172777.fb2
Następnego dnia jakoś wygramoliłem się z łóżka i pojechałem do pracy mimo nieustępliwej, otępiającej rozpaczy, która rozkwitła we mnie jak ogród pełen suchych ciernistych krzewów. Spowijała mnie mgła tępego bólu, który doskwierał tylko na tyle, by przypomnieć, że on też niczemu nie służy, i jeśli zdołałem odbębnić zwykły, pusty rytuał — najpierw śniadanie, potem długa, powolna jazda do pracy — to tylko siłą przyzwyczajenia. W każdym razie zrobiłem to i zakodowanymi w pamięci mięśni ruchami dowlokłem się aż za swoje biurko, gdzie klapnąłem na krzesło, włączyłem komputer i dałem się wprzęgnąć w codzienny kierat.
Nawaliłem ze Starzakiem. Nie byłem już sobą i nie miałem pojęcia, kim i czym jestem.
Kiedy wróciłem do domu, Rita czekała na mnie pod drzwiami z miną wyrażającą niepokój i irytację zarazem.
— Musimy wybrać zespół — powiedziała. — Nie wiadomo, czy nie mają zarezerwowanego terminu.
— Dobrze — odparłem. Czemu by nie wybrać zespołu? Zajęcie tak sensowne jak każde inne.
— Pozbierałam płyty z miejsca, gdzie je wczoraj upuściłeś, i ułożyłam według ceny.
— Dziś je przesłucham — zapewniłem i choć Rita nadal była jakby obrażona, to w końcu uspokoiła się przy cowieczornej krzątaninie i podczas gdy ona gotowała i sprzątała, ja słuchałem zespołów rockowych grających „Kaczuszki” i „Białego misia”. Nie wątpię, że w normalnych okolicznościach sprawiłoby mi to taką frajdę jak ból zęba, ale ponieważ i tak nie mogłem znaleźć sobie innego pożytecznego zajęcia, przebrnąłem przez cały stosik płyt i ani się obejrzałem, a nadszedł czas, by położyć się spać.
O pierwszej w nocy muzyka wróciła, i nie myślę tu o „Kaczuszkach”. To były znajome bębny i trąby, z towarzyszeniem chóru głosów, który przetoczył się przez mój sen i uniósł mnie ku niebiosom, aż obudziłem się na podłodze z jego wspomnieniem wciąż huczącym w uszach.
Długo leżałem na podłodze i zastanawiałem się, co to znaczy, ale nie mogłem sklecić jednej sensownej myśli, a bałem się zasnąć, bo nie chciałem znów przez to przechodzić. W końcu wgramoliłem się do łóżka i chyba nawet zmorzył mnie sen, bo kiedy otworzyłem oczy, świeciło słońce i z kuchni dochodziły jakieś dźwięki.
W sobotni poranek Rita zrobiła naleśniki z jagodami, których widok podziałał jak upragniony kuksaniec przypominający o codzienności. Cody i Astor rzucili się na nie z zapałem i w normalnych okolicznościach też bym się nie hamował. Ten poranek jednak normalny nie był.
Trudno znaleźć słowa, które w dostatecznym stopniu wyraziłyby to, w jak wielkim Dexter musi być szoku, by stracić apetyt. Mam błyskawiczną przemianę materii i potrzebuję nieustannego dopływu paliwa, by utrzymać na chodzie wspaniałą maszynę, jaką jestem, a naleśniki Rity w pełni zasługują na miano benzyny bezołowiowej najwyższego gatunku. A mimo to raz po raz łapałem się na tym, że wpatruję się w widelec zawieszony w połowie drogi między talerzem a moimi ustami i nie mogę wykrzesać z siebie entuzjazmu niezbędnego, by dokończyć ruch i wziąć kęs.
No i wkrótce wszyscy skończyli, a ja nadal gapiłem się w pół talerza jedzenia. Nawet Rita zauważyła, że źle się dzieje w Królestwie Dextera.
— Prawie nie tknąłeś jedzenia. Coś nie tak?
— To przez tę sprawę, nad którą pracuję — wyjaśniłem, przynajmniej częściowo zgodnie z prawdą. — Nie mogę przestać o niej myśleć.
— Och. Jesteś pewien, że to… to znaczy, jest bardzo makabryczna?
— Nie w tym rzecz — odrzekłem, ciekaw, co Rita chce usłyszeć. — Po prostu… bardzo zagadkowa.
Skinęła głową.
— Czasem, jeśli na jakiś czas przestanie się o czymś myśleć, odpowiedź przychodzi sama — powiedziała.
— Może i masz rację — odparłem, chyba niezupełnie szczerze.
— Dokończysz śniadanie? — spytała.
Wbiłem wzrok w talerz, na którym piętrzył się stos niedojedzonych naleśników ze zgęstniałą polewą. Z naukowego punktu widzenia wiedziałem, że wciąż są przepyszne, ale w tej chwili wyglądały mniej więcej tak apetycznie jak stara mokra gazeta.
— Nie.
Spojrzała na mnie z obawą. Kiedy Dexter nie dojada śniadania, wkraczamy na nieznany teren.
— Może popływasz łodzią? — zaproponowała. — To zawsze pomaga ci się odprężyć. — Podeszła i położyła na mnie rękę z zaborczą troską, a Cody i Astor podnieśli głowy z wypisaną na twarzach nadzieją na przejażdżkę łodzią i nagle poczułem się jak w ruchomych piaskach.
Wstałem. To już ponad moje siły. Nie mogłem spełnić swoich oczekiwań i aż duszno mi się robiło na myśl, że miałbym jeszcze zadowolić ich wszystkich. Czy sprawiło to moje niepowodzenie ze Starzakiem, prześladująca mnie muzyka, czy powolne zapadanie się w otchłań życia rodzinnego, nie potrafiłem określić. Może wszystko naraz, trzy siły ciągnące każda w swoją stronę i rozszarpujące mnie na strzępy wciągane w wir tłamszącej normalności, od której chciało mi się wyć, choć nie byłem w stanie nawet skamleć. Niezależnie od powodu musiałem się stąd wyrwać.
— Mam sprawę do załatwienia — wykrztusiłem i wszyscy spojrzeli na mnie z pełnym urazy zaskoczeniem.
— Och — powiedziała Rita. — Jaką sprawę?
— W związku ze ślubem — palnąłem, choć nie miałem gotowej następnej kwestii; po prostu ślepo zawierzyłem instynktowi. I szczęśliwie dla mnie, przynajmniej ten jeden raz coś ułożyło się po mojej myśli, bo przypomniałem sobie rozmowę z zaczerwienionym, płaszczącym się Vince'em Masuoką. — Muszę pogadać z kucharzem.
Rita rozpromieniła się.
— Jedziesz do Manny'ego Borque'a? Ojej. To naprawdę…
— I to jak pogadać — zapewniłem ją. — Będę później.
O rozsądnej godzinie, jaką jest za piętnaście dziesiąta w sobotni poranek, serdecznie pożegnałem brudne naczynia oraz ognisko domowe i wsiadłem do samochodu. Na ulicach panował wyjątkowy spokój i po drodze do South Beach nie zauważyłem żadnych aktów przemocy ani przestępstw; zjawisko prawie tak rzadkie jak śnieg w lipcu. A że ostatnio sprawy układały mi się tak, a nie inaczej, miałem oko na lusterko wsteczne. Przez chwilę myślałem, że śledzi mnie mały czerwony samochód, jakby dżip, ale kiedy przyhamowałem, wyminął mnie. Ruch już do końca pozostał niewielki i kiedy zaparkowałem wóz, wjechałem windą na górę i zapukałem do Manny'ego Borque'a, było dopiero piętnaście po dziesiątej.
Odpowiedziała mi przedłużająca się, zupełna cisza, więc zapukałem znowu, tym razem z nieco większym zapałem. Już miałem wygrać na drzwiach prawdziwie porywającą salwę, kiedy otworzył nadzwyczaj rozespany i prawie nagi Manny Borąue. Spojrzał na mnie, mrugając powiekami.
— O ja piórkuję — wychrypiał. — Która godzina?
— Dziesiąta piętnaście — powiedziałem radośnie. — Praktycznie pora na lunch.
Może jeszcze nie do końca się przebudził, a może uznał, że coś tak śmiesznego warto powiedzieć drugi raz; tak czy owak, powtórzył:
— O ja piórkuję.
— Mogę wejść? — spytałem uprzejmie, a on zamrugał jeszcze kilka razy i otworzył drzwi na oścież.
— Oby to było coś dobrego — mruknął, a ja poszedłem za nim obok paskudnego niby — dzieła sztuki w przedpokoju do jego grzędy przy oknie. Wskoczył na swój stołek, ja usiadłem naprzeciwko.
— Musimy pomówić o moim weselu — zacząłem, ale pokręcił głową rozdrażniony i pisnął:
— Franky! — Nie uzyskawszy odpowiedzi, oparł się na jednej małej dłoni, a drugą zastukał w stolik. — Lepiej, żeby ten gnojek… Franky, do cholery! — zawołał głosem, który zabrzmiał jak bardzo piskliwy ryk.
W głębi mieszkania coś zaszurało i pospiesznie wyszedł młody mężczyzna, zaciągnął szlafrok i przygładził proste brązowe włosy. Stanął przed Mannym.
— Cześć — powiedział. — To znaczy, wiesz, dzień dobry.
— Przynieś kawę. Migiem — rzucił Manny, nie patrząc na niego.
— Ee — powiedział Franky. — Jasne. Robi się. — Zawahał się na pół sekundy, co dało Manny'emu dość czasu, by pogrozić mu swoją miniaturową piąstką i pisnąć:
— Już, do cholery!
Franky przełknął i ruszył chwiejnym krokiem w stronę kuchni, Manny zaś znów oparł na pięści całe swoje rozeźlone czterdzieści pięć kilo i z westchnieniem zamknął oczy, jakby pastwiły się nad nim nieprzebrane hordy beznadziejnie głupich demonów.
Ponieważ wszystko wskazywało na to, że bez kawy nie będzie rozmowy, wyjrzałem przez okno i zająłem się podziwianiem widoku. Na horyzoncie były trzy duże frachtowce wypuszczające w powietrze smugi dymu, a bliżej brzegu spora gromadka łodzi, począwszy od wartych miliony dolarów zabawek po grupkę desek do surfingu przy samej plaży. Jaskrawożółty kajak wypływał w morze, prawdopodobnie na spotkanie frachtowców. Świeciło słońce, mewy latały i szukały odpadków, a ja czekałem, aż Manny dostanie konieczną transfuzję.
Z kuchni dobiegł ogłuszający brzęk i stłumiony skowyt Franky'ego: „O cholera”. Manny próbował zacisnąć powieki jeszcze mocniej, jakby mógł się w ten sposób odciąć od koszmaru życia w otoczeniu przeraźliwej głupoty. I ledwie kilka minut później Franky wniósł serwis do kawy, srebrny, właściwie bezkształtny dzbanek i trzy przysadziste kamionkowe filiżanki, ustawione na przezroczystej tacy stylizowanej na paletę malarza.
Drżącymi rękami postawił filiżankę przed Mannym i nalał do pełna. Manny upił malutki łyczek, westchnął ciężko bez najmniejszej ulgi i wreszcie otworzył oczy.
— W porządku — mruknął. Odwrócił się do Franky'ego. — Idź posprzątać ten bajzel, którego narobiłeś, i niech no tylko później nadepnę na kawałek szkła, to słowo daję, flaki ci wypruję. — Franky odszedł niepewnym krokiem, a Manny wziął następny mikroskopijny łyk i zwrócił na mnie zaropiałe oczka. — Chciałeś porozmawiać o swoim weselu — powiedział jakby nie bardzo mógł w to uwierzyć.
— No właśnie — odparłem, a on pokręcił głową.
— Taki przystojny facet. Co ci strzeliło do głowy, żeby się żenić?
— Chcę płacić niższe podatki — odparowałem. — Możemy porozmawiać o jadłospisie?
— W sobotę, bladym świtem? Nie. To potworny, bezsensowny, prymitywny rytuał… — założyłem, że mówi o ślubie, nie o jadłospisie, choć z Mannym nigdy nic nie wiadomo — …i przeraża mnie, że ludzie dobrowolnie się na to decydują. Ale… — lekceważąco machnął ręką — …przynajmniej dzięki temu mam okazję poeksperymentować.
— Ciekaw jestem, czy nie dałoby się poeksperymentować trochę taniej.
— Pewnie by się dało — odparł i po raz pierwszy pokazał zęby, ale uśmiechem nazwałby to tylko ktoś, kogo bawi znęcanie się nad zwierzętami — ale nic z tego.
— Dlaczego?
— Bo już zdecydowałem, co chcę zrobić, i nie możesz mi w tym przeszkodzić.
Szczerze mówiąc, przeszkodzić mogłem, i to na kilka sposobów, ale żaden nie spełniłby surowych wymogów Kodeksu Harry'ego, więc nie mogłem z nich skorzystać. A szkoda, bo pewnie frajda byłaby spora.
— Nie dałoby się pana grzecznie przekonać? — spytałem z nadzieją.
Wyszczerzył się obleśnie.
— Jak grzecznie?
— Ładnie poproszę i będę się dużo uśmiechać — wyjaśniłem.
— To za mało — odparł. — Zdecydowanie.
— Vince mówił, że proponuje pan stawkę pięćset dolarów od nakrycia?
— Ja nie proponuję — warknął. — I w dupie mam twoje grosiki.
— Nie dziwię się — próbowałem go trochę udobruchać. — W końcu to nie pańskie grosiki.
— Twoja panna podpisała umowę — przypomniał. — Mogę podać cenę, jaka mi, kurwa, pasuje.
— Na pewno jest coś, co mógłbym zrobić, żeby ją choć trochę obniżyć? — spytałem z nadzieją.
Groźny grymas Manny'ego złagodniał i znów przeszedł w jego niepowtarzalny obleśny uśmiech.
— Nie na krześle — powiedział.
— Czyli…?
— Jeśli pytasz o to, jak możesz mnie przekonać do zmiany zdania, to już odpowiadam: nijak. Zupełnie. Jest do mnie kilometrowa kolejka, mam zamówienia na dwa lata naprzód i oddaję ci wielką przysługę. — Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, niemal upiorny. — Dlatego przygotuj się na cud. I słony rachunek.
Wstałem. Ten gnom najwyraźniej nie zamierzał się ugiąć i nie mogłem nic na to poradzić. Chciałem powiedzieć coś w stylu „Jeszcze mnie popamiętasz”, naprawdę, ale jakoś nie widziałem w tym sensu. Dlatego tylko odwzajemniłem uśmiech, powiedziałem „No cóż” i wyszedłem z mieszkania. Ledwie drzwi się za mną zamknęły, a już usłyszałem, jak Manny wydziera się na Franky'ego:
— Na litość boską, weźże rusz dupsko i sprzątnij ten burdel.
Kiedy szedłem do windy, poczułem na karku muśnięcie lodowatego, stalowego palca, a potem, tylko przez chwilę, słabe mrowienie, jakby Mroczny Pasażer umoczył w wodzie palec u nogi i czmychnął, gdy okazała się za zimna. Zatrzymałem się w pół kroku i rozejrzałem powoli.
Nic. Na drugim końcu korytarza jakiś facet niezdarnie podnosił gazetę sprzed drzwi. Poza tym pusto. Zamknąłem oczy, tylko na moment. Co? — spytałem. Ale odpowiedź nie nadeszła. Wciąż byłem sam. I, o ile ktoś nie wpatrywał się we mnie przez judasz w którychś drzwiach, to fałszywy alarm. Albo — co bardziej prawdopodobne — pobożne życzenie.
Wszedłem do windy i zjechałem na dół.
Kiedy winda ruszyła, Obserwator wyprostował się. W ręku wciąż miał podniesioną z wycieraczki gazetę. Dobry kamuflaż, może da się go jeszcze wykorzystać. Spojrzał w głąb korytarza, ciekaw, co tak interesującego było w tamtym mieszkaniu, ale to właściwie nie miało znaczenia. Dowie się. Tamten niczego przed nim nie ukryje.
Powoli odliczył do dziesięciu i niespiesznie ruszył korytarzem do mieszkania, które odwiedził tamten. Zajmie mu tylko chwilę, żeby dowiedzieć się, czego tam szukał. A wtedy…
Obserwator nie bardzo wiedział, co tamtemu chodzi po głowie, ale za długo to wszystko trwało. Pora zdopingować go, wyrwać z letargu. Wtedy, jak rzadko, poczuł, że przez czarną chmurę mocy przebija radosny rytm, zachęcający do zabawy, i usłyszał trzepot mrocznych skrzydeł.