172770.fb2
No nie, jeszcze wtedy te słowa nie utkwiły we mnie na zawsze. Grzegorz trzymał mnie w ramionach, banał okropny, aż dławi, ale jakże prawdziwy! A pewnie, wszystkie banały wzięły się z prawdy i autentyku, trzymanie w ramionach jest wieczne, biedna, nieszczęśliwa, zubożona, współczesna młodzież w ogóle nie rozumie, co to znaczy, jakich uczuć doznaje się, tańcząc we właściwych ramionach. Ramion niewłaściwych sprawa nie dotyczy, żadne banały nie przychodziły mi na myśl w odniesieniu, na przykład, do tłustego Amerykanina i nawet wściekle romantyczny entourage nie miał na to najmniejszego wpływu, nawet księżyc jak złota balia…
Czort bierz balię, młodzi byliśmy, jak się ma przeciętnie dwadzieścia pięć lat, po podróży i paru godzinach rzetelnej pracy, można tańczyć ile chcąc. Alkoholu do tej kolacji zamówiliśmy tyle co kot napłakał, dwie pięćdziesiątki przy śledziku i butelkę wina do całej reszty. Na koniaku do kawy już nam nie zależało, nie lubiłam koniaku, a Grzegorz wolałby dobrego szampana. Knajpa dysponowała radzieckim, nie, to nie było to.
– Będę z tobą spał – zawiadomił mnie przy tej kawie bez koniaku.
Oburzyłam się i zgorszyłam.
– Zwariowałeś?
– Powiedziałem, że będę, to będę i nie zawracaj głowy.
Wzruszyłam ramionami i nie próbowałam protestować. Chce, niech śpi, od ładnych paru lat sypiam z chłopem i jestem przyzwyczajona. Dużo mu przyjdzie z tego spania…
Nie mając pojęcia, jakie warunki napotkam w hotelu, na wszelki wypadek zabrałam ze sobą najwytworniejszą koszulę nocną, można powiedzieć wielofunkcyjną. Od góry miała koronki, a dołu wystarczyłoby na odzież dla słonia, bez trudu dałoby się z niego uszyć krynolinę. Nigdy nie sypiałam w piżamach. Omotana niezliczonymi metrami wytwornej tkaniny, wpuściłam go do łóżka, bo niby dlaczego nie, a należy zauważyć, że z racji dopasowania w talii zdjąć z siebie ten cały nabój to była duża sztuka, po czym błogo i beztrosko zasnęłam na jego ramieniu. Skłonności do gwałtu Grzegorz nie miał, pogodził się z sytuacją i zasnął w końcu również, mniej błogo, a więcej filozoficznie. Spaliśmy sobie niewinnie, niczym dwa aniołki.
W wiele lat później wyznał mi, że ta noc upojna napełniła go głęboką tkliwością.
Ledwo zdążyłam wrócić do domu, wyszło na jaw, że telefoniczna euforia mojego męża miała swoje uzasadnienie. Rozmawiał służbowo, owszem, tyle że ze swoją przyszłą drugą żoną. Razem pracowali. Z całego serca pożałowałam własnej kretyńskiej wierności i prawie byłam gotowa przepraszać Grzegorza, ale nie było go, wyjechał na parę tygodni. Kiedy znów pojawił się w biurze, byłam chudsza o cztery kilo i podobno miałam interesujący wyraz twarzy, bo nie da się ukryć, że rozwód mnie nie zachwycił.
No właśnie, i dokąd myśmy wtedy poszli? Zima już nadeszła, więc plener odpadał, moja sprawa rozwodowa była w toku, gdzie nas diabli zanieśli? Za skarby świata nie mogłam sobie tego przypomnieć…
Wszystko jedno. Z owego miejsca wróciliśmy do mnie i Grzegorz dobitnie udowodnił mi, że jestem piękną i godną pożądania kobietą, pomysł, że nikt mnie nie chce i nigdy chciał nie będzie, bije wszechświatowe rekordy głupoty, a życie i cała jego męska połowa leży przede mną na półmisku. Rozpacz po mężu zaczęła dogorywać.
Spędziliśmy wtedy razem trzy dni, nie dni, powiedzmy, że trzy wieczory, bo praca wchodziła w paradę. Jego żony nie było, wyjechała na urlop. Po tych trzech dniach Grzegorz miał jechać do niej na tydzień. Świadoma tego faktu, jeszcze się jako tako trzymałam.
– Ciekawa jestem – rzekłam w zadumie przy pożegnaniu – czy, jak wrócisz, na twój widok piknie mi w sercu.
– Też jestem ciekaw – odparł żywo. – Uczciwie chcę ci powiedzieć, że gdybyś w czasie mojej nieobecności zdecydowała się na pociechę z innej ręki… No, ręki jak ręki… Nie będę miał żalu.
Z grzeczności ugryzłam się w język, żeby mu nie wytknąć tej parszywej żony. Ja męża z serca wydarłam, a on żony nie, wręcz przeciwnie. Niemniej byłam mu wdzięczna z całej siły za ustawienie do pionu. Fakt, życie i świat przede mną.
Ogólnie szampan się we mnie nie pienił, ale uparłam się wyjść z impasu.
Zastosowałam jedyną naprawdę sensowną metodę, mianowicie rzuciłam się na robotę.
Lubiłam swoją pracę. Mogłam się rzucić na rozrywki i gachów, ale jakoś mi to nie leżało, zdrowy instynkt podsuwał lepsze rozwiązanie. Wtedy właśnie uświadomiłam sobie dokładnie, jakim straszliwym nieszczęściem jest praca, której się nie znosi, zawód, do którego człowiek nie ma serca, dzień w dzień robić coś, do czego czuje się niechęć albo zgoła obrzydzenie, rany boskie! Tak się marnuje życie…
Nie groziło mi to. Już dziesięć lat wcześniej zdołałam zastanowić się nad ulubioną profesją i wdać się w zajęcia, które mi pasowały. Łaska boska, że moje upodobania prezentowały dość szeroki wachlarz…
Po tygodniu nawet apetyt odzyskałam i właśnie spożywałam drugie śniadanko, kiedy z biurowego korytarza usłyszałam głos Grzegorza. Świeży chlebek z kiełbasą szynkową ugrzązł mi w gardle.
Grzegorz wszedł, witał się ze wszystkimi, podszedł do mnie.
– I co? – spytał, pochylając się nad moją dłonią, elegancko wymazaną grafitem z miękkiego ołówka. – Piknęło ci?
– Tak – odparłam poprzez ten chlebek, spontanicznie, szczerze i bez namysłu.
– Mnie też – powiedział i poszedł witać się dalej.
Zdaje się, że była to chwila przełomowa. Poddałam się. O jego żonie postanowiłam nie pamiętać.
No i wtedy się właśnie zaczęło. Te upiorne zakrętki do włosów…! Nie znałam dnia ani godziny, nie miałam pojęcia, kiedy on wyłapie chwilę czasu i swobody, spotykaliśmy się gęsto, ale przeważnie znienacka. Dusza mówiła mi, że muszę zawsze być pod bronią i nie było siły, robiłam przeklęte uczesanie! Reszta nadawała się do użytku bez żadnych specjalnych zabiegów, niepotrzebne mi były kremy i maści, trochę pudru, coś tam na oczy, skórę miałam odporną, a zmarszczki się mnie nie imały. Tylko włosy zatruwały mi życie. Kręciłam ścierwa, spałam na blachach, odgniatając sobie ciemię, potylicę i uszy, rozgoryczona i wściekła, bo co to za niesprawiedliwość cholerna, inne baby mają uczesanie z natury, a tylko ja jedna nie!
Ulgi na tym tle doznałam w wiele lat później. Odwiedziłam przyjaciółkę, młodszą ode mnie o dychę, na wczasach pod namiotem. Piękna dziewczyna, zawsze z twarzową koafiurą, i cóż się okazało? Ona też kręciła, na tym biwaku poniechała upiększeń i włosy wisiały jej w prostych strąkach, prawie jak mnie, różnicę czyniąc ogromną.
Lubiłam ją zawsze, ale od owej chwili poczułam do niej czułą tkliwość. I wdzięczność.
Niekoniecznie racjonalną.
Sielanka z Grzegorzem trwała rok. Przez ten rok pamięć o głowie zakodowała się we mnie, a na czaszce zapewne miałam odciski. Elastyczne i miękkie zakrętki stały się nam dostępne dopiero później, a gdyby – nawet istniały już wtedy, też wątpię, czy bym ich używała. Moje kretyńskie włosy nabierały od nich fasonu z przerażającym zapałem, przygnieciona łbem zakrętka uginała się i kłak na niej układał się w kant. W kant, jak Boga kocham! Zdarzyło mi się kiedyś, że nad uszami miałam pukle pozaginane pod kątem prostym i wycyrklować się świńskie ryje w żaden sposób nie dały. No, Grzegorza już wtedy nie było…
Póki jednakże był, musiałam jakoś wyglądać, a co się przy tym umęczyłam, to moje.
Lek na życie w postaci pracy stosowałam nadal, co miało ten skutek, że kładłam się spać śmiertelnie ochwacona i ręce mi prawie paraliżowało, kiedy sięgałam do głowy. Kusiło, żeby dać spokój, do diabła z włosami, jedną noc bodaj przespać wygodnie, a nie tą japońską metodą! Jednak nie, mobilizowałam się. Warto było…
Wyobrażałam sobie głupio, że jednak uda mi się w nim nie zakochać na śmierć i życie, bo sprawa wyglądała beznadziejnie. Szansę na rozwód z żoną nie istniały i nie dość na tym, planował wyjazd na zawsze, o czym wiedziałam od początku. Najpierw kontrakt na Bliskim Wschodzie, a potem Europa. Stracę go i znów będę nieszczęśliwa, a właśnie nie chcę, niech to przeżyję jakoś łagodnie i bezboleśnie. Marzenie ściętej głowy, zakochałam się oczywiście, stanowił balsam absolutny. Słowa krytyki od niego nie usłyszałam, omijaj moje wady i wyszukiwał we mnie same zalety. Twierdził, że ten balsam jest wzajemny, co miało swój sens, ponieważ dysponowałam dużą siłą ducha. Wbrew sobie, kryjąc uczucia zbliżone do rozpaczy, pomagałam mu przy załatwianiu tego odrażającego kontraktu i koiłam obawy, zapewniając, że mu się uda. Co do powodzenia planów miałam pewność doskonałą, jego wyjazd to dla mnie klęska, jasną było rzeczą, że ta klęska musi nastąpić.
O tym, że przemyśliwałam nad zamordowaniem jego żony, oczywiście nie wiedział.
Nie przyznałam się, udawałam, że ją toleruję. Znalazłam nawet sposób na popełnienie zbrodni doskonałej, istnieje taki. Jeśli ktoś zabije kompletnie obcego człowieka nagle, bez żadnych przygotowań, waląc kamieniem w globus na bezludnej ulicy, ten kamień zabierze ze sobą i wrzuci do Wisły, pozostanie bezkarny. Nie ma takiej siły, która by go znalazła, brak powiązań, brak śladów, brak motywu. Mogłam zaczaić się w ciemnej ulicy, użyć młotka, bo kamień trochę nieporęczny, uciec od razu, młotek pirzgnąć przez barierkę na moście… albo lepiej z brzegu, na moście może mnie ktoś zobaczyć.
Powiązań żadnych, nie spotykałyśmy się, dwa razy ją widziałam przypadkowo i skorzystałam z okazji, żeby się jej porządnie przyjrzeć. Łatwe to było, urodą rzucała się w oczy.
Śladów też nie zostawię, tyle co zelówki na zadeptanym chodniku, a mogę włożyć stare buty po mężu i również utopić je w Wiśle, nie mówiąc już o tym, że na każdej ulicy śladów ludzkich zatrzęsienie…
Szkopuł leżał w motywie, przy dużym wysiłku dałoby się do mnie dotrzeć. Kto miał ją zabić, jak nie rywalka? No i, poza wszystkim, wzdragałam się zrobić to świństwo Grzegorzowi, kochał ją, byłby nieszczęśliwy. Zrezygnowałam z czynu, nawet o młotek się nie postarałam, pozostawiłam sobie tylko ponętną myśl.
Po tym roku rzeczywiście wyjechał. Do kretyńskiego Damaszku…
Stałam za siatką na Okęciu w zimowy wieczór, a samolot już warczał. W milczeniu, bez słowa, patrzyłam, jak z ciemnego nieba malutkimi srebrnymi płatkami pada śnieg.
Jak pada na ten wielki, oświetlony, warczący samolot, na czarną płytę lotniska i na moje złamane serce…
Nie zadzwoni mi więcej do drzwi, nie usiądzie w fotelu przy stoliku, nie naleję mu już nigdy herbaty…
Oderwałam się od wspomnień na samym końcu tego odcinka autostrady, gdzie dla rozrywki kierowców powtykali w zbocza wykopu kolorowe figury geometryczne.
Moim zdaniem za mało jaskrawe, powinni im dowalić więcej czerwonego. Nic się nie działo, samochód sam jechał. Deszcz już od rana nie padał, przyświecało słońce.
Zapaliłam papierosa, wymacałam w torbie portmonetkę i wyciągnęłam ją na wierzch, bo w perspektywie miałam któryś tam kolejny pejaż. Za te ich drogi gotowa byłam płacić ze śpiewem na ustach, mignęła mi nawet myśl, czyby nie wydawać okrzyków w rodzaju „vive la France!”, ”mille remerciements!” i tym podobnych, ale pohamowałam się, bo i tak nikt by mnie nie usłyszał, szczególnie w pejażach automatycznych.
Zaraz za odcinkiem z figurami dogoniłam jakiś dziwny pojazd. Nie tyle może dziwny, ile jadący osobliwie, slalomem przez trzy pasma, jak Ives Montand w „Cenie strachu”. Kierowcy zapewne się nudziło, a może był to zwyczajny wariat, złe samopoczucie odpadało, slalom wykonywał bardzo sprawnie. Zwolniłam na wszelki wypadek.
Postanowiłam wyprzedzić go bezpiecznie, ostrym zrywem, bo diabli wiedzą, co takiemu mogłoby wpaść do łba, wymyśli sobie, na przykład, zajeżdżanie jako świetny dowcip…
Wyczekałam momentu, kiedy zawinął w prawo, i dmuchnęłam trzecim pasem. To był peugeot. W lusterku ujrzałam, że wyraźnie się ucieszył, poniechał rozrywki i ruszył za mną. Dokitowałam. Miał większe możliwości niż moja mała toyota, ale zdążyłam odskoczyć i wydusiłam z niej te sto pięćdziesiąt pięć, niech sobie leci sto osiemdziesiąt, skoro mu to przyjemność sprawia, zawsze trochę potrwa, zanim mnie dojdzie. Z prawej pojawiła się informacja o pejażu za parę kilometrów, toyota doszła do stu sześćdziesięciu, trochę niechętnie pogodziła się z sytuacją, peugeot się zbliżał, przeniosłam się na środkowy pas, udając, że daję mu drogę, i poczułam się pewniej, bo przed nami już coś tam zwalniało. Peugeota postanowiłam się pozbyć, nie lubię znudzonych głupków, a prawdziwych wariatów boję się śmiertelnie. Walić takiego w łeb z zaskoczenia…? Niehumanitarnie. A łagodność może okazać się zgubna.