172779.fb2 Dzia?a Bagdadu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Dzia?a Bagdadu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 2

Oczywiście, że większość Arabów ucieszy zguba Izraela. Ale czy pomogą Irakowi…? Hussein budził lęk, nie miłość. A Syria, Iran, Arabia Saudyjska szczerze go nienawidziły. Waleczność Hamadiego brała się z pewności, iż operacją kierować będzie z solidnego betonowego schronu. Cóż, odwaga nie wyklucza ostrożności. Badr w każdym razie zainkasował za dostarczenie krytronów dziesięć milionów dolarów, a od reszty umywał ręce. Spojrzał na zegarek.

— Trzeba jechać! Wieczorem wracam do Paryża.

Możesz skontaktować się ze mną w „Plaża Athenee”. Hamabi czuł się w Paryżu jak u siebie. Bliskie stosunki handlowe sprawiły, że Francja życzliwie odnosiła się do Iraku. Podobnie jak Londyn, którego wywiad przez nienawiść do Iranu przymykał oczy na wiele spraw. Bez Anglików Hussein nie zbudowałby wytwórni broni chemicznej, z której był tak dumny. Próba na zbuntowanej mniejszości Kurdyjskiej dała jednoznaczny wynik: po dobrym „spryskiwaniu” nie ocalała żywa dusza przy małych nakładach finansowych. Oczywiście bomba jądrowa była skuteczniejsza. A Hussein marzył o definitywnym starciu Izraela z mapy świata. Zamieszkały w osiemdziesięciu procentach przez szyitów, skupiający większość szyickich sanktuariów, w tym Mauzoleum Karbala, Irak od wieków był wrogiem Izraela. Hasło „świętej wojny” znajdowało poparcie wśród nieokrzesanej, niepiśmiennej ludności. Palestyńczycy stanowili dla Iraku jedynie polityczny pozór działań. Irak był państwem stosunkowo nowoczesnym i, na przykład, taki Tarik Hamadi w głębi ducha nie wiele sobie robił z Al Ouods i religijnych zaklęć fanatyków. Unicestwienie Izraela było drugim punktem szeroko zakrojonej operacji, mającej uczynić z Iraku pierwsze mocarstwo Bliskiego Wschodu. Przedtem trzeba było napełnić wypróżnione podczas wojny z Iranem kasy. W tajemnicy opracowano już pewien plan.

Powrót Palestyny wraz z Al Quods w obręb świata arabskiego zepchnie na drugi plan Arabię Saudyjską, strażniczkę Mekki, i przyda Irakowi autorytetu moralnego. Arab, który przywróci wiernym Al Ouods, po wsze czasy wyniesiony będzie na piedestał.

Płacąc Hamadi wyciągnął plik banknotów. Nie żałowano pieniędzy na plan „Osirak”… Chwilę później w jego kieszeni zapiszczał miniaturowy radiotelefon. W miarę jak słuchał, jego twarz zasępiała się. Mruknął coś, czego nie usłyszał nawet jego sąsiad.

— Musiałeś być śledzony — odezwał się podenerwowanym głosem. — Moja ochrona zauważyła podejrzaną parę. CIA albo syjoniści.

Opalone uda Heidi Ried przyciągały znacznie większą uwagę niż ruda czupryna jej partnera, Johna Mackenzie. Siedzieli na tarasie „Kehistein Haus” w gromadzie cieszących się ostatnimi promieniami słońca turystów, którzy ściągali tu dla pięknych pejzaży. Na niebie gromadziły się chmury i robiło się chłodno. Duży żółtodzioby wroniec przysiadł na stoliku Heidi, porwał kawałek sera i odleciał.

— Ach, jakież to malownicze! — bawarska para obok nich nie mogła wyjść z podziwu. Ptaki bez żenady wyjadały smakołyki z talerzy klientów. John oparł dłoń na ręce Heidi. — Nie zimno ci?

— Nie. Mam nadzieję, że te dranie zaraz wyjdą. Co zamierzasz?

— Potrzebne mi zdjęcie faceta, z którym spotkał się Farid Badr. Nie wiemy, kim jest.

— Nie możesz go śledzić?

— To zbyt niebezpieczne.

Heidi i John pracowali dla Wydziału Operacyjnego CIA. Mackenzie etatowo, po służbie w „zielonych beretach”, Ried dorywczo. Zwerbowała ją komórka w rodzinnym Wiedniu, gdzie pracowała jako dziennikarka. Ten zawód stanowił zresztą doskonały kamuflaż i nikt nie przypuszczał, że jest agentką CIA. Obie prace fascynowały ją, nie miała więc czasu ustabilizować życia prywatnego. Niezwykle kobieca, ubrana najczęściej w powiewne bluzki, przez które widać było koronkowe staniczki, w dopasowane spódniczki i czółenka na wysokich obcasach, fascynowała mężczyzn. W jej twarzy było coś z Madonny i łajdaczki zarazem. Spojrzenie dużych szarych oczu rzucało ich do jej stóp.

— Zobaczę, co z nimi — zaproponował John.

— Lepiej ja pójdę. Ty już tam byłeś.

Przeszła przez salę i serce w niej zamarło. Nikogo!

Odetchnęła, przypomniawszy sobie o sali Ewy Braun. Podeszła do stoiska z pamiątkami, kupiła parę kart i zawróciła. Tym razem spostrzegła obu mężczyzn. Słońce skryło się za chmurami i zziębnięty John podniósł się na jej widok.

— Chodźmy. Staniemy w kolejce do wind. W ten sposób ich nie przegapimy. Spróbuję zrobić zdjęcie, kiedy wsiądą do autokaru.

— Nie mogą dowiedzieć się, z kim się spotkałeś — skandował gniewnie Hamadi. — To byłaby katastrofa. Zidentyfikują mnie i…

— Już cię widzieli — przypomniał Badr i skulił się w fotelu pod spojrzeniem Tarika, który uciął zimno:

— Nie będą już mieli okazji o tym mówić.

— Kto cię poinformował?

— Nigdy nie wychodzę sam. Moi ludzie weszli tu piechotą, aby nie zostawiać śladów. Poradzę sobie. Nie denerwuj się. Odczekamy chwilę.

— Po co?

— Za kwadrans zapadnie gęsta mgła. To wszystko ułatwi — Hamadi wskazał chmury schodzące z wyższego masywu nad „Orle Gniazdo”.

— A jeżeli wcześniej odejdą?

— Inni moi ludzie czekają na przystanku autobusowym w Intereck. Nie zawahają się przed niczym. Chcesz jeszcze kawy?

Farid odmówił. Gardło ścisnął mu strach. Tarik usiłował ukryć swój, ale w głębi ducha czuł się kiepsko. Farid miał rację: głupotą było spotykać się tu ze względu na sentymenty. Jeżeli prezydent dowie się, że przez jego fanaberie plan „Osirak” spalił na panewce, każe go powiesić uprzednio oślepiwszy. Nerwowo spoglądał na chmury schodzące znad Hochkalteru. Turyści podążali ku windom wypłoszeni przez pierwsze krople deszczu. Jego ludzie na pewno są już na miejscu.

— Chodźmy — powiedział.

Przeszli przez okrągłą salę, niemal zupełnie wyludnioną. Za to korytarz i hali na wprost wind wypełniał gęsty tłum. Hamadi minął go i skierował się ku opustoszałej restauracji na tarasie. Ostatnie ptaki zbierały się do odlotu, kelnerki kończyły sprzątanie. Kłęby białej waty otuliły już wielki krzyż z szarotką w miejsce Chrystusa. Choć był czerwiec, powietrze oziębiło się. Hamadi zszedł po schodach i nie odwracając się ruszył ku zboczu. Farid podążał za nim. Po paru sekundach roztopili się we mgle niczym duchy.

John Mackenzie dał się zmylić. Widział Hmadiego, gdy wraz z towarzyszem wyszedł z restauracji. Udał, że idzie do toalety, a kiedy się odwrócił, mężczyźni zniknęli. Natychmiast zorientował się, że schodzą pieszo. Szepnął do Heidi:

— Zostań tu, sprawdzę, dokąd poszli. Może to podstęp.

Wyszedł z „Kehistein Haus” w samą porę, by dostrzec niknące we mgle sylwetki. Pieszy szlak leżał po drugiej stronie budynku, ale mogły istnieć inne. Nie mógł ryzykować. Ruszył za nimi. Odwrócił się po paru sekundach. „Kehistein” był już niewidoczny. Chmury gęstniały. Szedł po cichu, nasłuchując i usiłując coś dojrzeć w białych kłębach. Stopniowo tracił wyczucie odległości i orientację. Nagle znalazł się przed krzyżem. Okrążył go. Ani śladu Arabów. Jak zgadnąć, którą ścieżką poszli w tym mleku? Zrozumiał swój błąd. Nawet jeśli szli piechotą, spotkałby ich na dole przy autobusie. Wystarczyłoby poczekać. We mgle mógł ich tylko zgubić. Wtem tuż przed nim wyrosły dwie sylwetki. Najpierw wziął ich za zagubionych turystów, ale zobaczył smagłe, wąsate twarze i wyraz oczu. Jeden z nich miał noktowizor, pozwalający widzieć we mgle. Powiódł wzrokiem w dół i dostrzegł w ich rękach noże. Chciał odskoczyć, ale silne ramiona otoczyły jego tułów i uniosły w górę. Próbował się bronić, na próżno. Jeden ze stojących przed nim mężczyzn chwycił go za lewą rękę, wykręcając ją brutalnie. Niewidoczny napastnik unieruchamiał jego prawe ramię. Ktoś z tyłu odezwał się cicho po arabsku:

— No, Ibrahim. Załatw go.

Ibrahim Kamel rozpoczął karierę jako oprawca irańskich jeńców. Dzięki swojej pomysłowości awansował szybko na szefa grupy dochodzeniowej. Specjalizował się we wprowadzaniu rury w odbytnicę przesłuchiwanego. Do rury wsuwał szyjkę butelki ze sprężonym powietrzem. Ofiara konała w potwornych cierpieniach, z rozerwanym żołądkiem i trzewiami. Jeżeli miał czas, sadzał ofiarę na stalowym stożku i przywiązywał jej do pasa coraz większe ciężarki. Torturowany nabijał się powoli na ów bolec, aż umarł. Pozostał nieokrzesanym wieśniakiem, nie ceniącym zbyt wysoko życia ludzkiego. Ślepo słuchał rozkazów, nawet jeśli wymagały największego okrucieństwa. Szybko zwrócił uwagę generała Chakera i został przeniesiony do służb specjalnych. Jego zadaniem była likwidacja opozycjonistów. Dzięki temu wiele podróżował, sprawił sobie złoty rolex, a od czasu do czasu luksusową dziwkę. Zupełną bezkarność w Europie zapewniał mu dyplomatyczny paszport przedstawiciela OPEC w Wiedniu. Rozsmakował się w wystawnym życiu, jedwabnych koszulach i niemal zapomniał, że po raz pierwszy wykąpał się mając dwadzieścia pięć lat. Dwaj napastnicy Johna Mackenzie byli tylko zwykłymi zbirami.

Amerykanin usiłował opanować się. Nie przewidział zasadzki. Gdyby nie mgła, byłoby to niewykonalne w tłumie turystów. Spojrzał w oczy Araba i wyczytał w nich wyrok śmierci. Oblał go zimny pot.

— Puśćcie mnie! Oszaleliście?!

Ibrahim Kamel podszedł i oparł ostrze noża na brzuchu agenta. Był od niego niższy, bardzo krępy, miał cofnięte czoło i krótką brodę.

— Milcz, ty podły syjonisto!

Dokładnie zrewidował Johna i schował jego rzeczy do torby. Potem cofnął się, wykrzywiając twarz w okrutnym grymasie. Bezkarne mordowanie stanowiło najprzyjemniejszą część jego pracy. Rzucił rozkaz zbirom, którzy powlekli szamocącego się Johna. We mgle prawie nic nie widział, zdawał sobie jednak sprawę, że przepaść jest tuż obok. Jeden z napastników ogłuszył go potężnym ciosem w tył głowy. Kiedy się ocknął, leżał na płaskiej skale wiszącej nad stumetrową przepaścią. Chmury jeszcze tu nie zaszły i w dali widać było błękitną taflę Kónigsee. Pomyślał, że ma cień szansy wyjść z opresji z paroma złamaniami. Znów stanął przed nim Ibrahim Kamel. Uśmiechnął się złowróżbnie. Przez chwilę bawił się sztyletem na oczach Amerykanina. Potem wprawnym gestem poderżnął mu gardło. John poczuł najpierw pieczenie i sądził, że napastnik zadowolił się niegroźnym okaleczeniem. Zaraz jednak przesłoniła mu oczy czarna mgła. Dusił się własną krwią. Z ust, zamiast krzyku, wydobył się straszliwy charkot. Żył jeszcze, kiedy Kamel zepchnął go w przepaść. Arab patrzył, jak ciało roztrzaskuje się o skały i niknie wśród krzewów. Zadowolony z siebie pobiegł w stronę krzyża z szarotką, gdzie czekali Badr i Hamadi. Ten ostatni wziął od Kamela rzeczy agenta CIA i uśmiechnął się w podzięce. — Teraz dziewczyna — rozkazał krótko.

— Poszedł za nią Mahmud. Ma działać, kiedy tylko będzie mógł.

— Sam się tym zajmij. Spotkamy się w Intereck — uciął Hamadi.

Odczekał, aż trzej zabójcy oddalą się i wraz z Badrem ruszył ścieżką. Badr nie widział śmierci agenta CIA, ale nie wątpił, że zagrożenie zostało zlikwidowane. Libańczyk słyszał straszliwy charkot zarzynanego człowieka i czuł, że nie zapomni go do grobowej deski.

Heidi Ried niepokoiła się nie na żarty. Przepuściła już dziesiątki turystów, korytarz prawie opustoszał. Raz po raz spoglądała w stronę tarasu. Widok gęstniejącej mgły potęgował jej lęk. Nie wracał ani Badr, ani drugi Arab, ani John. Dostrzegła natomiast śniadego mężczyznę z papierosem, który stał oparty o framugę i także przepuszczał windy. Wielokrotnie uchwyciła jego spojrzenie. Nie było to spojrzenie adoratora. Patrzył na nią morderca. Heidi nie wiedziała, co robić. Czuła, że coś przytrafiło się Johnowi i ogarniał ją paniczny strach. W tłumie była bezpieczna, kiedy jednak odjedzie kolejna winda, pozostanie tu sama z tym typem i kelnerami. Gorączkowo szukała wyjścia z sytuacji, gdy z tarasu weszło trzech ciemnoskórych mężczyzn. Dołączyli do obserwującego Heidi zbira. Po krótkiej wymianie zdań jeden z nich nachalnie spojrzał na dziewczynę. Heidi poczuła, że uginają się pod nią nogi. Czterej Arabowie wślizgnęli się między oczekujących i otoczyli ją izolując od reszty turystów. Kiedy otwarły się drzwi kabiny, instynktownie rozepchnęła ich łokciami i wsunęła się do windy jako pierwsza. Przylgnęła do pary Amerykanów. Z walącym jak młot sercem czekała, aż zamkną się drzwi. Gdzie podziewał się John? Uczepiła się myśli, że poszedł za Badrem. Musiała sama wrócić do Intereck i tam poczekać na Amerykanina. Uchwyciła znów spojrzenie jednego z mężczyzn. Poczuła się tak, jakby pchnął ją sztyletem. Gdy otwarły się drzwi windy, wyskoczyła, trzymając się kurczowo dwojga Amerykanów. Nie oglądała się za siebie. Podeszła do grupy osób wsiadających do autobusu do Intereck. Potulnie czekała na swoją kolej. Podała bilet kierowcy, ale ten zwrócił go jej:

— Ostemplowała pani bilet powrotny na piątą. Ten autobus odjeżdża o czwartej. Wsiądzie pani, jeśli będzie wolne miejsce. Proszę poczekać.

Heidi liczyła wsiadających. Był wśród nich śledzący ją mężczyzna. Po chwili kierowca odezwał się:

— Niestety, nie ma już miejsca. Musi pani czekać. Aby uniknąć zamętu, po przybyciu na parking turyści określali przewidywaną godzinę powrotu. Niemiecki porządek…Heidi patrzyła z paniką, jak mijają ją trzy autobusy. Została sama. Dławił ją strach. Było jej zimno. Wszyscy czterej mężczyźni zniknęli, prawdopodobnie wsiedli do różnych autobusów. Nie mogła znieść myśli o ponad półgodzinnym oczekiwaniu na tym pustkowiu, wśród gęstniejącej mgły. Spojrzała na prowadzącą do doliny drogę. Miała sześć i pół kilometra, co oznaczało mniej więcej trzy kwadranse marszu. Zawsze to lepsze niż sterczenie na zimnym i wyludnionym parkingu. Ślizgając się po ośnieżonych odcinkach drogi, Heidi nie miała czasu delektować się wspaniałym pejzażem. Szła od dziesięciu minut i nie spotkała żywego ducha. Jeździły tędy wyłącznie autobusy, amatorzy pieszych powrotów byli raczej nieliczni. Czuła się idiotycznie w tym otoczeniu, ubrana w żółtą skórzaną mini i wysokie czółenka.

Spojrzała w bok słysząc trzask łamanych gałęzi i osuwających się kamyków. Poczuła, że zamiera jej serce. Po zboczu lekkim krokiem biegło w jej stronę trzech mężczyzn, tych samych, których zauważyła przy windzie. Jeden z nich przeciął jej drogę. Dwaj pozostali stanęli za jej plecami. Heidi krzyknęła zdławionym głosem, sparaliżowana strachem. Nim zdołała odzyskać zimną krew, napastnik uderzył ją w twarz rozcinając wargę, potem wymierzył cios w skroń. Ogłuszoną powlekli bez trudu aż do tarasu widokowego. Poprzez łzy zobaczyła w dali otoczone górami Kónigsee. Napastnicy pchnęli ją na kamienną balustradę i wykręcili ręce. Krzyknęła naiwnie:

— Zostawcie mnie! Złożę skargę na policji!

Z drogi nie można było ich dostrzec. Zresztą o tej porze nie było wokół żywego ducha. Nie mogła liczyć na niczyją pomoc. Krępy łysy Arab chwycił Heidi za włosy, owinął je wokół dłoni, odchylił jej głowę i napluł w twarz. — Twój przyjaciel nie żyje! Ciebie też to czeka, chyba że odpowiesz mi na parę pytań. Kim jesteś?