z imienia. Renuś niejaki i do widzenia. A tej Judyty już pan nie złapie, bo dwie godziny temu odleciała do Kanady i właśnie znajduje się nad Amsterdamem. Dzwoniła do mnie z lotniska.
Kapitan cierpliwie wysłuchał mojego zeznania. Na komunikat o wojażu Judyty nieco jakby sposępniał, ale nie czynił mi wyrzutów. Informację o liście od niej ukryłam, bo miałam obawy, że będą chcieli przeczytać go wcześniej niż ja. Ominęłam także nazwisko Libasza, wyłącznie dlatego, że nie wytrzymał konkurencji z podarunkiem, wyleciał mi z głowy i zapomniałam o nim na śmierć.
Ledwo zostałam sama, rzuciłam się ku szufladzie, w której spoczywały płachty.
Foliowe wykluczyłam, nie nęciła mnie przezroczystość. Znalazłam stary obrus na dwanaście osób, w moim holu pojawiło się coś w rodzaju piramidy, spływającej ku podłodze łagodnymi fałdami. Zakrywszy prezent, ochłonęłam.
Libasz wrócił na swoje miejsce. Znów usiadłam przy telefonie. Deszcz przestał padać, telefony miały szansę odzyskać nieco równowagi. A była mowa, że ta francuska instalacja jest delikatna do obrzydliwości, styki codziennie przemywać spirytusem, cha cha, polski naród spirytus wypije, a styki niech się powieszą, Ericsson był solidniejszy, kto do cholery, wymyślił zamianę…?! A, prawda, Gierek! Całą duszą mu życzę, żeby musiał żyć z telefonu!
Pozgrzytałam zębami, przyniosłam sobie herbatę i ugrzęzłam przy tym parszywym ustrojstwie na mur. Dodzwaniałam się do ludzi z częstotliwością dwie sztuki na godzinę. Z miejsca przy telefonie miałam doskonały widok na tekstylną piramidę w holu, denerwowała mnie, odwróciłam się tyłem, przyjmując pozycję bardzo niewygodną.
Libasza, jak dotąd, nikt nie znał. Po drodze dostałam kołowacizny, zapomniałam, co mówię i zamieniłam go na Libusza, Libusz był mi znany jakoś podwójnie, uświadomiłam sobie wreszcie, że operuję imieniem woja z jedenastego albo nawet dziesiątego wieku, ogarnęła go Ruś, Mieszko albo Chrobry nie zdołał mu przyjść z pomocą i Libusza diabli wzięli, a z nim razem przepadły Grody Czerwieńskie. Zgniewało mnie, że nie pamiętam dokładnie, zajrzałam do encyklopedii, bez skutku, wyciągnęłam Bunsza i sprawdziłam. Okazało się, że był to Lubor, za Mieszka, i nie stracił Grodów Czerwieńskich, tylko przeciwnie, zdobył je, zatem pomyliłam wszystko, ciągle jednak plątał się po mnie jakiś dramat tego Lubora i strata terytorialna. Nie miałam teraz czasu czytać wszystkich tomów, odczepiłam się wreszcie od historii, ale i tak to potrwało.
W ten sposób do właściwej osoby udało mi się dodzwonić dopiero o dziesiątej wieczorem.
– No jak to, kto to jest, ode mnie o nim słyszałaś, to jest ten od REBASU. Pozornie spółka akcyjna, a naprawdę własność prywatna, właśnie tego Libasza – powiedział trochę gniewnie Jurek, poniekąd mój wspólnik we wtrącaniu się tam, gdzie nie trzeba.
– Zdaje się, że już pertraktuje o powiększenie terenu, ty wiesz, że byli u mnie z propozycjami? To ja mam wydać opinię, mają w kieszeni Ministerstwo Rolnictwa i Ministerstwo Finansów, nie będą im stawiali przeszkód, ale ja i tak się dziwię. Przecież w końcu nawet ostatni żłób połapie się w tych kantach, wygruzi im się wszystko. Nie rozumiem, co im za korzyść z tego?
– Bo nie jesteś hochsztaplerem – wyjaśniłam. – Od premiera przyszło wyciszenie afery. Zmyją się we właściwej chwili, a co mają, to mają, potem się okaże, że legalnie i nic im nie można zrobić. Ja też się na tym nie znam i nie wiem, jak to wykombinują, podejrzewam tylko, że na byle kogo padnie, a ten byle kto już się będzie opalał na plaży w Kalifornii. A oni swój zysk zabezpieczą.
– Może i tak. Ja im tej opinii nie dam. A naciskają, jakby się śpieszyli. Zdaje się, że napaskudziłaś im koło nogi całkiem nieźle…
– I z przyjemnością napaskudzę więcej…
Odwróciłam się, mściwie spojrzałam na obrus w holu i odczepiłam się wreszcie od telefonu. Osiągnęłam cel, znalazłam Libasza. Tyle mi to dało, że ostatecznie uwierzyłam we własny związek z aferą, owszem, to ja właśnie nie miałam nic lepszego do roboty, jak tylko rozdmuchać podejrzany biznes. Przedtem działał, sobie cichutko i kameralnie, dziennikarze ich nie tykali, każdy zapewne miał żonę i dzieci. Ja jedna ich ruszyłam, nie zdając sobie sprawy z rozmiaru i zasięgu świństwa, w rezultacie zabiłam Helenę Wystrasz i postrzeliłam księdza wikarego. Te upiorne głowy mają mi wyraźnie powiedzieć, że dosyć tego, teraz powinnam przyschnąć i zaniemieć…
A chała.
Pięć po jedenastej zadzwonił telefon. Pogratulowałam sobie, że nie zdążyłam wejść do wanny, wyłażenie potrwałoby dość długo.
– Cześć – powiedział ktoś. – Andrzej Boberski. Może mnie przypadkiem pamiętasz?
Poczułam się dokładnie wstrząśnięta. Jak butelka z lekarstwem, wstrząsnąć przed użyciem. Wydałam z siebie dziki krzyk.
– Andrzej…! Jezus Mario! Jak to, przecież sam nie chciałeś…? Skąd dzwonisz?!
– Z Bostonu. Poniechaj okrzyków, ja zrobiłem się skąpy, a telefon kosztuje. Grzegorz mnie prosił, żebym powiedział ci wszystko o Renusiu bezpośrednio, niekiedy spełniam prośby przyjaciół. Słuchasz?
– Jak zwierzę w puszczy. Z wytężeniem.
– Ireneusz Libasz. Ugrzązł tu już dawno, bo miał krewnego, stryja ściśle biorąc.
Innej rodziny nie było. Prosperował. Dwadzieścia lat temu przywiózł sobie z Francji Miziutka w charakterze ślubnej małżonki, co mnie dziwi, bo Miziutek był zamężny, ale nie wnikam w perturbacje matrymonialne. We właściwej chwili rozeszło się o interesach w byłych demoludach, Renuś na to poszedł, przeniósł się z powrotem za Atlantyk, podobno pod wpływem Miziutka. Ja bym się z nią nie ożenił za żadne skarby świata, z dwojga złego już prędzej z tobą, więc sama rozumiesz. Chociaż może wybrałbym stryczek. Krótko po ich wyjeździe stryj, człowiek przyzwoity, umarł i Renuś, acz w tym momencie nieobecny, to jednak odziedziczył około piętnastu milionów w tutejszej walucie i trzy firmy w średnim stanie. Mógł owocować z wysiłkiem lub też więdnąć w dobrobycie, wybrał to pierwsze, niewątpliwie również pod wpływem Miziutka. Mienie podobno zaczyna ostro dopływać, chociaż nie, źle mówię, słowo „podobno” można usunąć.
Kontakty z ludźmi zostały zerwane, dla objęcia spadku przyjechał Miziutek z plenipotencją. Baby twierdzą, że ona ukrywa Renusia, żeby jej go nikt nie poderwał, bo nie wierzą w nagły zanik skłonności rozrywkowych. Z niechęcią to powtarzam i przez ostatnie kilka godzin poświęcałem się wręcz nad siły, więc proszę więcej ode mnie nie wymagać. Nazwiska prawników i tak dalej przesłałem Grzegorzowi faxem. To wszystko. Teraz możesz coś powiedzieć.
Ciężko mi przyszło skorzystać z zezwolenia, ponieważ ogłuszyło mnie i odebrało mi mowę. Przemogłam się.
– Dziękuję, Andrzejku – powiedziałam ciepło. – Serdeczne ucałowania.
– Chyba pomyślę nad tym stryczkiem – odparł Andrzej jakby z lekkim zdziwieniem i wyłączył się.
Długą chwilę siedziałam nieruchomo, starając się odzyskać nieco równowagi. Boże jedyny, Andrzej znikł z horyzontu ćwierć wieku temu, lubiłam go bardzo i doskonale rozumiałam, chciał pracować jak człowiek, a nie jak przydeptane bydlę. Jeszcze na studiach i we wspólnym biurze unikał mnie jak ognia, czemu trudno się dziwić, bo byłam wówczas agresywna i nietaktowna, Andrzeja zaś te cechy dziabały ostrym szydłem. Nie, nie leciałam na niego nigdy, lubiłam go jak człowieka, a nie jak mężczyznę, aczkolwiek wyglądem zewnętrznym w pełni zaspokajał moje poczucie estetyki. Miał jakieś trudne przypadłości w życiu prywatnym i odsunął się od znajomej ludzkości, ukrywając swój adres i numer telefonu między innymi przede mną. Fakt, że się teraz przełamał, wręcz mnie roztkliwił.
Z czułością popatrzyłam na głowę pod obrusem, uświadomiłam sobie, na co patrzę, i szarpnęło mną tak, że równowaga wróciła mi sama prawie w całości. Tylko po to, żeby za chwilę znów się zachwiać. Libasz…! Renuś…! Renuś Libasz…!!!. Jaki znowu Renuś, Ireneusz. Wszystko we mnie, z umysłem na czele, doznało wstrząsu potężnego.
Interesy. Wielki biznes. Szlag ciężki żeby go trafił, jakieś coś, obce mojej duszy. Wielki kant.
Gdyby chociaż chodziło o zwyczajną giełdę! Początki giełdziarstwa były mi doskonale znane, dalszy ciąg już mniej, ale też miałam o nim pojęcie. Rozumiałam nawet machinacje oszukańcze, sztuczne hossy i bessy, gdybym była bogata, być może, sama umiałabym je powodować. To jednakże, co nastąpiło w moim ojczystym kraju, przekraczało możliwości jednostki mniej więcej normalnej, przynajmniej z punktu widzenia prawa i elementarnej ludzkiej uczciwości.
Kilka osób usiłowało mi wytłumaczyć, na czym polega działalność wykorzystująca luki prawne naszego kodeksu. Dawano mi także do zrozumienia, kto bierze łapówki i jaką korzyść dawca łapówek osiąga. Gdzieś w połowę wyjaśnień przestawałam słuchać, a jeśli nawet dźwięk wpadał mi w ucho, treść umykała uwadze. Pożałowałam tego teraz z całego serca.
Gdybym zdołała słuchać i rozumieć, tego całego cholernego Libasza miałabym obecnie w małym palcu. Nic z tego, słyszeć słyszałam, głuchota mnie nie dotknęła, ale opór szarych komórek, o ile została we mnie jeszcze bodaj z jedna, nie dał się zwalczyć.
Pozostał instynkt, zgoła zwierzęcy, który wyraźnie mówił, że facet idzie podstępnym przebojem… Zaraz, czy to nie sprzeczność, albo przebojem, albo podstępnie, a jednak nie, zgadza się, taki cichy taran. Nie warczy. Chce osiągnąć coś dużego…
Gdyby nie dotyczyło to koni bezpośrednio, zapewne nie zwróciłabym uwagi.
Dotyczyło jednak, klepnęło, można powiedzieć, w lśniący zad, spętało te cudowne, sprężyste nogi, objawiło się na torze. Zdenerwowało mnie. Tylko dlatego uczepiłam się jawnych kantów, które przekraczały już ludzkie pojęcie…
Za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie i od kogo to słyszałam, może czytałam, może widziałam… Był jakiś konkurs rysunków dziecięcych, jedno dziecko narysowało most, widać było, że to most, dziecko miało zdolności rysunkowe. Po moście toczyło się coś, jakby kłąb kłaków. Na pytanie, co obrazek przedstawia, dziecko odpowiedziało: „Przechodzi ludzkie pojęcie”…
Kłąb kłaków tkwił mi przed oczami, zasłaniając wszechświat.
Do głowy mi nie przyszło, że, czepiając się zwyczajnych kantów wyścigowych, wtrącam się w wielki biznes. Delikatnie i stopniowo z mgły wyłonił się Libasz. Podobno mu zaszkodziłam, podobno zahaczyły o niego moje lekkomyślne awantury, podobno ktoś tam się przestraszył. Wielkie mecyje, przestraszeni powinni być wszyscy hochsztaplerzy, zbijanie forsy wymaga wysiłku i niekoniecznie tym wysiłkiem jest machanie łopatą.