172779.fb2 Dzia?a Bagdadu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Dzia?a Bagdadu - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 28

Powstrzymał ruchem ręki Malka, który zbierał się do wyjścia. Schwartzenberg był przedstawicielem Mossadu w Belgii. Korpulentny, miły, o ciemnych krzaczastych brwiach, swobodny. Serdecznie uścisnął dłonie obu mężczyzn.

Amerykanin zapytał perfidnie:

— Wiadomo coś nowego na temat śmierci Georgesa Beara?

— Nic — z powagą odpowiedział przedstawiciel Mossadu. — Ale mam panu przekazać pewną informację. — Dobrą?

— Nawet bardzo! Przede wszystkim zobowiązano mnie do przekazania gratulacji mojego rządu. Pańska agencja spisała się wspaniale. Powołana przez premiera komisja zbada przyczyny, dla których nasze służby, zwykle bardzo skuteczne, nie wpadły na trop planu „Osirak” stanowiącego tak poważne zagrożenie dla Izraela. Amerykanin nieufnie oczekiwał końca tyrady. Kiedy Żydzi zaczynali być uprzejmi, oznaczało to, że zamierzają o coś prosić.

— Dziękuję panu — powiedział. — Przekażę pańskie słowa centrali, w której Izrael ma wielu przyjaciół. — Chciałbym dodać, że nie ma powodu żałować, iż „Gur Mariner” zdołał się wymknąć. W największym sekrecie pragnę przekazać panu wiadomość, że przedsięwzięliśmy już odpowiednie kroki, by nie dotarł do portu przeznaczenia.

— Zamierzacie go zatopić?

— Nie wolno mi nic powiedzieć, zapewniam jednak, że ładunek tego transportowca nigdy nie trafi w ręce Irakijczyków.

— Uzyskaliście dokładne dane o rodzaju towarów załadowanych w Rotterdamie? — zapytał Malko.

— Częściowo. Chodzi rzeczywiście o najważniejsze części superdziała, wyprodukowane w całej Europie. Nie mogły uchodzić za elementy rurociągu i Irakijczycy zdecydowali się przetransportować je ze szczególną ostrożnością. Z drugiej strony pewne informacje nasunęły nam na myśl, że czterdzieści krytronów z Roissy znajduje się również na tym statku, pod nadzorem służb specjalnych Iraku.

— Mam nadzieję, że zwrócicie je nam — wtrącił Amerykanin jeżeli uda wam się zatrzymać „Gur Marinera”. Izraelczyk uśmiechnął się sztucznie.

— Z pewnością. Nie będą nam potrzebne.

Naturalnie — przecież potrafili je wytwarzać. Malko nie mógł wprost wyjść z podziwu. A więc wszystko, co zrobił, poszło na marne. Izraelczyk wkrótce wyszedł i szef Stacji CIA powiedział do Malka:

— Wiem, że bez pańskiej przenikliwości i wyczucia nigdy nie doszlibyśmy do tego. Raz jeszcze wspaniale pan sobie poradził. Co pan teraz zamierza?

— Wrócić do Austrii — oświadczył z uśmiechem Malko. — jest czerwiec, sezon przyjęć. Co wieczór bal. I tak już wiele straciłem.

Powinien też zająć się Aleksandrą. Wróciła już z owej tajemniczej podróży i Malkowi pilno było zawrzeć z nią pokój.

* * *

Z fotela w hallu „Amigo” poderwał się na widok Malka i skoczył ku niemu młody mężczyzna. Malko ledwie zdążył powstrzymać Chrisa Jonesa, który już sięgnął po broń. — Spokojnie, to mój znajomy!

Mężczyzną tym był Kurt von Wittenberg. Za nim stała promieniująca szczęściem Pamela w nowej lśniącobiałej garsonce na fioletowej podszewce. Spódniczka rozchylała się na boku niczym płatki kwiatu, odsłaniając całe udo. Przez żakiet przeświecała makowa koronkowa halka, doskonale wypełniona… Na jednym z zakończonych długimi czerwonymi paznokciami palców połyskiwał ogromny, żółty diament. Stanowił równowartość średniej płacy w Związku Radzieckim za dziesięć wieków pracy. Książę usłuchał jego rady. Wittenberg ujął Malka pod ramię i odprowadził na bok. — Dziękuję. Wszystko się ułożyło. Pamela mi wybaczyła. Wydamy wielkie przyjęcie. Będzie pan naszym honorowym gościem.

— Cieszę się z góry — uśmiechnął się Malko.

— Wspaniale! Teraz już pana pożegnam. Wracamy do Austrii.

— Sekundę, darling — głos Pameli ściąłby z nóg aja-tołłaha. — Muszę coś zabrać z pokoju Malka.

— Pójdę z panią — zaproponował Malko.

— Czekam w barze — odpowiedział Kurt. — Chodźmy — dodał radośnie pod adresem Chrisa i zamówił dla nich obu „Gastona de Lagrange”.

Pamela pierwsza weszła do windy. Była obficie skropiona perfumami.

— Z przyjemnością stwierdzam że pani kłopoty dobiegły kresu — zaczął Malko.

— Tak sądzę. Mam nadzieję, że w Wiedniu będziemy się często widywać…

Wszedłszy do pokoju oparła się o komodę i rzuciła torebkę na łóżko. Spoglądała na Malka. Biodra i odsłoniętą nogę wysunęła do przodu, jakby chciała zwrócić uwagę na ich doskonałość.

— Co chciała pani wziąć? — zapytał.

— Pana — powiedziała i przywarła do niego.

Rozpięła żakiet obnażając bujne piersi. Jej usta przylgnęły do ust Malka we wprawnym i głębokim pocałunku. Jej biodra falowały w naturalnym ruchu. Gdy przerwała pocałunek, jej oddech stał się krótki.

Wpatrywała mu się w oczy palącymi czarnymi źrenicami.

— Weź mnie — powiedziała wprost. — Szybko!

Wdzięcznym ruchem zsunęła zawadzający kawałek białej koronki, pozostając jedynie w długich aż po pachwinę pończochach. Ponieważ Malko nie dość szybko odpowiadał na jej ofertę, rozpięła guziki jego koszuli i przystąpiła do delikatnych, ale demonicznych pieszczot. Prześlizgiwała się po torsie, schodząc w dół brzucha; niczym dobra kucharka, która jednocześnie dogląda wielu rondli.

Ujęła jego członek, lekko musnęła, potem przyklękła i wsunęła go do ust, dając przyjemność tyleż ulotną, co wyrafinowaną.

Gdy wstała, Malko przejął inicjatywę i ugiąwszy lekko kolana wszedł w nią jednym pchnięciem. Dłońmi obejmował jej pośladki. Dziewczyna nie przestawała go całować i łasić się do niego, aż doszedł do szczytu. Stali przez chwilę złączeni w uścisku, potem Pamela cofnęła się, podniosła majtki i pobiegła do łazienki. Gdy wróciła, można by przysiąc, że odeszła właśnie od konfesjonału. Gładka, okolona długimi czarnymi włosami buzia absolutnie nie zdradzała, do jakich bezeceństw była zdolna.

— Wracajmy — powiedziała.

W windzie spojrzał jej głęboko w oczy.

— Dlaczego? — zapytał.

Pamela uśmiechnęła się niewinnie.

— Miałam ochotę. Może jeszcze kiedyś to zrobię, w Wiedniu albo gdzie indziej. Było mi z tobą dobrze. Nie jesteś taki jak inni.

Odeszła pod ramię z Kurtem von Wittenbergiem. Świetna towarzyszka życia… Malka prawie ogarnęły wyrzuty sumienia.

Z tajnej bazy na pustyni Negev wystartowały dwa phantomy. Tankowały już dwukrotnie. Leciały na wysokości sześciuset stóp nad Morzem Śródziemnym skrzydło w skrzydło, poszukując interesującego je obiektu. Zgodnie z danymi nie powinien znajdować się zbyt daleko. Na lśniącej tafli morza nie widać było jednak żadnego statku. Dowódca patrolu zweryfikował obliczenia, wezwał bazę i zaczął zataczać szersze kręgi w poszukiwaniu zaginionego obiektu. Niestety, pozostało mu jeszcze tylko czterdzieści minut zasięgu. Na szczęście w siedem minut później dostrzegł statek i zniżył lot, by upewnić się o jego tożsamości. Zainstalowane pod skrzydłami kamery robiły setki zdjęć. Nawigator starannie zanotował nowy kurs transportowca i podał go K. 137, samolotowi, który dostarczał paliwo i podawał namiary następnego tankowania. Potem obie maszyny odleciały na wschód i wzniosły się, by ograniczyć zużycie paliwa.

* * *

Ostatni bal w tym sezonie odbył się u Malka. Goście bawili się świetnie w ogromnej sali na pierwszym piętrze, którą wspaniale wywoskowany parkiet czynił godną nazwy sali balowej.

Malko spoglądał na Aleksandrę, jak zwykle cudowną. Ubrana była w brązową suknię z zamszową spódnicą i koronkową, niemal przezroczystą górą. Rozpalała wzrok wszystkich mężczyzn. Powitanie w gruncie rzeczy jeszcze nie nastąpiło. Od powrotu Malka wymykała się systematycznie, żądając testu na AIDS, nim pozwoli mu się do siebie zbliżyć.

Stojącego nie opodal Elka dobiegł dzwonek telefonu. Poszedł odebrać i po krótkiej rozmowie wrócił do Malka.

— Do pana. Waszyngton. To bardzo pilne.

Malko z trudem wyrwał się z objęć pewnej młodej uczennicy przyklasztornej szkoły i podszedł do aparatu. Rozpoznał głos szefa wydziału operacyjnego CIA. — Malko, przepraszam, że panu przeszkadzam — zaczął — mamy jednak poważny problem. Izraelczycy powiadomili nas, że „Gur Mariner” zmienił kurs. Kieruje się prawdopodobnie do Turcji. Stambuł lub Izmir. Sądzę, że musi pan się tym zająć.

Cuchnące wyziewy gnijących wód Złotego Rogu wdzierały się do wnętrza taksówki mimo hermetycznie zamkniętych szyb. Elko Krisantem wciągał je szeroko rozwartymi nozdrzami niczym woń różanego ogrodu. Zatoka, która oddziela stary Stambuł od Beyoglu, dzielnicy hoteli i interesów, była odrażającym trzęsawiskiem, w którym pleśniało kilka starych łajb. Potężne transportowce stały zakotwiczone po drugiej stronie Bosforu, bardziej na południe, na wprost wybrzeża azjatyckiego.

Pojazdy wlokły się po moście Galata wśród dźwięku klaksonów. Za taksówką Malka znajdował się biały taunus z głośnikami i tablicą „Trafik Polisi” na dachu. Mimo głośnego wycia syreny wóz nie posuwał się ani o metr. Przy balustradzie mostu stało kilku wędkarzy, cierpliwie wpatrujących się w brudną, gęstą jak zupa wodę. Nad nimi krążyły kormorany i krzykliwe mewy. Malko i jego przyjaciele stracili półtorej godziny na pokonanie dwudziestu pięciu kilometrów dzielących lotnisko od miasta. Przez Stambuł, miasto meczetów i bazarów, trudno było się przebić. Taksówkarz wyminął stojący na środku uszkodzony furgon, rzucając kierowcy:

— Bok soyu!