172991.fb2 Elita Zab?jc?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 85

Elita Zab?jc?w - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 85

84

Reacher oczekiwał zaprzeczenia. Lamaison ostrzegł Berenson, aby siedziała cicho i pewnie tak samo postąpił z Deanem. Tylko że zaprzeczenie sprawiało wrażenie szczerego. Facet był naprawdę zdziwiony i nie udzielał wymijających odpowiedzi.

– Zacznijmy od początku – powiedział Reacher. – Wiemy, co robiłeś z modułami elektronicznymi. Wiem też, dlaczego tak postępowałeś.

Na twarzy Deana pojawił się ten sam wyraz co na twarzy Margaret Berenson.

– Wiemy, że grozili twojej córce.

– Czym?

– Jest tutaj?

– Wyjechała razem z matką.

– Rok szkolny jeszcze się nie skończył.

– Pilna sprawa rodzinna. Reacher skinął głową.

– Odesłałeś je. Mądre posunięcie.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Lamaison nie żyje – wyjaśnił Reacher.

W oczach Deana pojawił się przelotny błysk nadziei, trwał jednak krótki ułamek sekundy i trudno go było dostrzec w ciemności.

– Wyrzuciłem go z helikoptera – kontynuował Reacher.

Dean nie zareagował.

– Lubisz obserwować ptaki? Poczekaj dzień lub dwa, pojedź pięć kilometrów na południe i wejdź na dach samochodu. Dwa myszołowy oznaczają kojota ukąszonego przez węża. Więcej – Lamaisona, Parkera lub Lennoxa. Wszyscy gdzieś tam są.

– Nie wierzę ci.

– Pokaż mu, Karla – powiedział do Dixon.

Dixon wyciągnęła portfel, który zabrała Lamaisonowi. Dean wziął go do ręki i obejrzał w korytarzu. Wytrząsnął zawartość na dłoń i przejrzał. Prawo jazdy Lamaisona, jego karty kredytowe, legitymacja pracownika New Age ze zdjęciem. Karta ubezpieczenia społecznego.

– Lamaison nie żyje – powtórzył Reacher. Dean włożył rzeczy do portfela i zwrócił Dixon.

– Macie jego portfel – powiedział. – To niczego nie dowodzi.

– Mogę ci pokazać pilota – zaproponował Reacher. – On też nie żyje.

– Przed chwilą wylądował.

– Przed chwilą go zabiłem.

– Jesteś szalony.

– A ty jesteś wolny. Dean nic nie odpowiedział.

– Nie spiesz się – ciągnął Reacher. – Przywyknij do tego. Powiedz nam tylko, kto i kiedy tu przyjedzie.

– Nikogo tu nie będzie.

– Ktoś musi przyjechać.

– Nie było o tym mowy.

– Naprawdę?

– Możesz to powtórzyć? – poprosił Dean. – Lamaison nie żyje?

– Zabił czterech moich przyjaciół – odpowiedział Reacher. – Gdyby żył, nie traciłbym czasu na rozmowę z tobą.

Dean wolno skinął głową. Zaczął się przyzwyczajać.

– Nadal nie wiem, o czym mówicie – powiedział. – Zgoda, podpisałem lipne papiery. Przyznaję. Zrobiłem to sześćset pięćdziesiąt razy. Na tym koniec. Nigdy nie było mowy o składaniu elementów lub pokazywaniu, jak to zrobić.

– Czy ktoś oprócz ciebie o tym wie?

– To nic trudnego. Zwyczajnie podłączasz i używasz. Prosta sprawa. Musi tak być. Tej broni będą używali żołnierze. Bez urazy. W nocy, na polu walki, w warunkach silnego stresu.

– Może to proste dla ciebie.

– Stosunkowo proste dla każdego.

– Żołnierze nigdy nie obsługują broni, dopóki ktoś im nie pokaże, jak to się robi.

– Zostaną przeszkoleni, to oczywiste.

– Przez kogo?

– Przeprowadzimy szkolenie w Fort Irwin. Poprowadzę pierwszy kurs.

– Lamaison o tym wiedział?

– To standardowa procedura.

– Zmusił cię, abyś mu pokazał. Dean potrząsnął głową.

– Nie. Nie wspominał o tym, chociaż mógł. Nie mogłem mu niczego odmówić.

– Dziewięć godzin – rzekła Neagley.

– Kolejne trzysta trzydzieści sześć tysięcy kilometrów kwadratowych – dodała Dixon.

Dokładnie trzysta trzydzieści sześć tysięcy siedemset, pomyślał Reacher. No to już mamy obszar wielkości całej Kalifornii i ponad połowy Teksasu. Pole koła liczyło się, mnożąc n przez promień podniesiony do kwadratu. To potęgowanie sprawiało, że wzrost był tak szybki.

– Jadą tu – powiedział Reacher. – Muszą.

Nikt nie odpowiedział.

***

Dean zaprosił ich do środka. Dom okazał się długim parterowym budynkiem z betonu i drewna. Betonu nie otynkowano, pozwalając, aby pokrył się żółtą patyną. Drewno miało ciemnobrązowy kolor. Na podłodze dużego salonu leżały dywany indian Navajo. Dostrzegli stare meble i kominek z popiołem z ostatniej zimy. Dużo książek i walające się wszędzie płyty kompaktowe. I stereo ze wzmacniaczem lampowym i głośnikami tubowymi. W sumie wszystko to wyglądało jak marzenie uciekiniera z wielkiego miasta.

Dean poszedł do kuchni, aby zaparzyć kawę.

– Dziewięć godzin i dwadzieścia sześć minut – powiedziała Dixon. Neagley i O’Donnell nie załapali, lecz Reacher zrozumiał, o co jej chodzi. Jeśli zaokrąglić liczbę Tt do trzech miejsc po przecinku, a ciężarówka porusza się z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, dziewięć godzin i dwadzieścia sześć minut dawało obszar poszukiwań milion osiemset tysięcy kilometrów kwadratowych.

– Mahmoud jest ostrożny – przypomniał Reacher. – Nigdy nie kupiłby kota w worku. Albo to jego forsa i nie chce jej stracić, albo forsa kogoś innego, kogo wolałby nie zdenerwować. Jedzie tu.

– Dean jest odmiennego zdania.

– Dean mówi, że nie uprzedzili go o tym. To różnica. Dean wrócił z kawą. Siedzieli w milczeniu przez kolejnych piętnaście minut. Nagle Reacher odwrócił się do Deana i zapytał:

– Masz narzędzia elektryczne?

– Trochę

– A plastikowe opaski do kabli?

– Dużo. Z tyłu domu jest warsztat.

– Powinieneś pojechać na północ – doradził Reacher. – Do Palmdale. Na śniadanie.

– Teraz?

– Teraz. Zostań do lunchu. Wróć po południu.

Dean siedział przez chwilę w milczeniu, później wstał, zabrał klucze i wyszedł. Usłyszeli pracujący silnik i zgrzyt kamieni na podjeździe. Po chwili dźwięk ucichł i ponownie zapadła cisza.

– Dziewięć godzin i czterdzieści sześć minut – powiedziała Dixon. Reacher skinął głową. Obszar potencjalnych poszukiwań powiększył się do miliona dziewięciuset czterdziestu kilometrów kwadratowych.

– Jedzie tu – powtórzył Reacher.

***

Siedemnaście minut po pierwszej nad ranem krąg poszukiwań urósł niemal do dwóch milionów sześciuset tysięcy kilometrów kwadratowych. Reacher znalazł atlas, wytyczył trasę przejazdu i obliczył, że Denver jest oddalone o osiemnaście godzin drogi. Oznaczało to, że do spotkania dojdzie prawdopodobnie o szóstej rano. Idealnie z punktu widzenia Mahmouda. Przypuszczalnie Lamaison powiedział mu, że grozili córce Deana. O szóstej rano dzieciak byłby w domu, przypominając ojcu, na jakie niebezpieczeństwo się naraża. Może Mahmoud zamierzał złożyć mu niezapowiedzianą wizytę, był jednak pewien, że uzyska to, czego chce.

Reacher wstał i ruszył na przechadzkę. Obszedł dom, a następnie obejrzał pokoje. Ranczo składało się z domu, garażu i warsztatu, o którym wspomniał Dean. Poza nimi w okolicy niczego nie było. Mimo panujących ciemności Reacher czuł pustą przestrzeń otaczającą go ze wszystkich stron. W środku sprawa była prosta. Trzy sypialnie, salon, kuchnia i jadalnia. Jedna z sypialni należała do córki Deana. Na tablicy wisiały zdjęcia wydrukowane na drukarce atramentowej. Grupki nastoletnich dziewcząt. Po trzy i po cztery. Dziewczyna i jej koleżanki. Drogą eliminacji ustalił, która występuje na wszystkich fotografiach. Wysoka blondynka. Czternaście lat. Nadal nieco niezgrabna, z aparatem korekcyjnym na zębach. Za rok lub dwa będzie chodzącą pięknością i pozostanie taką przez kolejnych trzydzieści lat. Zakładniczka szczęścia. Reacher rozumiał Deana i żałował, że Lamaison bardziej nie wrzeszczał, spadając w otchłań.

***

Ludzie powiadają, że najciemniej jest tuż przed świtem. Mylą się. Z definicji najciemniej jest w środku nocy. Około piątej na wschodzie zaświtała zorza. O piątej trzydzieści widoczność była już całkiem dobra. Reacher wyruszył na kolejną przechadzkę. Dean nie miał sąsiadów. Żył pośrodku tysięcy pustych akrów. Nic nie przysłaniało widoku aż po horyzont. Jałowa, spalona słońcem ziemia. Linie wysokiego napięcia biegły z południa na północ, mknąc we mgle. Kamienista droga wiodła do domu od południowego wschodu. Reacher przeszedł się nią kawałek i zawrócił, aby sprawdzić, jaki widok ukaże się oczom Mahmouda. Helikopter był ukryty. Szczęśliwym trafem samotny krzak jadłoszynu zasłonił wierzchołek śmigła. Reacher przestawił hondę Neagley za garaż i sprawdził ponownie. Idealnie. Trzy niskie i zakurzone senne zabudowania wydawały się naturalną częścią krajobrazu. Sto metrów dalej ujrzał odłupany płaski kawałek skały o kształcie przypominającym trumnę. Podszedł do niej i położył kawałek betonu Swana niczym pomnik. Wrócił do zabudowań i zajrzał do warsztatu. Drzwi były otwarte. W środku panował porządek i czuć było zapach smaru ogrzanego przez słońce. Znalazł trzy paczki czarnych opasek do kabli i wziął osiem największych. Miały przeszło pięćdziesiąt centymetrów długości, były grube i sztywne. Służyły do mocowania ciężkich kabli w skrzynkach elektrycznych.

Później wszedł do domu i zaczął czekać.

Nadeszła szósta, lecz Mahmoud się nie pojawił. Obszar poszukiwań powiększył się do ponad sześciu milionów czterystu siedemdziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych. Szósta piętnaście – sześć milionów siedemset tysięcy kilometrów kwadratowych. Szósta trzydzieści – sześć milionów dziewięćset dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych.

O szóstej trzydzieści dwie zadzwonił telefon. Jeden raz. Wydając krótki, miękki i przytłumiony dźwięk.

– Zaczynamy – powiedział Reacher. – Ktoś przeciął linię telefoniczną.

Podbiegli do okien. Czekali. W odległości dziesięciu kilometrów na południowy wschód dostrzegli mały biały punkt lśniący w świetle porannego słońca. Samochód zbliżał się szybko, ciągnąc za sobą obłok pyłu podświetlony od tyłu przez jasne promienie otaczające go niczym aureola.