172991.fb2
Bell miał GPS, lecz urządzenie nie pokazywało mapy na ekranie. Było inne niż to w samochodzie wypożyczonym przez O’Donnella. GPS helikoptera pokazywał nieustannie zmieniające się współrzędne szerokości i długości geograficznej. Blade, zielone, zwyczajne cyfry. Reacher kazał pilotowi lecieć na południe od Palmdale. Pilot martwił się o paliwo. Reacher kazał mu zmniejszyć pułap. Bywało, że helikopter wytrzymywał upadek z wysokości trzydziestu metrów. Bardzo rzadko z kilkuset.
Ponownie zadzwonił do Neagley. Uzyskała adres Deana od Margaret Berenson przebywającej w hotelu w Pasadenie. Ona też nie miała GPS. Jechała w ciemności, dysponując przestarzałymi reflektorami na dodatek zamalowanymi niebieską farbą. Zasięg co jakiś czas się urywał. Dwukrotnie stracili łączność. Zanim rozmowa została przerwana po raz trzeci, powiedział, aby odnalazła ranczo Deana i zataczała małe kręgi z włączonymi przednimi światłami.
Usiadł w fotelu Lamaisona i przytknął czoło do szyby tak jak on. Dixon i O’Donnell wyglądali przez boczne szyby z tyłu. Przed nimi rozciągała się szeroka panorama. Reacher kazał pilotowi co jakiś czas zataczać szerokie koło, na wypadek gdyby ominęli to, czego szukali.
Nie dostrzegł niczego.
Absolutnie niczego z wyjątkiem bezkształtnej ciemności i pojawiających się sporadycznie słabych pomarańczowych świateł. Pomyślał, że to stacje benzynowe lub małe parkingi przed wiejskimi sklepami spożywczymi. Czasami mijali samochody na opustoszałych drogach, lecz żaden z nich nie był hondą civic Neagley. Wszystkie miały żółte światła zamiast niebieskich. Wybrał jej numer. Brak zasięgu.
– Paliwo się kończy – poinformował pilot.
– Autostrada z lewej strony – zawołała Dixon. Reacher spojrzał w dół. Też mi autostrada. Pięć samochodów w linii prostej na odcinku dwóch kilometrów. Dwa jechały na południe, trzy na północ. Zamknął oczy i wyobraził sobie mapy, które oglądał.
– Nie powinniśmy szukać na autostradzie północ-południe – powiedział. – Dolecieliśmy za daleko na zachód.
Bell przechylił się i szerokim łukiem skręcił na wschód, aby po chwili wyrównać.
– Niebawem będę musiał lądować – oświadczył pilot.
– Wylądujesz, kiedy ci powiem – odparł Reacher.
Na północ od gór powietrze było lepsze. Niewiele kurzu i cienka warstwa nagrzanego powietrza. Horyzont był wyraźnie widoczny. Daleko przed sobą spostrzegli migoczące światła. Pewnie Palmdale. Reacher słyszał, że to ładne miejsce. Podobno bardzo dynamicznie się rozwijało. Uważano je za atrakcyjne, a zatem było drogie. Facet szukający otwartej przestrzeni i spokoju oraz najlepszego sposobu zainwestowania forsy trzymałby się od niego z daleka.
– Zawróć na południe – powiedział. – Zwiększ pułap.
– Spalimy więcej paliwa – zauważył pilot.
– Musimy mieć lepszy widok.
Bell wznosił się powoli przez kilkadziesiąt metrów. Pilot opuścił nos maszyny i zatoczył szerokie koło, jakby przeszukiwał horyzont reflektorem.
Nie zauważyli niczego.
Żadnego zasięgu.
– Wyżej – polecił Reacher.
– Nie mogę – zaprotestował pilot. – Spójrz na zegary. Reacher odszukał wskaźnik paliwa. Wskazówka zbliżała się do zera. Oficjalnie zbiorniki były puste. Zamknął oczy i ponownie wyobraził sobie mapę. Berenson powiedziała, że Dean narzekał na dojazdy. Do Highland Park prowadziły jedynie dwie drogi. Droga Sto Trzydzieści Osiem biegnąca na wschód od Mount San Antonio i Dwójka na zachodzie, przebiegająca obok obserwatorium Mount Wilson. Dwójka była przypuszczalnie węższa i bardziej kręta. Łączyła się z Dwieściedziesiątką w Glendale. Była pewnie gorsza od drogi na wschodzie. Mógłby ją wybrać jedynie jakiś półgłówek. Oznaczało to, że Dean wyruszał z miejsca położonego na południe, a nie na południowy wschód od Palmdale. Reacher patrzył przed siebie, czekając aż w oddali pojawią się światła.
– Teraz wykonaj zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i leć prosto – powiedział.
– Nie mamy paliwa.
– Rób, co mówię.
Maszyna zawróciła, zanurkowała i ruszyła przed siebie. Sześćdziesiąt sekund później dostrzegli Neagley.
W odległości dwóch kilometrów zauważyli stożek niebieskiego światła obracający się i pulsujący jak latarnia morska. Wyglądało na to, że Neagley zatacza koła o promieniu dziesięciu metrów, błyskając reflektorami na wybojach. Efekt był niesamowity. Promienie reflektorów przesuwały się wokół, rzucając ruchome cienie i sięgając kilkudziesięciu metrów tam, gdzie nie natrafiły na żadne przeszkody. Jak latarnia na skalistym brzegu. Małe pagórki i wgłębienia układały się w dramatyczny relief. Na północ od Neagley znajdowały się niskie zabudowania, na wschód – linia wysokiego napięcia. Na zachód od niej przebiegał płytki parów o szerokości dwunastu i głębokości sześciu metrów.
– Ląduj – polecił Reacher. – W wąwozie. Nie opuszczaj podwozia.
– Dlaczego?
– Ponieważ tak sobie życzę.
Pilot poleciał kawałek na zachód, zmniejszył pułap o kilkadziesiąt metrów i zawrócił w stronę wąwozu, aby po chwili opuścić maszynę na ziemię jak windę. Usłyszeli sygnał alarmowy ostrzegający, że ląduje ze schowanymi kołami. Pilot zignorował go i kontynuował manewr. Zwolnił na wysokości sześciu metrów od ziemi i delikatnie posadził helikopter na kamienistym dnie parowu. Usłyszeli chrzęst miażdżonych kamieni i skrzypienie metalu. Podłoga znajdowała się prawie płasko. Przez tuman kurzu wzbijany płatami Reacher dostrzegł jadącą w ich kierunku Neagley.
W tym momencie paliwo się skończyło.
Silniki zgasły, a wirnik zamarł.
W kabinie zapadła cisza.
Reacher wyszedł pierwszy. Przedarł się przez obłok gorącego kurzu, wysłał Dixon i O’Donnella na spotkanie Neagley, a następnie wrócił do bella. Otworzył drzwi kokpitu i spojrzał na pilota. Facet w dalszym ciągu siedział przypięty pasami. Stukał paznokciem w szybkę wskaźnika paliwa.
– Przyjemne lądowanie – powiedział. – Jesteś dobrym pilotem.
– Dzięki.
– To wirowanie w powietrzu to sprytny pomysł – zauważył. – Dzięki temu drzwi były otwarte.
– To jedna z podstawowych zasad aerodynamiki.
– Miałeś okazję dokładnie przećwiczyć ten manewr. Pilot nie odpowiedział.
– Cztery razy – uściślił. – Przynajmniej o tylu wiem. Pilot nie odpowiedział.
– Ci ludzie byli moimi kumplami – wyjaśnił Reacher.
– Lamaison kazał mi to zrobić.
– W przeciwnym razie?
– Straciłbym robotę.
– Tylko tyle? Pomogłeś mu wyrzucić z helikoptera czterech żywych ludzi, aby ocalić pracę?
– Wiedziałem, że źle postępuję.
– A jednak to robiłeś.
– Czy miałem wybór?
– Duży – odparł Reacher. Widząc jego uśmiech, pilot nieco się rozluźnił. Reacher pokręcił głową, jakby był tym rozbawiony, pochylił się i poklepał tamtego po policzku. Przyjacielski gest. Uniósł kciuk, wsuwając go do oczodołu i nacisnął palcem wskazującym skroń, umieszczając trzy pozostałe palce za uchem. Chwilę później skręcił mu kark jedną ręką, pojedynczym raptownym szarpnięciem. Poruszył jego głową w jedną i drugą stronę, w przód i w tył, w prawo i w lewo, aby upewnić się, że kręgosłup został wystarczająco uszkodzony. Nie chciał, aby facet był sparaliżowany do końca życia. Nie chciał, aby kiedykolwiek się przebudził.
Odszedł, zostawiając go przypiętego pasami do fotela. Po piętnastu metrach odwrócił się i sprawdził. Helikopter stał w rowie, lekko pochylony, ze schowanym podwoziem i pustym zbiornikiem paliwa. Wypadek. Pilot na pokładzie, uraz spowodowany przez uderzenie. Niefortunne zdarzenie. Nie idealnie, lecz całkiem znośnie.
Neagley zaparkowała w odległości trzydziestu metrów od wąwozu w połowie odległości od frontowych drzwi domu Deana. Światła były nadal włączone. Kiedy Reacher dotarł do samochodu, ponownie odwrócił się i sprawdził okolicę. Bell był całkiem dobrze ukryty. Wystawał jedynie czubek śmigła. Płaty opadły pod własnym ciężarem. Tuman kurzu zaczął osiadać. Neagley, Dixon i O’Donnell stali obok siebie w zbitej gromadce.
– Wszystko w porządku? – zapytał Reacher.
Dixon i O’Donnell skinęli głową. Neagley się nie poruszyła.
– Gniewasz się? – zapytał Reacher.
– W sumie to nie – odpowiedziała. – Gniewałabym się, gdybyś to schrzanił.
– Musiałaś się dowiedzieć, gdzie jadą pociski.
– Przecież wiedziałeś.
– Potrzebowałem potwierdzenia. I adresu.
– No to jesteśmy. Nie ma tu żadnych pocisków.
– Są w drodze.
– Miejmy nadzieję.
– Chodźmy po Deana.
Wsiedli do małej hondy i Neagley podwiozła ich pod drzwi domu. Dean otworzył od razu. Pewnie usłyszał nadlatujący helikopter i zobaczył światła. Nie wyglądał na konstruktora rakiet. Bardziej przypominał trenera z ogólniaka. Wysoki, zwinny, z szopą piaskowych włosów. Miał jakieś czterdzieści lat, był bez butów, ubrany w spodnie od dresu i T-shirt. Nocny strój. Zbliżała się północ.
– Kim jesteście? – zapytał.
Reacher wyjaśnił, kim są i dlaczego przyjechali. Dean nie miał pojęcia, o czym mówi.