173027.fb2 Erynie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Erynie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

ALEKTO

(…) Określał ich jako Aniołów zemsty. Wiedział z doświadczenia, że owi Aniołowie są doskonałymi policjantami. Przypuszczał również, że znajdują się najbliżej niewidocznego skraju przepaści.

Michael Connelly, Ciemność mroczniejsza niż noc

Nad lwowskim starym rynkiem wstawał świt. Różowy blask wdzierał się pomiędzy nędzne budy, w których baby zaczęły ustawiać swe kociołki z barszczem i pierogami, osiadał na bańkach z mlekiem, które żydowski handlarz targał na dwukołowym wózku z mleczarni Estery Fisch, i załamywał się na daszkach kaszkietów baciarów, którzy stali w bramach i nie mogli się zdecydować, czy pójść spać czy czekać na otwarcie pobliskiego szynku na rogu, gdzie mogliby zaspokoić bombą piwa palące poalkoholowe pragnienie. Poblask jutrzenki układał się na sukienkach dwóch dziewczyn, które nie doczekawszy się tej nocy żadnego klienta milcząc, wracały ze swoich stanowisk na Mostkach i znikały w bramach przy Mikołajskiej i Smerekowej, gdzie w ubogich izbach wynajmowały łóżko z parawanem. Mężczyzn, zmierzających w pośpiechu przez Wysoki Zamek do fabryki wódek Baczewskiego, różowe światło raziło prosto w oczy, lecz oni je ignorowali, wbijali wzrok w brukowaną jezdnię i przyśpieszali kroku, a od ich szybkich ruchów szeleścił papier, w który żony owinęły im chleb i cebulę. Nikt z lwowskich uliczników i robotników nie podziwiał różanopalcej Eos, która rzeźbiła trójkątne dachy szpitala Sióstr Miłosierdzia, nikt się nie zastanawiał nad cyklicznością zjawisk natury, nikt nie analizował zmian subtelnych barwnych niuansów.

Podkomisarz Franciszek Pirożek, podobnie jak jego krajanie, daleki był od homeryckich zachwytów. Jadąc ulicą Kazimierzowską nowiutkim policyjnym chevroletem, patrzył z wytężoną uwagą na swoich współmieszkańców. Szukał u nich jakichś oznak szczególnego niepokoju, wypatrywał grupek ludzi żywo dyskutujących, a nawet zbitych w niebezpieczne kupy i uzbrojonych w prowizoryczne narzędzia. Takich, którzy chcą zlinczować zbrodniarza. Nikogo takiego nie widział wcześniej – ani na ulicy Kopernika, ani na Legionów. Nie widział i teraz. Stopniowo się uspokajał, a jego wydech ulgi stawał się coraz głośniejszy. Nie było zwiastunów żadnych rozruchów. Jakież to szczęście, pomyślał, mijając Teatr Wielki i parkując przed apteką na Żółkiewskiej 4, że tę potworność odkrył aptekarz, rozsądny racjonalista, który nie miota się po podwórku i nie wrzeszczy, budząc wszystkich dokoła!

Pirożek wysiadł z automobilu, rozejrzał się dokoła i poczuł ścisk w gardle. Widok posterunkowego przed apteką nie uszedł uwagi okolicznych mieszkańców, którzy stali wokół i głośno, a nawet dość zuchwale i obcesowo zastanawiali się nad poranną obecnością w tym miejscu stróża prawa. Ten zaś spozierał na nich surowo spod daszka czapki i raz na jakiś czas robił srogą minę, uderzając pałką o dłoń. W tej dzielnicy policjanci nie wzbudzali respektu. Bywały czasy, że musieli chodzić środkiem ulicy, aby uniknąć wciągnięcia do bramy i pobicia. Toteż posterunkowy z komisariatu III ucieszył się, widząc Pirożka, zasalutował mu i przepuścił go do apteki. Ten wiedział, dokąd ma iść. Skierował się za ladę z przestarzałym telefonem, przeszedł przez ciemną sień, potknął się o skrzynkę, w której leżała zardzewiała waga apteczna, i wszedł do kuchni mieszkania zajmowanego przez aptekarza i jego rodzinę na tyłach.

O ile aptekarz, pan Adolf Aschkenazy, zachowywał się – zgodnie z przewidywaniami Pirożka – bardzo spokojnie, o tyle jego żona nie miała w sobie nawet kropli jego zimnej krwi. Siedziała przy stole, szczupłe palce wciskała w papiloty, otaczające jej czaszkę jak czapka narciarska, i głośno zawodziła, potrząsając głową. Jej mąż otaczał ją ramieniem i podsuwał pod usta szklankę – jak można było poznać po zapachu – z naparem waleriany. Na ogniu podskakiwał czajnik. Para zasnuwała okna, co uniemożliwiało podglądanie gapiowi, któremu udało się umknąć uwadze posterunkowego na zewnątrz. Zaduch był dławiący. Pirożek zdjął kapelusz i otarł czoło. Pani Aschkenazy wpatrywała się w niego z takim przerażeniem, jakby oto ujrzała diabła, nie zaś rumianego, zażywnego i wzbudzającego na ogół zaufanie funkcjonariusza. Pirożek mruknął słowa powitania i odtworzył w pamięci rozmowę telefoniczną, jaką przeprowadził z panem Aschkenazym pół godziny temu. Aptekarz opowiedział wtedy wszystko bardzo spokojnie i szczegółowo. Pirożek nie musiał go zatem pytać teraz o to samo i to w dodatku w obecności wystraszonej żony i ciekawskiego przyklejonego do szyby.

– Gdzie jest wyjście na podwórko? – zapytał Pirożek.

– Przez sień i do końca, panie policmajster – nieoczekiwanie odpowiedziała pani Aschkenazy.

Pirożek, nie zadając sobie pytania o nagłą aktywność aptekarzowej, wszedł z powrotem do ciemnej sieni. Przez drzwi obok słyszał głośne pochrapywanie. Pewnie małe, zakatarzone dzieci, pomyślał, one zawsze mają mocny sen, którego nie wzburzy nawet panosząca się wokół śmierć.

Błotniste podwórko zabudowane było z trzech stron. Od ulicy oddzielał je żelazny parkan, do którego dostępu bronili posterunkowi. Dokoła stały dwupiętrowe odrapane budynki z galeryjkami. Na szczęście większość mieszkańców spała. Jedynie na pierwszym piętrze siedziała siwa kobieta na stołeczku i nie spuszczała oczu z przodownika Józefa Dułapy, który stał nieopodal wychodka i palił papierosa. „Wyszedłem za potrzebą – Pirożek odtwarzał w myślach telefoniczną relację Aschkenazego – i znalazłem w ustępie coś strasznego”.

– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział Dułapa i zdeptał butem niedopałek papierosa.

– Co wy robicie, Dułapa! – krzyknął Pirożek, aż staruszka podskoczyła na galeryjce. – Tu jest miejsce zbrodni! Naplujcie na peta i do kieszeni! Nie zamazujcie mi tu śladów, do jasnej cholery! Co, wy przodownik jesteście czy jakiś gówniarz kontraktowy?!

– Tak jest! – odpowiedział Dułapa i zaczął szukać niedopałka pod butem.

– Gdzie to jest? – Pirożek, jak tylko wypowiedział te słowa, poczuł niesmak. Nie powinien mówić o zmarłym człowieku „to”. – No gdzie jest to ciało? – poprawił się. – Nie ruszaliście go przypadkiem? Pokazać palcem i dawać mi latarkę!

– W ustępie, niech pan komisarz uważa. Leżą tam bebechi – szepnął przodownik zaniepokojony i dodał jeszcze ciszej, wręczając mu latarkę: – Panie komisarzu, bez urazy, ali to straszna sprawa. Sprawa dla komisarza Popielskiego.

Pirożek nie obraził się. Uważnie zlustrował wilgotną czarną ziemię, aby nie zadeptać jakichś śladów. Potem podszedł do ustępu i otworzył drzwi. Smród odebrał mu oddech. Widok, jaki ujrzał w różowym świetle świtu, zaburzył mu jasność widzenia. Kątem oka dojrzał, jak staruszka wychyla się mocno za barierkę, chcąc zajrzeć w głąb wychodka. Zatrzasnął drzwi.

– Dułapa – powiedział, wciągając do płuc zepsute powietrze – usuńcie z galerii tę starą.

Przodownik poprawił kołnierz z błękitnym paskiem i ruszył z groźną miną w stronę schodów.

– No, ciocia drypcia – krzyknął do kobiety – na chawiry, ali już!

– Człowiek za potrzebą wyjść ni moży! – wrzasnęła kobieta, ale posłusznie schowała się do mieszkania, przezornie zostawiając jednak stołek na galerii.

Pirożek otworzył jeszcze raz drzwi i oświetlił bladą bryłę leżącą w ustępie. Ciałko dziecka było tak przekrzywione, jakby ktoś próbował wcisnąć jego główkę pod kolano. Włosy na głowie były rzadkie i poskręcane. Skóra policzków wzdymała się pod naporem opuchlizny. Na progu leżały jelita, których śliską powierzchnię pokrywały nieregularne strumyki krwi. Całe ciało pokryte było strupami. Podkomisarz miał uczucie, jakby jego krtań stała się czopem blokującym oddech. Oparł się o otwarte drzwi. Nigdy czegoś takiego nie widział. Chore, kostropate, połamane dziecko. Ma na oko nie więcej niż trzy lata. Wyprostował się, splunął i jeszcze raz spojrzał na ciało. To nie były strupy. To były rany kłute.

Pirożek zatrzasnął drzwi wychodka. Dułapa patrzył na niego z niepokojem i zaciekawieniem. Z oddali, od strony ulicy Gródeckiej zadzwonił pierwszy tramwaj. Nad Lwowem wstawał kolejny piękny majowy dzień.

– Macie rację, Dułapa – podkomisarz Pirożek powiedział to bardzo powoli – to jest sprawa jak raz dla Popielskiego.

***

– Laudetur Iesus Christus – powiedział nieco drżącym głosem ksiądz Ignacy Fedusiewicz.

Kiedy zegar na ratuszu uderzył po raz ósmy, arcybiskup Bolesław Twardowski zamknął okno w swej rezydencji na ulicy Czarnieckiego i dwa ostatnie dźwięki dzwonu zostały wytłumione. Spojrzał na kopułę Dominikanów i drzewa skweru przy budynku Straży Pożarnej. Następnie odwrócił się do stojącego za biurkiem młodego księdza i wyciągając pierścień do pocałowania, odpowiedział:

– In saecula saeculorum. Siadaj, chłopcze.

Metropolita lwowski sam również usiadł za potężnym orzechowym biurkiem i otworzył srebrne pudełko na papierosy. Wyjął papierosa Egipskiego i przypalając go, po raz setny zapytał w duszy sam siebie, czy nałóg nikotynowy jest rzeczywiście dostatecznie usprawiedliwiony poprzez wspieranie hurtowni tytoniowej należącej do kościelnego charytatywnego dzieła „Rodzina Sieroca”, gdzie – zgodnie z jego zaleceniem – paląca część kleru zaopatrywała się w tytoń. Niespecjalnie podobał mu się czujny i uważny wzrok młodego księdza. Jego oczy za drucianymi okrągłymi okularami pytały: czy to przystoi metropolicie palić w towarzystwie jakiegoś podrzędnego kapłana? Arcybiskup uznał w duchu, że ma nadzwyczajne powody do tego, aby uspokajać swe nerwy wonnym dymem, i przesunął gazetę po blacie biurka w stronę księdza Fedusiewicza.

– Czytałeś dzisiejszy dodatek nadzwyczajny „Słowa”? – zapytał arcybiskup Twardowski.

– Wasza Ekscelencjo, całe miasto już mówi o zabójstwie małego Henia Pytki. – Ksiądz Fedusiewicz nie odpowiedział wprost na zadane pytanie.

– A co wie całe miasto o człowieku, który odnalazł zwłoki tego nieszczęsnego chłopca? – zapytał hierarcha, odkładając papierosa na brzeg kryształowej popielnicy.

– Mówiąc całe miasto, Wasza Ekscelencjo – ksiądz poruszył się niespokojnie, jak uczniak nieprzygotowany do odpowiedzi – miałem na myśli moich chłopców z bursy. Na dzisiejsze śniadanie niektórzy z nich się spóźnili. Przyszli z dodatkiem nadzwyczajnym „Słowa” i cały czas dyskutowali o morderstwie Henia Pytki.

– Nie odpowiedziałeś na pytanie.

– Gazety pisały tylko tyle, że ciało chłopca odnalazł w wychodku na swoim podwórku jakiś aptekarz i zawiadomił policję.

– Podano nazwisko tego aptekarza?

– Nie. Chłopcy mieli trzy różne gazety. Ale o ile wiem, nikt inny nie napisał o tej potworności. Pewnie tylko „Słowo” ma informatorów na policji. Moi chłopcy nie wyczytali tam żadnego nazwiska.

Arcybiskup zdusił papierosa i podszedł do wspaniałej szafy gdańskiej. Otworzył ją i z górnej półki wyjął szarą kartonową teczkę zawiązywaną na tasiemki.

– Nie tylko „Słowo” ma swoich informatorów, chłopcze. My mamy lepszych. Wiemy, jak się nazywa ten aptekarz – powiedział, otworzył teczkę i poprawił okulary na nosie. – Adolf Aschkenazy. Tak się właśnie nazywa. I mimo że wszystkie gazety były posłuszne nakazowi policji i żadna nie podała nazwiska tego człowieka, jutro będzie je znał cały Lwów, jeśli nie cała Polska. Otóż jutro wszyscy będą wiedzieć, że Izraelita Adolf Aschkenazy znalazł w swym ustępie chrześcijańskie dziecko z wieloma ranami od noża. Wiesz, co to znaczy?

Młody duchowny aż powstał z krzesła.

– Tak… Nie, to nie może być. – Ksiądz Fedusiewicz nie mógł opanować drżenia rąk i nerwowych ruchów ramionami. – Przecież nikt nie uwierzy, że żydowski aptekarz popełnił mord rytualny na katolickim dziecku, a potem zawiadomił policję! To niemożebne!

– Ludzie nie w takie rzeczy uwierzyli. – Arcybiskup podszedł do młodego człowieka i położył mu rękę na ramieniu. – Wiesz, chłopcze, jak bardzo cenimy twoją pracę z młodzieżą pro publico bono?

– Dziękuję, Ekscelencjo – wyszeptał ksiądz Fedusiewicz.

– Twój ciężki codzienny znój z tymi młodymi, poszukującymi prawdy i żarliwymi duchami – ciągnął arcybiskup. – Z tymi radykalnymi akademikami, którzy są czasami tak zapalczywi, tak owładnięci szlachetnymi ideami narodowymi, że sięgają po metody gwałtowne, których my nie pochwalamy. Ty, jako duszpasterz mający najbliższy kontakt z tymi młodzieńcami, potrafisz ich poskromić, potrafisz skierować ich entuzjazm na właściwe tory. Wiesz, dlaczego cię zaprosiliśmy? – Podszedł do biurka i stuknął palcem w gazetę. – Dlatego. Zrób wszystko, aby zapobiec radykalizacji nastrojów wśród akademików. Zdradź im nazwisko aptekarza i przemów do rozsądku – skrzywił się, jakby rozbolał go ząb – zanim niektórzy księża w najbliższą niedzielę oskarżą Żydów o mord rytualny na chrześcijańskim dziecku. To wszystko.

– Dziękuję za zaufanie, Wasza Ekscelencjo – ksiądz Fedusiewicz z pokorą pochylił głowę – ale pragnę Ekscelencję uspokoić. Do niedzieli prawdziwy morderca będzie siedział u Brygidek.

– Skąd jesteś tego taki pewien?

– Bo tę sprawę na pewno poprowadzi komisarz Popielski – powiedział młody kapłan pewnym głosem.

– Oby ją skończył jak najszybciej. – Hierarcha westchnął z pewną ulgą i wyciągnął w stronę rozmówcy dłoń z pierścieniem. – Oby. Vale, carissime!

***

Komisarz Edward Popielski, o którym mówiło całe miasto, wcale nie sprawiał wrażenia, jakby pochłaniała go sprawa elektryzująca lwowską ulicę. W ów feralny dzień, kiedy znaleziono nieszczęsnego chłopca, nie był uchwytny ani w pracy, ani w domu, a wieczór spędził w pewnym tajnym pomieszczeniu, gdzie się oddawał tajemniczym praktykom. Położył się spać nad ranem, lecz nie spał dobrze i budził się kilkakrotnie. O godzinie pierwszej po południu przebudził się na dobre, ziewnął i spowity w bordową bonżurkę z aksamitnymi wyłogami udał się do łazienki. Po drodze przywitał się – już po raz drugi tego dnia – ze swoją kuzynką Leokadią Tchorznicką, z którą mieszkał od lat dwudziestu z okładem. Po uwolnieniu swojego organizmu od nadmiaru płynów, po ochlapaniu wodą twarzy i łysiny, Popielski ogolił się, wtarł w policzki krem Nivea, a potem rozpylił gumową gruszką perfumy Sapodor, których zapach – mieszanina goryczy piżma i żywicy – przypominał mu woń rozgrzanych syberyjskich sosen. Wrócił do swojej sypialni, udając, że nie widzi pytających spojrzeń Leokadii oraz okrągłych z ciekawości oczu poczciwej Hanny Półtoranos, ich długoletniej służącej. Wyczuwał, o co chcą go zapytać obie kobiety – o to, co pragnie dziś wiedzieć cały Lwów: kiedy ujmie bestię, która wyryła w ciele Henia Pytki hieroglify bólu.

Teraz Popielskiego interesowało jednak bardziej to, czy brązowy krawat w białe grochy harmonizuje z garniturem, który dzisiaj miał zamiar włożyć po raz pierwszy. Chciał być dobrze odziany w ten szczególny dla siebie dzień.

Przyłożył koszulę z krawatem do marynarki. Harmonia barw była oczywista. Beżowy garnitur w cienkie niebieskie prążki pasował idealnie do krawata i do koszuli z odpinanym, lśniąco białym ceratowym kołnierzykiem. Popielski, zadowolony z efektu, włożył bieliznę i cienkie jak pajęczyna czarne skarpetki. Na stopy nasunął jasne dziurkowane trzewiki, a mankiety koszuli przebił złotymi spinkami. Włożywszy na głowę kapelusz, a na oczy czarne przeciwsłoneczne okulary, zapalił papierosa przed lustrem w przedpokoju. Potem, przeprosiwszy za niezjedzenie śniadania, pożegnał się z obiema niewiastami i zszedł po schodach. Ruszył przez podwórko. Wiedział, że na balkonie prowadzącym do klatki schodowej dla służby stoi poczciwa Hanna i zadaje sobie to samo pytanie co całe miasto.

Przeszedł przez podwórko i znalazł się na ruchliwej ulicy Obrony Lwowa. Nie poszedł jednak drogą, którą popołudniami przemierzał przez lat bez mała dwadzieścia. Nie skierował się w górę ulicy, w stronę narożnego gmachu policji, lecz przebiegł ulicę na skos i poszedł prosto w stronę widocznej ponad drzewami kopuły Ossolineum.

Nasunął kapelusz głęboko na czoło, aby jeszcze lepiej zabezpieczyć swe oczy epileptyka przed światłem słońca, rozrzedzanym przez gałęzie i liście drzew. Epileptyczny impuls, jaki wytwarzało słońce iskrzące się na wodzie lub przebijające przez poruszane wiatrem gałęzie, poznał jako student Uniwersytetu Wiedeńskiego, krótko przed wielką wojną. Pewnego letniego dnia podczas gry w szachy w parku Prater Popielski spojrzał na gałęzie drzew, jakby tam szukał natchnienia do trudnego kombinacyjnego posunięcia. Spojrzawszy w niebo, poczuł ból głowy i nieopanowaną senność. Upadł na ziemię, trząsł się kilka minut i oddał bezwiednie mocz, ku zgrozie swojego przeciwnika i licznych kibiców. Tegoż dnia wieczorem odwiedził jego stancję sędziwy medyk. Wysłuchał uważnie opowieści chorego. Zanotował, iż ten już w dzieciństwie miał kilka ataków choroby, która jednak ustąpiła w okresie dojrzewania. Jak się okazało, była uśpiona i czekała na swój świetlny impuls. Doktor zdiagnozował ją jako epilepsia photogenica, przepisał Popielskiemu veronal i zalecił unikanie rozproszonego światła dziennego poprzez użycie ciemnych okularów, parasola et cetera. Popielski, pamiętając o swym upokorzeniu, potraktował wskazówki doktora nader poważnie. Nie chcąc już nigdy w życiu dopuścić do palącego wstydu, jaki odczuwał po swoim wiedeńskim ataku, zaczął radykalnie unikać światła słonecznego i po prostu przeszedł na wieczorno-nocny tryb życia. Musiał przez to porzucić studia matematyczne na rzecz filologicznych, na których wykłady odbywały się zwykle wieczorami. Potem wszystkie swoje zajęcia i zawody starał się wykonywać o zmroku, co czasami było łatwe – w czasie uprawiania szachowego i karcianego hazardu – a czasami nie. Temu trybowi życia nie sprzyjały zwłaszcza obowiązki policyjne. Jego kariera rozwijała się jednak tak pomyślnie, że już od trzynastu lat kolejni komendanci lwowskiej policji rozkładali jego ośmiogodzinny dzień pracy pomiędzy drugą po południu a dziesiątą wieczór, letnią zaś porą pomiędzy szóstą po południu a drugą w nocy. Taki właśnie dzień pracy miał przed sobą komisarz Popielski i dzisiaj.

Tym dziwniejsze było to, iż zamiast do „gmachu na Łąckiego”, jak nazywano komendę policji, zmierzał w kierunku zupełnie odwrotnym – w dół, ulicą Chorążczyzny.

Doszedł nią do przepięknej kamienicy Segala przy Akademickiej. Skręcił w prawo i poczuł na sobie kamienny wzrok Aleksandra hrabiego Fredry, który patrzył ze swojego postumentu na kawiarnię Szkocką. W tymże właśnie lokalu siedział po chwili komisarz i przyjmował w ciemnym kącie od kelnera, pana Hirka, kawę, grube pachnące plastry szynki i sztangielki obsypane kminkiem i solą.

W oczach kelnera Popielski dostrzegł to samo pytanie, które widział u Leokadii, u służącej i u kilku woziwodów przy niedalekiej studni, którzy najwyraźniej go rozpoznali.

Wcisnął róg serwety pomiędzy grdykę a ceratowy kołnierzyk. Nabił na widelec różowy płat szynki. Z obu stron pokrył go białym, gęstym majonezem. Sól, kminek i chrupiąca skórka sztangli były jedynie dodatkami do wędliny ze sklepu Kotowicza, pachnącej, jak ją reklamowano, leśną wędzarnią znad Wereszycy.

Popielski rozparł się wygodnie w miękkim, obitym pluszem fotelu i zagłębił się w lekturze prenumerowanej tutaj „Deutsche Schachzeitung”. Po kilku minutach, kiedy pan Hirek starannie posprzątał ze stołu, komisarz wyjął z teczki czysty arkusz papieru i wieczne pióro marki Waldmann. Sprawdził, czy szklany nabój ma wystarczająco dużo atramentu, i zaczął pisać. Z prawej strony wykaligrafował „Lwów, dnia 5 maja, 1939 r.”, a zaadresował „Do Wydziału III Personalnego Komendy Głównej Policji Państwowej w Warszawie”. Kilka linii poniżej, mniej więcej na środku kartki wypisał wielkimi literami: „PODANIE O PRZENIESIENIE w STAN SPOCZYNKU”. A jeszcze niżej: „Uniżenie proszę o zgodę na moje odejście na emeryturę z dniem dzisiejszym. Prośba ma jest umotywowana uzyskaniem praw i przywilejów wieku emerytalnego oraz wiadomą moją trudną sytuacją rodzinną. Z poważaniem”, i tu Popielski postawił zamaszysty podpis. Na samym dole dopisał „via Referat III Personalny Komendy Wojewódzkiej P.P. we Lwowie”. Potem zapalił papierosa i strzelił palcami na pana Hirka.

– Jedna wódka dla pana i jedna dla mnie. – Złożył zamówienie i przypatrywał się przez chwilę zdumionemu obliczu kelnera. – Niech się pan nie dziwi, człowiek chce się napić, kiedy odchodzi na emeryturę. Zrobi mi pan ten zaszczyt?

W głosie komisarza nie było słychać ironii ani kpiny. Pamiętał on dobrze swojego ojca, Paulina Popielskiego, inżyniera naftowego, który pierwszy się kłaniał robotnikom. Pamiętał piekący policzek, jaki otrzymał od ojca, gdy kiedyś z pogardą wyraził się o pewnym majstrze z borysławskiej rafinerii. Pamiętał też, iż jego ojciec, kiedy przenosił się stamtąd do Baku, pożegnał się osobiście z umorusanymi nafciarzami. Kieliszek wódki z panem Hirkiem miał dla Edwarda Popielskiego duże znaczenie.

– Przepraszam – odpowiedział zimno kelner – ale nie mogę pić w godzinach pracy. Czy jeszcze mogę czymś służyć?

Popielski pokręcił odmownie głową. Palił papierosa i przyglądał się kelnerowi. Jego szeroka twarz i jasne spojrzenie wyrażały całkowitą obojętność. Popielski jednak wiedział, że mówi ono coś innego. To miasto, uosobione w obliczu pana Hirka, mówiło: „Gardzę tobą, tchórzu”.

***

Miasto rzeczywiście już wiedziało o dymisji komisarza. Pierwszym dziennikarzem, który się zjawił przed obliczem Popielskiego, był Konstanty Mrazek ze „Słowa Polskiego”. Zawiadomiony telefonicznie przez pana Hirka, przybiegł tu w towarzystwie fotografa ze swej niedalekiej redakcji na Zimorowicza. Wpadł do Szkockiej w momencie, kiedy Popielski unosił do ust drugi kieliszek wódki. Fotograf wymierzył w niego obiektyw, a Mrazek już widział oczyma wyobraźni tytuł w gazecie: „Co robi pan komisarz, zamiast tropić mordercę Henia Pytki? Pije w najlepsze!”. A poniżej zdjęcie policjanta z kieliszkiem przy ustach. Marzenie redaktora jednak się nie ziściło. Popielski uniósł kieliszek i chlusnął jego zawartością wprost w aparat i w oblicze fotografa. Potem zerwał się z miejsca, wcisnął kapelusz na głowę i pobiegł ku drzwiom lokalu.

Kiedy tam się znalazł, jego twarz została oświetlona jednocześnie kilkoma fleszami. Zobaczył oblicza dziennikarzy, których znał od dawna jako grzecznych i uniżonych rozmówców. Tym razem nie wykazywali się żadną z tych cech – byli natarczywi, nieustępliwi i agresywni. To miasto zaczynało naprawdę nienawidzić Popielskiego.

– Proszę nam podać prawdziwe powody swej dymisji! – żądał ostrym głosem redaktor Matusz z „Dziennika Ludowego”.

– Cały Lwów na pana liczy! Jak pan usprawiedliwi swoją dezercję? – drążył Szarota z „Gazety Wieczornej”.

– Boi się pan rozruchów na tle narodowościowym? – Czubatyj z „Diła” poruszył czułą strunę.

– Czyżby pan stchórzył? Strach pana obleciał? – przekrzykiwał go Krzyżanowski z „Chwili”.

– Kto złapie mordercę, jeśli nie pogromca Minotaura?! – wrzeszczał Fajerman z „Das Naje Tugblat”.

W błyskach fleszy twarz Popielskiego stawała się coraz bledsza. Komisarz zdjął kapelusz i otarł pot z czoła. Blask lamp wycinał dziesiątki jego portretów z profilu i en face. Gapie zgromadzeni na trotuarze przed Szkocką odnosili wrażenie, jakoby łysa głowa Popielskiego zwielokrotniała się i odrywała od jego tułowia.

– Łyssy, ty skurwysynu! – wrzasnął nagle jakiś batiar z tłumu. – Lwów ci tegu nie daruji!

Popielski, słysząc przezwisko nadane mu przez chojraków z Kleparowa i z Łyczakowa, poczuł, że skóra mu cierpnie. Zawsze budziło ono w komisarzu swoistą dumę, ponieważ bandyci wypowiadali je z nienawiścią, ale i z szacunkiem. Jego łysina była obiektem żartów, z których najbardziej znany brzmiał: „Kiedy pulicaj Popielski ma grzywki na czoli? Kiedy na głów siądzi mu jakaś dziunia”. Przez całe lata jego głowę porównywano do jaja, do tarana i do penisa. We wszystkich tych żartach i zestawieniach było swoiste bandyckie uznanie. Ale nie teraz. Ale nie dzisiaj. Teraz było w nim tyle odrazy, ile w wyrazie „karakon”. Wcześniej to przezwisko atakowało go swym nienawistnym sykiem z ukrycia, ale nikt nigdy nie ośmielił się rzucić go prosto w oczy. Było czymś w rodzaju językowego tabu – nie wypowiadaj tego przezwiska przy człowieku, który je nosi, bo pożałujesz! Zrób to raczej z ukrycia, bo inaczej stracisz zęby! Ale tak było do dzisiaj. Teraz jakiś brudny ulicznik patrzył drwiąco na Popielskiego, a jego groźby były głośniejsze niż wszystkie zuchwałe pytania lwowskich pismaków.

– Kindry z Kliparowa ni zapomnu ci tegu, Łyssy!

Wzrok ulicznika pokonał komisarza. Popielski odwrócił się na pięcie i ruszył znów w głąb lokalu, w stronę kawiarnianej ubikacji. Wiedział, że za jej oknem jest mały wewnętrzny dziedziniec, który bezpiecznie przeprowadzi go do bramy na ulicy Łozińskiego, skąd zaraz, wąską i wysoko zabudowaną ulicą Senatorską, przedostanie się do „starego uniwerku”. Tam w ciszy czytelni matematycznej, którą dobrze był poznał w związku ze swoją ostatnią sprawą, spokojnie zbierze myśli. Odepchnął fotografa, wciąż oślepionego wódką, który zmierzał w kierunku waterklozetu, wpadł tam, zamknął drzwi na haczyk i otworzył okno zamalowane białą farbą. Frunął wokół gołębi puch. Popielski wspiął się na brudny parapet i zeskoczył z niego, wypełniając hukiem skoku wewnętrzny dziedziniec. Wysokość była znaczna, toteż nie zachował równowagi i upadł. Patrzył z odrazą na wypchane kolana swoich nowiutkich spodni pokrytych warstwą guana. Spojrzał w bok i zauważył buty z getrami. Wiedział, do kogo należy to obuwie. Getry były już niemodne od kilku dobrych lat, ale naczelnik Urzędu Śledczego Komendy Wojewódzkiej Policji, podinspektor Marian Zubik, nigdy nie przejmował się modą.

Szef Popielskiego stał w szerokim rozkroku, w dłoni trzymał jego podanie o dymisję. Potężny brzuch prawie rozsadzał mu kamizelkę, a napęczniały czerwony kark omal się nie mieścił w obręczy kołnierzyka. Zdjął kapelusz i otarł czoło. Jego rzadkie włosy były misternie zaczesane i przyklejone do czaszki.

– Boj ze Szkockiej jest bardzo szybki. – Popielski uśmiechnął się, zanim Zubik otworzył usta. – Szybko dotarł do pana naczelnika. Zasłużył chłopak na swoją złotówkę.

– Ja też zasłużyłem na uznanie – syknął naczelnik, co nie wróżyło niczego dobrego, gdyż ten apoplektyk zwykle wypełniał swym ogromnym krzykiem cały Urząd Śledczy. – Znam rozkład tych kamienic tak dobrze, jakbym je sam budował.

– Nigdy nie pobrudziłem się odchodami gołębi. – Popielski patrzył z troską na spodnie. – Nie wie pan naczelnik, czym można by to wyczyścić? To garnitur od Jabłkowskich!

– Co wy mi tu pierdolicie, Popielski?! – Zubik wrócił do znanej swemu podwładnemu roli choleryka. – Wiesz pan, co ja teraz zrobię z pańskim podaniem o emeryturę? Oto, co ja z nim robię. – I tu podinspektor chwycił arkusz papieru tak, jakby miał go zaraz podrzeć.

– No, podrzyj pan! – Popielski nigdy tak zuchwale nie zwracał się do swojego szefa. – No, drzyj pan, do jasnej cholery, a ja napiszę następne podanie! Ja będę pisał, a pan będzie darł. I to będzie trwało całymi dniami… A tymczasem Żydzi…

– Człowieku – Zubik zbliżył się do Popielskiego i prychał mu prosto w twarz. – Myślisz, że nie dam sobie rady bez ciebie? Myślisz, że potrzebny mi dandys pod sześćdziesiątkę w ciemnych binoklach, który pracuje, kiedy ma na to ochotę? Myślisz, że nie wiem o twoich kolejowych eskapadach z najgorszymi dziwkami? Myślisz, że przejmuję się twoją dymisją? Mogę ją podrzeć lub poprzeć, jak zechcę, wedle mej woli – tak lub siak – rozumiesz? Jest mi ona obojętna!

– No to proszę ją poprzeć. – Popielski, nie odwracając się, wskazał kciukiem na okno do ustępu. – A potem niech pan to im ogłosi! Powiedz im pan, że Łyssy odchodzi i że zgadzasz się pan na to!

Dziennikarze dobijali się do drzwi toalety. Słychać było jakieś nikłe protesty obsługi lokalu i rozwścieczone okrzyki szturmujących. Popielskiemu zrobiło się zimno. Znów usłyszał nienawistny głos batiara i swoje przezwisko.

– Czego ode mnie chcesz? Co mogę zrobić, abyś został? – Zubik zdjął kapelusz i wachlował się nim. Wydawało się, że białka jego oczu stają się coraz czerwieńsze.

– Muszę z kimś porozmawiać, tego właśnie chcę. – Popielski nachylił się z odrazą do zarośniętego rudawym włosem ucha swego szefa i szeptał mu coś przez pół minuty.

Zubik zamknął oczy. Ktoś kopnął w drzwi tak mocno, że omal nie urwał haczyka. Zubik otworzył oczy.

– Zgadzam się – powiedział powoli. – Porozmawiaj pan z nim. I tak, jak pan chce, dam panu zgodę na piśmie.

– A jeszcze gwoli ścisłości, panie naczelniku – mam lat pięćdziesiąt trzy, a dziewczynki, z którymi jeżdżę do Krakowa, są najlepszego sortu. No dobrze… Ale co my tu jeszcze robimy? Idziemy stąd!

– Niby dokąd? – zapytał Zubik, pocierając palcami powieki.

– Tu chce pan odbyć konferencję prasową? Na podwórku za kiblem?

Wyszli przez bramę na ulicę Łozińskiego. Zerwał się wtedy lekki przeciąg, który dmuchnął kawałkami podartego arkusza kancelaryjnego z podaniem o dymisję. Po chwili walały się one w gołębim gównie.

***

Zegar na ratuszu uderzył jedenasty raz, kiedy Popielski wyszedł z restauracji Atlas. Szedł wolnym krokiem w kierunku fontanny Diany. Była przepiękna majowa noc. Wokół fontanny kłębili się młodzi ludzie, którzy przekrzykiwali się i przeklinali srogo. Jeden z nich wszedł na postument i ściskał za pierś rzymską boginię. Z buńczucznych min młodzieńców i z ich nie najlepiej dopasowanych ubrań Popielski wywnioskował, iż są to maturzyści, którzy pierwszy raz w swym dorosłym życiu nadużyli alkoholu. Przypomniał sobie swoją własną maturę w gimnazjum klasycznym w Stanisławowie – tekst Liwiusza o Horacjuszu Koklesie, fragment dialogu Ijon Platona, uduchowioną minę księdza, który był jednocześnie nauczycielem matematyki i twierdził, że Bóg jest kulą, a każdy byt – punktem kuli, oraz wściekły wzrok nauczyciela znienawidzonej biologii, który domagał się jakichś subtelnych rozróżnień pomiędzy cytoplazmatycznymi a niecytoplazmatycznymi częściami komórki. Pamiętał też pomaturalny alkohol oraz zdobycie męskich szlifów w żydowskim burdelu. To ostatnie wspomnienie nie było zresztą bezsprzecznie miłe, ponieważ owe szlify zdobył nie od razu, lecz po dwóch wstydliwych falstartach. Jednak dama, która mu towarzyszyła tego wieczoru, była bardzo wyrozumiała dla jego nieudanych i bezradnych prób, przeprowadziła go na męski brzeg łagodnie i rozkosznie, wpisując się w jego pamięć tak mocno, iż odtąd miał stałą słabość do kobiet o żydowskim typie urody.

Popielski potrząsnął głową i odrzucił stanisławowskie wspomnienia, które mocno kontrastowały z jego obecnym, ponurym stanem ducha. Coraz bardziej się obawiał, iż staje się komicznym satyrem, nieuleczalnym, tępym sybarytą. To uczucie zawsze go dopadało, gdy przeżywał jakąś pełnię rozkoszy, gdy budził się w łóżkach coraz to innych ladacznic, gdy nie mógł odtworzyć w pamięci wydarzeń poprzedniego wieczoru, gdy gardło charczało dziesiątkami wypalonych papierosów. Wtedy widział coraz bardziej zatroskane oczy swej kuzynki Leokadii i dziewiętnastoletniej córki Rity. Jedno jej spojrzenie było jak palący wstyd, jak wycie wyrzutów sumienia w bezsenną noc. Pod wpływem tego spojrzenia Popielski z sybaryty zamieniał się w ascetę. Pościł, resztki alkoholu wylewał do zlewu, a domy rozpusty omijał szerokim łukiem. Teraz właśnie ten czas się zbliżał. Sinusoida hedonizmu zmierzała w stronę minimum, ale go jeszcze nie osiągnęła. Do tego potrzebny był mu jeden impuls. Choćby spojrzenie Rity. Nie widział jej jednak od dwóch tygodni i wcale nie był pewien, czy córka w ogóle chce go widzieć. Pomyślał ze wstrętem o sutej kolacji w Atlasie, zaprawionej kilku stopkami wódki, o szerokich biodrach niejakiej panny Władzi, z którą się wcześniej znalazł w hotelowym pied-a-terre, o swej wątrobie, która ciążyła mu jak kamień, i o brzuchu, który go wciąż bolał po skoku w głąb dziedzińca za kiblem Szkockiej. Tak, Popielski potrzebował zachęty do ascezy.

Poczuł lekkie dotknięcie. Przed nim stała młoda, chyba jeszcze nastoletnia dziewczyna i położywszy ręce na biodrach, uśmiechnęła się szeroko. Popielski momentalnie poczuł, że gniew na sybarytyzm wypełnia mu usta jak gorzka treść żołądkowa. Najchętniej by womitował – tu, teraz, pod ratuszem.

– Cium, serduszku. – Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Na Ormiańskij pud Czterema Porami Roku jest auto i szwytko zabierzy szanuwnegu paniagi…

Zanim zdążył zareagować, dziewczyna uciekła. Nawet nie próbował jej gonić ze swym ciężkim brzuchem, w którym coś naderwał podczas skoku na dziedziniec Szkockiej.

Rzeczywiście, na Ormiańskiej, pod kamienicą Cztery Pory Roku, stała nowa lancia. Popielski otworzył drzwi i bez słowa powitania wsiadł do auta. Był pewien, że szofer nie otrzymał ani jednej lekcji savoir-vivre'u i że jego „dobry wieczór” pozostanie bez odpowiedzi. Wolał zatem nic nie mówić.

Minęli cerkiew Uspieńską, Arsenał i namiestnikostwo Galicji, a potem skręcili w Łyczakowską. Popielski znalazł się w znajomym otoczeniu, wśród dwu- lub trzypiętrowych kamienic. Na ich podwórkach nie raz i nie dwa przebywał późną nocą i słyszał tam często syczenie swojego przezwiska, gdy wystawieni na czujki chłopcy ostrzegali podwórkowych mocodawców ukrytych w norach i melinach. Za Cmentarzem Łyczakowskim szofer przyśpieszył i po chwili opuścili Lwów. Z lewej strony stała gęsta ściana lasu. Po kwadransie się rozrzedziła i znaleźli się w Winnikach. Lancia skręciła w lewo i zatrzymała się przed starym, dużym, drewnianym domem, za którym wznosiła się gęstwina sosen.

Mosze Kiczałes siedział na dwuosobowej huśtawce, wiszącej na werandzie, i palił cygaro. Stojące na stole resztki kawioru, śledzie i słodycze świadczyły, że wytworne cygaro było uwieńczeniem równie wytwornej kolacji. Do Kiczałesa przytulała się czule młoda blondynka – tak piękna, że Popielski natychmiast zapomniał o postanowieniu ascezy. Przed chłodem majowej nocy dziewczynę chronił pled z tygrysiej skóry. Jej towarzyszowi było najwidoczniej ciepło, bo nie miał na sobie marynarki, a szeroko rozrzucone nogi, przekrzywiony kapelusz, rozchełstany krawat i rozpięta koszula upodabniały go do batiara odpoczywającego po pijackiej nocy. Szeroka, połyskliwa szrama, biegnąca przez policzek, mogła pochodzić od ciosu nożem podczas pijackiej burdy. Te podobieństwa były jednak pozorne. Król lwowskiego podziemia prawie nigdy nie pił alkoholu, a blizna była pamiątką po bójce w rosyjskim więzieniu.

Pocałował dziewczynę w policzek i szepnął jej kilka słów na ucho. Ta wstała, powiedziała „dobranoc” Popielskiemu i weszła do domu. Komisarz nie odpowiedział jej i nawet na nią nie spojrzał. Jedynie kącikiem oka zarejestrował obecność jej szczupłej sylwetki w nieoświetlonym oknie. Wiedział doskonale, że będzie się przysłuchiwała ich rozmowie, może nawet na polecenie swojego kochanka. Nie reagując na kurtuazję dziewczyny, popełnił świadome faux pas. Ale wszyscy wiedzieli, że Kiczałes jest chorobliwie zazdrosny o swój liczny harem i że lepiej nawet nie patrzeć na żadną z jego niewolnic, jeśli się nie chce zniechęcić go do siebie. Wiedział też, że w ciemnościach majowej nocy herszt półświatka może by i nawet nie dostrzegł jego pożądliwego spojrzenia, lecz na pewno zapyta o zachowanie przybyłego swych licznych cerberów, którzy stali dookoła posesji, ukryci pod drzewami, i przyglądali się uważnie gościowi pryncypała. Wolał zatem zaryzykować opinię gbura niż lowelasa, który się ślini do cudzej kochanki.

Komisarz nie pomylił się w swojej szybkiej rachubie. Gospodarz uznał najwidoczniej zachowanie Popielskiego za przyzwoite, bo uśmiechnął się do niego dość przyjaźnie i wskazał mu wiklinowy fotel obok stołu.

– Pan siada, panie kumisarz, pan mówi, z czym przychodzi w moji skromny progi, a ja słucham, słucham. – Kiczałes wydmuchnął chmurę dymu.

– Przyjął mnie pan we własnym domu. – Popielski uderzył papierosem o wierzch papierośnicy. – To świadczy o zaufaniu do mnie. Dziękuję za nie.

– Bez pięknych słówek. – Gospodarz znów się uśmiechnął pod cienkim wąsikiem amanta. – Gdyby to była moja chawira, znaczy, że pan szac facet. A w tej landarze mogę przyjąć nawet byli pachciarza.

Popielski zamyślił się. Kiczałes nie zaproponował mu ani poczęstunku, ani cygara, ani alkoholu. To świadczyło o dystansie. Potem porównał go do pachciarza. To świadczyło o wrogim dystansie. Policjant wstał, wyjął z kieszeni „Gazetę Wieczorną” i rzucił ją na stół przed swoim rozmówcą. Gałęzie i krzaki wokół domu poruszyły się gwałtownie. Kiczałes uniósł dłoń i znów zapadła cisza, przerywana cykaniem świerszczy.

– Niech pan znajdzie mordercę tego dziecka i odda go mnie – powiedział Popielski cichym głosem, wskazując na gazetę, na której pierwszej stronie umieszczone było jego zdjęcie.

– Myśli pan tak jak wszyscy, nu nie? Że to Żyd zabił chrześcijańskie bambulko na macy, nu nie? I dlatego ja, Żyd, mam go szukać wśród niby swoich, co? Chcesz mnie pan wziąć pod włos, co? Boisz się pan rozruchów, pogromu Żydów?

– Nie obchodzi mnie, jaka jest narodowość mordercy, rozumie pan, Kiczałes – odpowiedział zimno Popielski. – Zwracam się do pana nie jako do Żyda, lecz jako do gubernatora, rozumie pan? Do gubernatora!

– Że co? Że jak? – Król podziemia był skonfundowany. Nie kryjąc zdumienia, wpatrywał się w gościa.

– Świat podziemny, świat złodziei i bandytów, jest pańską gubernią, a pan jej gubernatorem. W tej guberni rządzi tylko pan. Pańscy poddani są ludźmi honoru! Żaden kieszonkowiec nie okradnie kobiety w ciąży, żaden bandyta nie napadnie na dziecko, żaden urka nie poharata ani staruszki, ani wariata. Takie są zasady w pańskiej guberni, zgadza się?

– Nu tak. – Z oblicza Kiczałesa nie schodził wyraz zdziwienia.

– A ten skurwysyn – Popielski trzasnął dłonią w gazetę – morderca trzyletniego dziecka złamał wszelkie zasady pańskiego świata. Czy pan dopuści, aby w pańskiej guberni działał taki zwyrodnialec, czy jest to panu obojętne? Przecież ma pan swoją policję, swojego ministra spraw wewnętrznych, który zna każdą norę, gdzie ten bydlak mógłby się ukryć! Nie uruchomi pan swojego aparatu przymusu?

Kiczałes zastanawiał się przez chwilę, czy pytanie Popielskiego nie jest przejawem niedopuszczalnego zuchwalstwa. Oto Łyssy stawia go jak pod ścianą i każe mu coś robić! Jak śmie ten tchórzliwy glina, który jeszcze dzisiaj chciał podać się do dymisji, zmuszać go do wyjawiania swoich planów czy wręcz do współdziałania?! W zamyśleniu otworzył papierośnicę Popielskiego i wyjął z niej papierosa. Zapalił i przyjrzał się łysej głowie komisarza, ledwo już widocznej w słabym blasku lampy naftowej wiszącej na ganku. Ten glina jest za sprytny na to, myślał zaciągając się wonnym dymem egipskiego, żeby tu przyjść i po prostu ode mnie czegoś żądać. On chce mi coś dać w zamian.

– Pan mówi dalij, panie kumisarz, ja słucham, słucham – powiedział, odchyliwszy się na huśtawce.

– Chcę połączyć nasze siły, aby znaleźć mordercę Henia Pytki.

– Pan mówi, pan mówi! To bardzo hecny! Tylku po cu tu wszystku? Czy ja jestem sąd? Czy ja jestem policja? Co to dla mnie za interes?

– Jeśli pan znajdzie dzięki swoim informatorom tego zbrodniarza i dostarczy mi go żywego, zapominam przez rok o istnieniu pańskiej guberni. Każdy urka, który mi powie „jestem od Kiczałesa”, będzie mógł spać spokojnie, każdego natychmiast wypuszczę. Chyba że jakiś zrobi coś podobnego do mordu na Żółkiewskiej. Wtedy go zabiję. – Popielski zgasił papierosa. – Taka jest moja propozycja. Przez rok zapominam o panu i o pańskich interesach. A w zamian otrzymuję mordercę dziecka. Żywego!

– A cu będzi – król podziemia znów się uśmiechnął – jeśli ni ja, ali pan go złapi? Ja stracę czasu, zapłacę ludziom, moi szpicli ruszą do ruboty, a tu co? Pan go łapie, a ni ja! I ja nic z tego ni mam!

– Tak – fotel wiklinowy zatrzeszczał pod Popielskim – wtedy pan nic z tego nie ma. Ta umowa jest bardzo prosta i nie zawiera żadnych aneksów, tak jak proste jest pojęcie honoru i hańby. Albo pan go łapie i ma pan rok wytchnienia ode mnie, albo pan go nie łapie i dalej jesteśmy przeciwnikami. Ale przeciwnikami honorowymi – jak zawsze, jak do tej pory i jak do końca świata! Co pan na to?

Kiczałes wstał i począł spacerować po werandzie. Jego podkute buty stukały po deskach. Popielski odetchnął. Powiedział już wszystko. Spojrzał na las Winnicki. Sprawa Henia Pytki będzie jego ostatnią. Naprawdę ostatnią. Potem odejdzie na emeryturę i zamieszka w takim właśnie lesie jak ten pod Winnikami. Wieczorami będzie czytał poetów starożytnych lub rozwiązywał zadania z algebry liniowej. Tylko jeszcze to śledztwo. Jeszcze jeden impuls do działania. Jeszcze jedna asceza, w czasie której będzie tropił mordercę w zaułkach miasta. Czuł teraz dotkliwie swoją nadchodzącą starość – soki żołądkowe fermentowały pod grubą warstwą jedzenia, żyły zarastały tłuszczem, płuca wapniały od nikotyny. Zamknął oczy i – o dziwo, wbrew wieczornej porze – poczuł senność. Stukot podkutych butów zatrzymał się przed nim. Otworzył oczy. Kiczałes wyciągał do niego dłoń. Popielski ją uścisnął. Tym samym otrzymał swój impuls.

Kwadrans później król wszedł do swojej sypialni. Jego kochanka ubrana była w pończochy, podwiązki i przejrzysty peniuar. Rozpięła mu spodnie.

– Mój ty gubernatorze – powiedziała.

Po chwili już nic nie mówiła.

***

Uniwersytecki medyk sądowy, doktor Iwan Pidhirny, nie znosił nieregularnego trybu życia i żadnych niespodzianek. Dzielił swoją dobę na trzy części, po czterysta pięćdziesiąt minut każda. Nazywał je tercjami. Pierwsze siedem i pół godziny spędzał na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jana Kazimierza przy Piekarskiej, a dwie następne w swym domu – odpowiednio – tercję rodzinną i tercję nocną. Zajęcia rodzinne stały się z czasem coraz mniej absorbujące, ponieważ trzej synowie Pidhirnego poszli swoimi drogami, nieakceptowanymi zresztą przez ojca. Półtorej godziny, które pozostawało do wypełnienia dwudziestoczterogodzinnej doby, Pidhirny spędzał na dojściu na piechotę z ulicy Tarnowskiego, gdzie jego willa sąsiadowała z domem profesora Leona Chwistka, do prosektorium i z powrotem. Był dumny ze swojego uregulowanego trybu życia. Dumę tę głosił zresztą wszem i wobec z równym uporem jak swoje poglądy o dyskryminacji Rusinów na stanowiskach państwowych, której sam był żywym i jaskrawym zaprzeczeniem.

W skrytości ducha dzielił on również na tercje swoje życie. Arbitralnie przydzielił każdej z nich dwadzieścia pięć lat. Pierwszy odcinek spędził na nauce. Urodził się w roku 1875 we wsi Ostrożec pomiędzy Mościskami a Lwowem. Tam małego Iwana, nadzwyczaj bystrego syna ubogiego chłopa, wypatrzył greko-katolicki ksiądz i po ukończeniu przez chłopca szkoły wiejskiej polecił go łasce pana Onufrego Sosenki, ukraińskiego adwokata i działacza oświatowego Ruskiej Besidy. Ten zaś postanowił samodzielnie finansować naukę chłopca w gimnazjum Franciszka Józefa, a potem znaleźć dla niego poważniejszego dobrodzieja. Nadzwyczajne zdolności Iwana Pidhirnego, zwłaszcza w zakresie nauk przyrodniczych i języków klasycznych, sprawiły, iż – za podszeptem Sosenki – na zdolnego gimnazjalistę zwrócił uwagę sam metropolita greko-katolicki, Sylwester Sembratowicz. Ten dobrodziej biednej i uzdolnionej ukraińskiej młodzieży sfinansował ostatnie lata gimnazjalne Pidhirnego, a potem ufundował mu stypendium, dzięki któremu maturzysta podjął studia medyczne najpierw we Lwowie, a potem – za nakazem metropolity – w Czerniowcach. W roku 1900 na tamtejszym uniwersytecie wręczono mu dyplom medyka opatrzony piękną adnotacją – summa cum laude.

I tu rozpoczął się nowy etap żywotu doktora – lwowska tercja zawodowa i rodzinna. Jej słupami milowymi były małżeństwo, kariera najpierw lekarza, a potem akademika i narodziny trzech synów, z których każdy po kolei zawiódł nadzieje ojca. Pierwszy z nich, Wasyl, zginął, walcząc pod Petlurą o samostijną Ukrainę. Drugi, Serhij, zamiast o niepodległości marzył o dyktaturze proletariatu i jako członek Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy trafił do więzienia w Równem, a potem w wyniku wymiany więźniów znalazł się w Rosji sowieckiej. W tej krainie niegdysiejszych swoich marzeń wnet został zamordowany przez NKWD. Trzeci zaś, najmłodszy syn Iwan junior, zawiódł ojca najdotkliwiej. Wynarodowił się bowiem i po studiach prawniczych we Lwowie zmienił nazwisko na „Jan Podgórny”, po czym udał się do Warszawy, gdzie rozpoczął błyskotliwą karierę adwokacką i polityczną w kręgach sanacyjnych. Doktor Iwan Pidhirny w bilansie swojego życia zaliczał drugą tercję do nieudanych i w jej połowie – w ramach swoistej rekompensaty – pozwolił sobie na szaleństwo, które trzymał w głębokim sekrecie. Ono zresztą szybko się skończyło i teraz medyk sądowy był takim jak zwykle zrzędliwym, irytującym, przenikliwie inteligentnym człowiekiem i genialnym specjalistą w swej dziedzinie.

Popielski znał go od wielu lat, był zatem bardzo zaskoczony, kiedy ów zgodził się na sprzeniewierzenie swojemu trychotomicznemu systemowi i na późne, nocne spotkanie w prosektorium.

Komisarz uznał, że jest to zasługa Zubika, który – kiedy tylko chce – potrafi być na tyle uczynny i skuteczny, by złamać nawet Pidhirnego świętą zasadę trzech wykluczających się tercyj.

Popielski kazał kierowcy Kiczałesa wieźć się na Piekarską, na Wydział Lekarski Uniwersytetu Jana Kazimierza. Było przed północą, kiedy znalazł się na dziedzińcu otoczonym z trzech stron dwupiętrowymi neoklasycystycznymi gmachami, których naukowy charakter określały łacińskie napisy: chimia – medica – hygiena – pharmacologia – physiologia – anatomia – histologia oraz pathologia – anatomia pathologica – medicina forensis. Gmach opatrzony tym ostatnim napisem znajdował się po lewej ręce Popielskiego.

Postać samotnego mężczyzny, zmierzającego szybkim krokiem przez medyczny kampus, nie uszła uwagi pedla, który – trzymając krótko na smyczy dużego wilczura – zaszedł drogę nocnemu gościowi. Rozpoznał natychmiast częstego bywalca prosektorium i ukłonił mu się kurtuazyjnie. Popielski uchylił kapelusza, minął slalomem klomby kwitnących tulipanów i bratków, skręcił w lewo za skrzydło owego gmachu i wszedł doń bocznym wejściem. Po chwili szedł pustymi i ciemnymi korytarzami, w których ściany wrosła rozpaczliwa woń śmierci i rozkładu. Potknął się o jakieś blaszane naczynie. Rozdzwoniło się wokół. W oddali wybiła północ. Wydawało mu się, że słyszy jakieś szmery i śmiechy. Nie był zaskoczony – czegóż innego mógł się spodziewać w prosektorium w godzinę duchów?

Doktor Pidhirny w szczelnie otulającym go fartuchu stał pochylony nad stołem sekcyjnym oświetlonym jaskrawym światłem lampy operacyjnej. Obie dłonie oparł obok małych skurczonych zwłok dziecka. W ustach medyka dymił papieros, drażniąc jego oczy i wywołując łzy.

– Dobry wieczór, panie doktorze. – Popielski zdjął melonik. – Dziękuję, że zgodził się pan spotkać o porze tak nietypowej dla pana doktora.

– Dobry wieczór, panie komisarzu. – Medyk wypluł papierosa do pustego kartonowego pudełka, wszystko rzucił na podłogę i roztarł butem. Spojrzał na Popielskiego załzawionymi oczyma. – Jest pan bardzo miły, ale proszę nie przeinaczać faktów. Ja się wcale nie zgodziłem na żadną propozycję spotkania, ja sam wysunąłem tę propozycję, wiedząc, że pan pracuje po nocach.

– Nie wiedziałem. – Popielski nagle zrozumiał, że sprawa jest bardzo poważna i zganił się w myślach za ciągłe dziękowanie każdemu. Jego kurtuazją wzgardzili dziś i Pidhirny, i Kiczałes. – Myślałem, że przekonał pana do tego nocnego spotkania inspektor Zubik, ale…

– Nie mamy czasu na takie dochodzenia – przerwał mu Pidhirny. – Proszę mnie posłuchać uważnie. Dokonałem sekcji zwłok tego dzieciątka dzisiaj po południu bez żadnej asysty. Nikt nie wie tego co ja. A drugą osobą będzie pan. Dlatego chciałem, abyśmy się w sekrecie spotkali – późną nocą.

Popielski patrzył na pozszywane zwłoki dziecka. Nie koncentrował się jednak ani na jego opuchniętych policzkach, przy tym twardych, jakby pokrytych cienką warstwą brązowego karmelu, ani na czerwonawych łezkowatych ranach i śladach prostych cięć widocznych na całym ciele, ani nawet na kończynach, wykręconych i bezwładnych jak utrącone skrzydła ptaka. Komisarza wciąż dziwiło, dlaczego Pidhirny, który o zwłokach na swym sekcyjnym stole mówił zwykle bezosobowo i beznamiętnie, teraz używa zdrobnienia „dzieciątko”.

– Temu chłopcu metodycznie zadano trzydzieści nakłuć i cięć nożem. – Doktor dotknął jednego z nich na ramieniu. – Ale nie były głębokie i żadne nie było śmiertelne. Lecz w momencie znalezienia ciałko powinno było być zakrwawione. Powinno być brunatno-czerwone albo pokryte połyskliwymi skrzepami. Ale wiemy, że takie nie było. Było tak czyste, jakby je umyto…

– Tak, umyto. – Popielski powtórzył mechanicznie i patrzył na szwy na brzuchu, które w wykonaniu Pidhirnego jeszcze nigdy nie były tak staranne. – Umyto, wytoczywszy pierwej krew. Jakiś szaleniec nakłuł to dziecko, poczekał, aż ujdzie z niego krew, i umył je.

– A ono cały czas żyło – powiedział głucho medyk.

– Wie pan, doktorze, jak bardzo cenię pański kunszt. – Popielski poluzował kołnierzyk pod krawatem. – Pańska ekspertyza jest warta każdego spotkania – w dowolnym miejscu i o dowolnej porze, choćby głuchą nocą na cmentarzu. Proszę jednak o uzasadnienie, skąd pan wie, że malec przy skrwawianiu jeszcze żył?

– Kłuł go żelazem, stąd te obrzęki i brunatne stwardnienia na policzkach. – Pidhirny dotknął twarzy chłopca.

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie!

– To dziecko umarło w wyniku złamania kręgosłupa szyjnego! – Medyk jakby nie słyszał napomnienia swego rozmówcy.

– Skąd pan wie, że jeszcze żyło?

– Rany i oparzenia są wcześniejsze może o dobę niż wewnętrzny wylew krwawy w szyi, jaki powstał po złamaniu chłopcu karku! Dzieciątko to żyło wiele godzin, zanim skręcono mu kark. Rozumiesz to?!

Pidhirny rzucił się na Popielskiego i chwycił go za klapy marynarki.

– Rozumiesz pan, ten chłopczyk był torturowany!

Komisarz odsunął się od doktora delikatnie – tak daleko, aż ten puścił jego marynarkę. Podszedł do zlewu i dokładnie umył ręce, choć w prosektorium nie dotykał niczego poza klamkami.

– Żydzi zamykają się w swych domostwach – powiedział, jakby do siebie, wycierając mokre dłonie o spodnie. – W komisariacie na Kurkowej zamknięto bezrobotnego z bańką nafty. Złapano go przy synagodze Złota Róża. Czas nas goni, doktorze. Nie mógł pan wyznaczyć lepszej godziny na nasze spotkanie. Nikt z nas nie ma czasu na sen.

– Myśli pan, że wyznaczyłem to spotkanie, kierując się obywatelską troską o Żydów? – Pidhirny stał bez ruchu i patrzył w podłogę.

Popielski wyjął papierośnicę i policzył, ile mu zostało papierosów. Tylko dwa. A do rana było daleko.

– Nie mam czasu na sen – powtórzył w zamyśleniu, przekładając machinalnie papierosy w papierośnicy. – Kiedy po Lwowie grasuje morderca dzieci. Mam półtorarocznego wnuczka…

– A ja… Mam dwuletniego syna. – Pidhirny nie podniósł wzroku, nawet kiedy to powiedział. – Jest pan trzecią osobą, która o tym wie. Oprócz mnie i jego matki.

Popielski wyjął dwa ostatnie papierosy. Jednego z nich włożył Pidhirnemu do ust i podał medykowi ogień. Drugiego zapalił sam. Potem odwrócił się i opuścił prosektorium.

***

Głośne pukanie w drzwi obudziło stolarza Walerego Pytkę. W izbie obok poruszyło się i zapłakało przez sen dziecko. Oprócz pięciorga dzieci nocowali tam zawsze ich rodzice – syn Walerego, Ignacy, i jego żona Stefania. Zawsze, ale nie teraz. Teraz siedzieli obydwoje z nieruchomymi twarzami i z otwartymi oczami przy kuchennym stole. Nie reagowali na pukanie. Nie reagowali na nic od przedwczorajszego wieczoru – od momentu, kiedy uświadomili sobie, że zamiast ich pięciorga dzieci w sypialni będzie odtąd spało tylko czworo. Siedzieli nieruchomo. Nie byli pijani, nie byli zapłakani, gorzej – byli w pełni przytomni.

Walery wstał ze swojej kozetki stojącej w kuchni, która w dzień zamieniała się w warsztat stolarski, i odsunął firankę w oknie. W wątłym świetle jedynej latarni, która kołysała się nad mikroskopijnym, buchającym zielenią podwórkiem przy Niemcewicza 46, ujrzał dwóch mężczyzn stojących na galeryjce pod jego oknem. Jeden z nich przyciskał do szyby policyjny znaczek. Walery otworzył im drzwi, a potem wskazał kozetkę, z której usunął pościel. Usiedli obok siebie – ciasno i niezgrabnie – dwaj policjanci i stary stolarz. Jeden policjant zdjął kapelusz i otarł z potu łysą, wygoloną głowę. Młodszy mrugał nieprzytomnie powiekami i ziewał. Widać było, że godzina druga w nocy nie jest jego ulubioną porą.

– Komisarz Edward Popielski z policji kryminalnej – powiedział starszy z przybyłych, a potem wskazał palcem na młodszego. – A to mój zastępca, aspirant Stefan Cygan.

Walery Pytka kiwnął głową. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Czy się przedstawić, czy uśmiechać, czy bać się, że „pulicaje” mogą odkryć komunistyczną bibułę, którą na przechowanie oddał mu sąsiad? Siedział obok komisarza, wiercił się bezradnie w miejscu i wyginał swe palce zrogowaciałe od ciężkiej pracy.

– To są rodzice nieszczęsnego Henia, tak? – powiedział Cygan, wskazując głową na nieruchomą parę. – A pan kim jest?

– Rychtyk, tu rudzice – odpowiedział Walery. – A ja dziadku.

Imię zamordowanego dziecka było jak zapalnik bomby. Matka chłopca zachwiała się, a jej głowa opadła na stół. Jej ciche zawodzenie było cienkie i ostre. Wcisnęła krótkie, grube palce we włosy spięte kościanym grzebykiem. Łzy płynęły po jej przegubach i spływały aż na nagie łokcie. Wyła cicho, cienko i ostro. Jak skalpel, jak nóż, który wrzynał się w ciało jej dziecka.

Robotnik budowlany Ignacy Pytka rzadko kiedy płakał – ani pod wpływem bólu fizycznego, ani psychicznego. Nie uronił nawet łzy, gdy spadł z budowanego przez siebie kościoła Kapucynów i widział, jak drelich jego spodni pęka cicho pod ostrą krawędzią kości, która pierwej przebiła skórę. Nie płakał nawet wtedy, gdy na potańcówce w ogródku piwnym Pod Sroką umarła jego narzeczona, ukochana Wilhelminka, która udusiła się, zdławiona żądłem osy. Nie płakał i dzisiaj, kiedy identyfikował w prosektorium ciało swojego syna. Dopiero imię „Henio”, które nadał dziecku wbrew żonie, wyzwoliło u niego reakcję, której nie pamiętał od wczesnego dzieciństwa. Poczuł piekącą gorycz w gardle, a potem już nie był tym, kim zawsze – był teraz strzępem rozpaczy, nie charakternym batiarem spod kościoła Świętej Elżbiety.

Na początku ronił łzy w milczeniu, lecz później przerywane ono było przez dźwięki, nad którymi nie panował. Nie widział już ani policjantów, ani żony, ani ojca, ani nawet najmłodszego syna Zygmusia, który właśnie się obudził i stał w kuchni, trzymając się nogawki ojcowskich spodni. Był on ze wszystkich dzieci najbardziej podobny do swojego zmarłego brata, do małego trupa, który teraz leżał w prosektorium.

Ignacy Pytka nie słyszał też rozmowy jego ojca z policjantami.

– Kto jeszcze państwa odwiedzał – zapytał aspirant Cygan, notując kolejne nazwisko w notesie. – Ale oprócz rodziny i sąsiadów!

Stary stolarz zasępił się mocno.

– Panie Pytka – odezwał się Popielski. – Moi ludzie przesłuchali już dzieci z podwórka, z którymi tego dnia bawił się Heniu. Dzieci zeznały, że bawiły się w chowanego w najbliższej okolicy. Jedna z dziewczynek powiedziała, że Heniu schował się na podwórku za warzywniakiem przy Królowej Jadwigi. Było po południu, ciepło. Na tym podwórku gromadzą się mieszkańcy, grają w karty i w warcaby. Heniu musiał wyjść zza tego warzywniaka z kimś, kogo dobrze znał. Nieznajomemu by się wyrywał, krzyczał. Ktoś by go usłyszał, ktoś by zauważył opierającego się chłopca. Niech pan mi tu podaje, panie Pytka, wszystkie nazwiska, które przyjdą panu do głowy! Wszystkich, którzy kiedykolwiek odwiedzali tu państwa. Których Heniu mógł znać!

– Bih me, że ni wim – odpowiedział stary stolarz i ugniatał machorkę w bibułce, myśląc o swoim sąsiedzie komuniście.

– Niech on już przestanie kręcić tę machorę – szepnął Popielski do swojego zastępcy. – Daj mu, Stefciu, papierosa. I mnie też.

Ignacy Pytka przestał łkać i obejmował żonę. Za to mały Zygmuś jęczał smutno, jakby to na niego spłynęło teraz całe nieszczęście rodziny.

– Nu to pisz pan, cuzamen do kupy trzech – powiedział Walery do aspiranta Cygana, postanawiając jednak nie wydać sąsiada komunisty. – Tadziu Jojku, malarz, Mundziu Orfin, kamieniarz, i Kaziu Sitkiewicz, grabarz. A i Tolku Małecki, murarz, jak mój Ignac. Oni wszyscy kiedyś robili z Ignacym u jidnegu szmajgełesa na Wulce. A po ruboci przychodzili tu i w karty pugrali, i wcinali precli, i hary też troszku pupili. Ali to wszystku z fasonym.

– Tadeusz Jojko, tak? – upewniał się Cygan. – Murarz, tak? Powtórz pan następnych, bo nie zdążyłem zapisać! Dolku czy Tolku Małecki?

– A bo to ja wiem?

– Niech się pan skupi. To duża różnica. Dolku to Adolf, a Tolku to Anatol.

Popielski przestał słuchać Cygana. Zygmuś nadal płakał. Nikt go nie pocieszał. Jego rodzice siedzieli w milczeniu. Popielski podszedł do chłopca i wyjął z kieszeni miętowe dropsy. Ukląkł i wyciągnął do małego rękę z cukierkami. Zygmuś schował się za ojca i patrzył nieufnie.

Cygan zamknął notes, wstał i potarł czerwone z niewyspania oczy. Komisarz rozprostował kości i zapiął marynarkę. Kiwnął ręką na kolegę, aby podał mu notes. Analizował przez chwilę listę nazwisk i kiwał głową, jakby je liczył. Podsunął notes pod oczy Cyganowi i wskazał na jedno z nazwisk. Ten gest oznaczał: ten jest mój! Wyszli, a rodzina Pytków została sama ze swą rozpaczą.

Na galeryjce owionął policjantów zapach bzu kwitnącego na podwórku. Odetchnęli z ulgą, wyrzuciwszy z płuc duchotę mieszkania.

Trzasnęły drzwi na galerii. Walery Pytka podszedł, kulejąc, do Popielskiego.

– Panie kumisarzu – powiedział stary stolarz. – Przysięgam Bogu, że zabiji tegu skurwysyna, co zabił naszegu Henia. A potym pieszki do Częstochowy…

– Pójdziesz do Częstochowy, Walerku? Na pielgrzymkę? Na pewno? – zapytał go Popielski, patrząc na jego dziurawe łapcie.

– Na zichyr – stary patrzył na policjanta pewnym wzrokiem. – Podziękować za zabici gada. Zabiji, a późni podziękuji Najświętszyj Maryi.

– Na pewno?

– Na zichyr.

– No to ja ci kupię dobre buty na tę pielgrzymkę! – odpowiedział Popielski i zszedł z galeryjki.

***

Była czwarta nad ranem, kiedy Popielski znalazł się na rogu Sapiehy i Potockiego. Przetarł oczy i spojrzał w dobrze już widoczną jasną smugę nad Cytadelą. Niedługo ta nieśmiała zapowiedź dnia miała się zamienić w ciepły, świetlisty poranek. Zwykle o tej godzinie wracał do swego mieszkania na Kraszewskiego i wypalał na balkonie ostatniego przed snem papierosa, wsłuchując się w szczebiot ptaków w Ogrodzie Jezuickim. Potem kładł się spać, by wstać – jak zawsze – wczesnym popołudniem. Ale teraz zachował się zupełnie inaczej i porzucił myśl o chłodnej, czystej pościeli i o kołysance z ptasiej muzyki. Uczynił tak nie z poczucia obowiązku i nie ze strachu przed jakimiś wyrzutami sumienia. Na powrót do domu nie pozwoliło mu wygodnictwo. Był zbyt wielkim, zbyt wyrafinowanym sybarytą, aby pozwolić sobie na bezsenność. Ale wiedział, że to go właśnie czeka, jeśli nie sprawdzi pewnej informacji.

Ruszył zatem szybkim krokiem w stronę komendy, wymijając po drodze wielką ciężarówkę z napisem „Przedsiębiorstwo Spedycyjno-Transportowe Jupiter i Syn”, z której dwóch robotników wyładowywało wiadra z kwiatami. Wszedł do gmachu na Łąckiego, zdjęciem melonika odpowiedział na pozdrowienie nocnego portiera i poprosił go o klucz do archiwum. Portier wiedział – jak wszyscy – że nocna pora jest czasem działania komisarza. Wiedział również, że Popielski może wykorzystywać archiwalia i akta bez zgody i bez dyskretnego nadzoru kierowniczki archiwum, pani Antoniny Ferdynowej, która – nawiasem mówiąc – zawsze gorąco i nadaremnie protestowała przeciwko tym specjalnym pełnomocnictwom komisarza.

Popielski, wziąwszy klucz, zszedł do piwnicy, w której mieściło się archiwum. Otworzył drzwi, zapalił mocne białe światło, włożył dla ochrony przed kurzem nieco za ciasny fartuch. Uniósł głowę, chodził między półkami i uważnie przyglądał się literom pięknie wykaligrafowanym u góry każdego segmentu. Znalazł szybko szukaną przez siebie literę. Odpowiednie akta były na najwyższej półce. Przysunął drabinę, której szerokie stopnie były wyślizgane przez setki wojskowych i policyjnych butów. Wszedł na samą górę, powodując szczękanie łańcucha chroniącego obie nogi drabiny przed rozjechaniem się na boki. Stojąc na ostatnim stopniu, sięgnął po właściwy segregator. Chwilę mocował się z haczykiem, po czym otworzył gwałtownie pokrywę segregatora. Głowę policjanta spowił tuman kurzu, który częściowo osiadł na wyciąganych teczkach. Po kilkudziesięciu sekundach dmuchania i prychania na kurz znalazł to, czego szukał. W teczce były fiszki, koperty i luźne kartki. Jedną z nich czytał powoli, czerwieniał na twarzy, a jego nogi zaczynały drżeć.

Zgodnie z zeznaniami małoletniego Halińskiego Czesława, podejrzany, lat 34 (tak!), bawił się z dziećmi w chowanego. W trakcie zabawy uderzył kilkakrotnie pomienionego wyżej 8-letniego Halińskiego Czesława i pokaleczył go nożem sprężynowym. Niniejszym przyjmuje się do rozpatrzenia i do przekazania właściwym organom skargę brata i prawnego opiekuna pomienionego dziecka, ob. Halińskiego Marcelego, lat 20, robotnika. Podejrzanego zatrzymuje się do dalszych postępowań przewidzianych odpowiednimi paragrafami k.k.

Poniżej był dopisek.

Skierować podejrzanego na szczegółowe badania psychiatryczne. Jezierski.

Popielski znał dobrze podpisanego powyżej sędziego śledczego jako skrupulanta, którego polecenia są zawsze wykonywane. Nie pomylił się. Miał teraz przed sobą kartkę papieru, opieczętowaną u góry „Szpital Powszechny Państwowy we Lwowie, Klinika Chorób Nerwowych”.

Pacjent uległ dwa lata temu wypadkowi potrącenia przez furmankę, którego skutkami może być to, co następuje. Stwierdza się mianowicie, iż pacjent wykazuje się silnymi skłonnościami do destrukcji i wykazuje brak instynktu samozachowawczego, co widać zwłaszcza wtedy, gdy upada głową na ziemię, nie podpierając się rękami, po prostu jak automat, jak bałwan. Na wierzchu głowy pomiędzy kością czołową a potyliczną, w miejscu sutura sagittalis, ma wpadlinę głęboką na pół centymetra. Brzegi tej wpadliny są spadziste, a dno zupełnie twarde. Związek tej właściwości pourazowej z zaburzeniami psychicznymi jest bardzo prawdopodobny. Jego osobliwa imaginacja, iżby był dzieckiem, bawiąc się z podobnymi sobie dziećmi, wskazywać może na silne nie- regularności psychiczne, które wymagają hospitalizacji i szczegółowych badań, zwłaszcza że jego zachowanie względem dzieci jest agresywne i – co gorsza – podszyte imaginacją płciową. Nie twierdzi się, iż to ostatnie odrażające zachowanie jest skutkiem ww. wypadku, lecz może właściwością stałą badanego, która uległa wraz z ogólnym pogorszeniem się zdrowia psychicznego silnemu ujawnieniu. Zaleca się natychmiastowe umieszczenie pacjenta w zakładzie zamkniętym dla osób nerwowo chorych, gdyż może on być zagrożeniem społecznym.

Dr Antoni Sucher, ordynator.

Pieczątka na ostatniej kartce była Popielskiemu dobrze znana – „Prokuratura Sądu Okręgowego, Sekretariat dla dochodzeń i śledztw”. Poniżej widniała krótka, starannie wykaligrafowana adnotacja:

Zawiesza się czynności prokuratorskie do momentu, aż podejrzany, przebywający obecnie w Klinice Chorób Nerwowych szpitala przy Pijarów, przyjdzie do pełni zdrowia psychicznego.

Dr Juliusz Prachtel-Morawiński, wiceprokurator.

Popielski spojrzał na datę ostatniego pisma: dnia 21 stycznia 1939 roku. Brak jakiegokolwiek później datowanego dokumentu świadczyłby, iż podejrzany o pobicie dziecka wciąż przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Ten pobyt w miejscu odosobnienia był dla niego wyśmienitym alibi. Ale Popielski się nie poddawał łatwo. Schował na powrót wszystkie dokumenty do szarej koperty, na której pani Ferdynowa wystukała na maszynie:

Anatol Małecki, murarz, syn Teofila i Zofii, ur. 14 XII 904 we Lwowie, zamieszkały ibidem, ul. Berka Joselewicza 25, oficyna m. 1.

Zszedł z drabiny tak energicznie, że zadźwięczał donośnie łańcuch. Zrzucił fartuch, zgasił światło i wyszedł z archiwum.

Na ulicy Sapiehy zagwizdał na przejeżdżającą dorożkę i kazał się wieźć na Niemcewicza 46. Dochodziła piąta, lecz on przez najbliższą godzinę będzie musiał obyć się bez snu. Podobnie jak pewien stary stolarz, który złożył śluby Matce Boskiej Częstochowskiej.

***

Popielski tym razem wcale nie pukał do drzwi Pytków. Spotkał bowiem Walerego na galeryjce, gdy ten wychodził z klozetu.

Stary rzemieślnik chwiał się na nogach, a w garści dzierżył kalesony, których nie udało mu się zawiązać na troczki. Siwa twarda szczecina, włosy sterczące na wszystkie strony, zgniły oddech oraz czerwone obwódki pod oczami czyniły z niego odstręczającą figurę. Komisarz zachodził w głowę, jak Walery Pytka mógł się w ciągu niecałych dwóch godzin zamienić w kompletnego abnegata. Nie wiedział, że tej nocy stolarz miał jeszcze jednego gościa. Oto jego sąsiad komunista odebrał przechowywane przez starego ulotki i odezwy, odwdzięczając się swemu dobroczyńcy ćwiartką spirytusu. Pytka nie czekał zaś z alkoholem ani chwili – wypił go szybko i w sekrecie przed synem. Skutkiem tego zataczał się teraz niebezpiecznie w stronę poręczy galeryjki i bełkotał coś niezrozumiale.

– Co jest, Walerku? – spytał go Popielski z niepokojem. – Gdzie tak dałeś do wiwatu?

– Nyyyyyy… – wybąkał Pytka, zamilkł i uśmiechnął się szeroko. – Nyyyyyyyyyy…

Popielski wiedział, że w tym stanie Walery Pytka nie rozpozna nikogo. Było wątpliwe, czy stary potrafiłby rzec cokolwiek sensownego, na przykład czy odpowiedziałby na pytanie o własny wiek i nazwisko. Rozstrzygnięcie zaś kwestii, czy wspomniany przez niego przed dwiema godzinami murarz „Dolku” lub „Tolku Małecki” i „murarz Anatol Małecki” z akt policyjnych są tą samą osobą, było teraz dla Walerego równie jasne i oczywiste jak starogreckie aorysty. Popielski mógł poczekać, aż dziadek zabitego chłopca wytrzeźwieje albo zapytać o Małeckiego jego rodziców. Ale komisarz był z natury bardzo niecierpliwym człowiekiem.

***

Leokadia Tchorznicka poznała swojego kuzyna Edwarda Popielskiego, kiedy ten miał lat trzy. Było to w czasie Wigilii w roku 1889. Mały Eduardo, jak nazywała swojego jedynego synka afektowana ciotka Zofia z Tchorznickich Popielska, przybył wraz z rodzicami z nieodległego Borysławia do Stanisławowa, aby spędzić wraz z liczną rodziną Tchorznickich pierwsze wspólne święta. Dotąd się to nigdy nie udawało, ponieważ ojciec Edzia inżynier Paulin Popielski, zatrudniony przez przedsiębiorstwo górniczo-naftowe S. Stern w Borysławiu, był wciąż wysyłany – jak na złość w czasie świąt – na rozmaite rozpoznania geologiczne w odległe i egzotyczne krainy, głównie do Turcji i Persji, a bojaźliwa ciotka Zofia nie miała dość odwagi, aby sama z małym dzieckiem udać się w niedaleką przecież podróż. Ani na Leokadii, ani na jej czworgu rodzeństwa ich mały kuzyn nie zrobił podczas owych świąt najlepszego wrażenia. Był to – w ich mniemaniu – wredny szczeniak, typowy rozpieszczony jedynak, który swym krzykiem szantażował wszystkich dokoła. Opychał się ciastkami i czekoladkami, dręczył ich małego kundelka Mikiego i – aby zdenerwować własną matkę – wspiął się pewnego razu na najwyższą półkę spiżarni i leżał tam cicho przez dwie godziny, wyjadając miód i konfitury. W tym czasie odchodząca od zmysłów ciotka Zofia, zirytowany wuj Paulin, a nawet jej własny ojciec, spokojny zwykle absolwent filozofii i profesor gimnazjalny Klemens Tchorznicki, szukali zaginionego po domu i ogrodzie. W końcu kuzynowi znudziła się zabawa i wylazł ze spiżarni. Spędziwszy dwie godziny w chłodnym pomieszczeniu, przeziębił się oczywiście i – ku uldze wszystkich – wylądował w łóżku. Ulga była jednak tylko chwilowa, ponieważ chory domagał się od wszystkich domowników coraz to nowych rozrywek. Dla świętego spokoju ciotka czytała mu w nieskończoność bajki, kuzyni odstawiali teatrzyk, a nawet jej ojciec grał mu na mandolinie. Toteż wszyscy głośno odetchnęli, kiedy w końcu Popielscy opuścili ich gościnny stanisławowski dom i zabrali ze sobą rozwrzeszczanego bachora. Wszyscy Tchorzniccy modlili się później o to, aby firma S. Stern pod koniec grudnia wysyłała inżyniera w różne dalekie delegacje.

Ich modły zostały wysłuchane, bo Popielscy zjawili się w Stanisławowie dopiero sześć lat później, w sierpniu 1895 roku. Dziewięcioletni Edward w niczym nie przypominał rozwydrzonego malca sprzed lat. Był chłopcem nad wiek dobrze zbudowanym i rozwiniętym, małomównym, lecz wesołym, ciekawym wszystkiego, lecz nienatrętnym. Czas najchętniej spędzał w gabinecie profesora Tchorznickiego nad szachownicą lub nad atlasami geograficznymi. Uwielbiał też wypisywać starannie rozmaite hieroglify i szyfrować jakieś tajne wiadomości, pisząc po polsku, lecz literami greckimi, które już przed pójściem do gimnazjum dobrze opanował. Wtedy dwunastoletnia Leokadia, obserwując swojego kuzyna, uświadomiła sobie po raz pierwszy w życiu, iż natura ludzka nie jest niezmienna, a wstrętne bachory wyrastają na dobrze ułożonych młodych ludzi.

Nie tylko zachowanie kuzyna było nietypowe, lecz również niezwykły był powód przybycia wujostwa pod koniec owych gorących wakacyj 1895 roku. Otóż firma Bergheim &MacGarvey kupiła w Baku rafinerię i zaproponowała inżynierowi Popielskiemu posadę dyrektora. Propozycja ta została przyjęta z radością i świeżo mianowany szef rafinerii podjął ważne decyzje. Nie mając zaufania do szkolnictwa rosyjskiego, pozostawił syna swoim szwagrostwu do czasu, aż sam nie urządzi się w Baku i nie znajdzie dla Edwarda odpowiednich guwernerów. Kuzyn Edzio niechętnie się rozstawał z rodzicami, zwłaszcza, że jego matka dostała na dworcu stanisławowskim takich spazmów, jakby widziała się z dzieckiem po raz ostatni. Niestety – jej intuicja okazała się trafna. Kilka dni później nadeszła bowiem straszna wiadomość, która całkowicie zmieniła życie kuzyna. Pociąg jego rodziców został napadnięty przez pijaną bandę stepowych morderców. Ojciec, stanąwszy w obronie czci matki, został bestialsko zabity, a matka powiesiła się kilka dni później. Edek ze spokojnego i uśmiechniętego chłopca zamienił się w zaciętego milczącego ponuraka. Kilka dni później uległ po raz pierwszy w życiu chorobie, która stała się jego nieodłączną towarzyszką. Po pewnej kolacji stał się – na oczach wuja i ciotki – bezwładnym dygocącym ciałem, które wszystkimi otworami oddało różne wydzieliny. Leokadia i jej rodzeństwo nie byli na szczęście świadkiem tej smutnej, poniżającej i zatrważającej sceny. Późno w nocy Edward obudził się po długim nerwowym śnie. Przy jego łóżku siedziała Leokadia wraz matką. Kuzyn, widząc je obie, wybuchnął nagle nieoczekiwanym, dzikim, histerycznym śmiechem.

– Nie pojmuję mojego kuzynka – szepnęła Leokadia do matki. – Dlaczego on tak się zachowuje?

Nie rozumiała jego zachowania i teraz o szóstej rano, w majowy słoneczny poranek, kiedy z jakimś pijanym obdartusem miotał się po przedpokoju i wciskał mu na stopy jedne ze swoich najlepszych butów. Mogła zrozumieć nawet to, że Edward wraca rano z jakimś kompanem i chce kontynuować libację w domu. Zdarzało się to czasami, choć nigdy za jej bytności w domu, nie mówiąc już o obecności jego córki Rity. Szeptali jej jedynie później o tym ich służąca Hanna, stróż domu lub oburzeni sąsiedzi. Przypuszczała jednak, że nawet jeśli towarzyszył mu jakiś zapity kolega, to nigdy nie był w takim stanie upojenia jak ten staruch. Mogła i to zrozumieć, że Edward próbuje wykurować i otrzeźwić jakiegoś znajomka, wrzucając go do wanny, pojąc kawą i podstawiając mu pod nos flakonik z amoniakiem – jak to właśnie uczynił z tym starym. Nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego – kiedy już mu się to udało i postawił kurowanego na nogi – odziewa go w swoje stare, ale wciąż dobre ubranie i wciska mu na stopy wspaniale, zakrywające kostkę trzewiki z pierwszorzędnego salonu Derby!

Patrzyła później, jak nabrzmiewają żyły na byczym karku Popielskiego, kiedy wrzucał pijaka do dorożki, trzymając go jedną ręką za spodnie, a drugą za kołnierz. W trakcie tej operacji pijak zahaczył nogawką o koło i trochę ją naddarł. W normalnych okolicznościach Popielski wpadłby w szał, a przynajmniej uważnie obejrzał szkodę. Teraz jednak nie zareagował na zniszczenie swego ubrania od braci Jabłkowskich! Nie pojmuję mojego kuzyna, pomyślała Leokadia Tchorznicka i weszła do mieszkania. Nie wiedziała, że w ciągu najbliższych dni jej kuzyn jeszcze bardziej ją zadziwi – by nie rzec: śmiertelnie zatrwoży.

***

Popielski wysiadł z dorożki przy ulicy Pijarów pod szpitalem. Fiakrowi kazał zaczekać, a sam podał rękę Pytce tak wytwornie, jakby ten był damą wysiadającą z karety. Stary uchwycił się jego ramienia i ruszył, potykając się co chwila, nieprzyzwyczajony do butów, które na nogach miał po raz pierwszy. Policjant chwycił go wpół i trochę niósł, trochę prowadził, omijając statuę Matki Boskiej. Jakiś jegomość w meloniku i z pinczerem na smyczy aż się zatrzymał przy wejściu na teren szpitala i patrzył na nich z niesmakiem, jakiś student pokazywał ich palcem, a jego kolega śmiał się głośno.

– Ali si gościuniu nachirzył! – wrzasnął jakiś wyrostek w kraciastym kaszkiecie i w białym szaliku zawiązanym pod szyją.

Popielski nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi i prowadził ostrożnie Walerego, u którego upojenie alkoholowe ustąpiło miejsca gwałtownej i nieopanowanej senności. Komisarz miał remedium i na ten stan. W zaciśniętej dłoni dzierżył flakonik soli trzeźwiących, których głównym składnikiem był niezawodny w takich sytuacjach amoniak.

Wtaszczył w końcu Pytkę do szpitalnego hallu i posadził go na pierwszej lepszej ławce, na której ten wpadł momentalnie w ramiona Morfeusza. Popielski rozejrzał się wokół i zaraz ujrzał kroczącego dostojnie portiera, który miał zarost a la Najjaśniejszy Pan Franciszek Józef.

– Masz tu pan pół złotego – zwrócił się do niego Popielski. – I przypilnuj pan, żeby ten tutaj nie czmychnął! A ja tymczasem idę do kierownika tego zakładu. Który to pokój?

– Ja to jestem urzędnik państwowy – odparł dumnie portier. – I mam moją pensję. Ni potrzebuji pańskich cwancygrów. A ten tu kto niby? Pacjynt?

– Tak, być może przyszły pacjent – odparł komisarz. – Jak my wszyscy. Ale popilnowanie go jest rzeczą bardzo odpowiedzialną. I godną urzędnika państwowego. Tak sumiennego jak pan. Źle zrobiłem, wiem. Pan nie jest fiakrem ani bojem hotelowym, któremu się daje napiwki. Pan stoi o niebo wyżej. Ja też, tak jak pan, jestem urzędnikiem państwowym. Policja kryminalna – pokazał portierowi odznakę.

– Słuszni pan prawi. – Portier aż pokraśniał z zadowolenia. – Ali pan tam iść ni moży, do ordynatora, nu na oddział. Taki mamy przepisy! Mam zatrzymać kużdegu i zameldować przez aparat o pańskim przyjściu. A pan zechcy siąść i poczekać.

Popielski kiwnął głową z aprobatą, jakby chwaląc służbistego portiera, i zrobił, jak mu kazano. Portier tymczasem stanął na baczność obok pulpitu z telefonem i wystukiwał widełkami właściwy numer.

– Melduji si posłuszni Durbak Józef – powiedział z namaszczeniem. – Du aparatu jest wzywany pan doktór Lebedowicz. Dobrzy. Ta czeka tu policja kryminalna. Pan doktór Lebedowicz. – Portier spojrzał na Popielskiego. – Jest na linii. Będzie z panym rozmawiał.

Popielski podszedł do pulpitu, słuchawkę przyłożył do ucha i pochylił się nad tubą, do której powiedział wolno i dobitnie:

– Dzień dobry. Tu komisarz Edward Popielski z policji. – Urwał, czekając na jakąkolwiek reakcję swojego niewidzialnego rozmówcy; usłyszał jedynie jakieś mruknięcie, które miało być chyba odpowiedzią na jego powitanie. – Muszę się widzieć z pacjentem Małeckim Anatolem. Śledztwo wielkiej wagi wymaga, abym się widział z nim niezwłocznie.

– Za kwadrans – usłyszał w słuchawce, a potem rozległ się w niej cichy przeciągły sygnał.

Popielski usiadł obok śpiącego Pytki. Poczuł lekki zawrót głowy. Uświadomił sobie, iż jest on być może spowodowany zmęczeniem, a być może – co byłoby gorsze – wyzwalaczami epilepsji, promieniami słońca, które w czasie jazdy dorożką dochodziły spomiędzy kasztanów rosnących wzdłuż ulicy Pijarów. Naciągnął na oczy kapelusz, a na nos nacisnął swe ciemnofioletowe binokle. I znów zakręciło mu się w głowie. Ale nie był to zwiastun ataku padaczki, ponieważ ten zwykle był poprzedzany szumem w uszach i plamkami biegającymi przed oczami, a żadnego z tych symptomów Popielski teraz nie doświadczał. Ten zawrót głowy, a zwłaszcza towarzyszące mu drżenie żuchwy było oznaką zbliżającej się frustracji. Zawsze osobliwie swędziały go szczęki, kiedy pojawiało się to uczucie. Najchętniej zagryzał wtedy zęby na jakiejś szczapie drewna, ołówku, obsadce lub na innych podobnych przedmiotach. Wtedy wszystko mijało.

Wiedział, że teraz frustracja i wściekłość tak szybko nie miną, choćby wbił zęby w okutą poręcz. Bo oto za kwadrans miał się przed nim zjawić człowiek, który siedzi w tej klinice kilka miesięcy, czyli siedział tutaj również i wczoraj, i przedwczoraj. Był tu, na Pijarów, nie czaił się więc na małym podwórku przy Niemcewicza i nie porywał żadnego z bawiących się tam dzieci. Tutaj w sali chorych Anatol Małecki srał pewnie w gacie, rąbał kapucyna albo wcielał się w Napoleona czy w Winnetou, a to oznacza, że nie torturował wtedy małego Henia Pytki. Czyli nie był sprawcą. Popielski czuł głuchą irytację. Drżały mu szczęki. Jak zawsze, gdy trop nadziei stawał się tropem fałszywym.

Usłyszał głośne okrzyki. To pewnie Małecki się zbliżał. Podstawił Pytce pod nos sole trzeźwiące. Ten wzdrygnął się i otworzył oczy. Był całkiem przytomny.

– Słuchaj no, Walerku! – Policjant podniósł głos. – Zaraz tu przyjdzie niejaki Anatol Małecki. Masz powiedzieć, czy to ten, który bywał u was w domu! O którym mówiłeś mojemu zastępcy, rozumiesz?! Gadaj, czy pojmujesz, czego się od ciebie żąda!

– A rychtyk – odpowiedział stary. – Czy ten, co tu przyjdzi, to Tolu Małecki czy nie! To mam bałakać!

– Właśnie tak! No to uważaj i patrz!

Głośne okrzyki zbliżały się z ciemnego korytarza. Po kilku sekundach z mroku wyszedł człowiek ubrany na biało, który głośno złorzeczył i wymachiwał rękami. Zatrzymał się przed portiernią i ze złością spoglądał na Popielskiego.

– To ni jest Tolu Małecki! – powiedział Pytka. – Na zichyr!

– Nu pewni – do rozmowy włączył się portier. – Toż to pan doktor Lebedowicz!

– Do jasnej cholery! – wrzasnął doktor Lebedowicz na Popielskiego. – Pan mi głowę zawracasz! Myślisz pan, że mam czas na pańskie fanaberie, na sprawdzanie pańskich pacjentów!?

Popielski poczuł, że skóra jego głowy zaczyna nabierać wyższej temperatury i ciemnych barw. Szczęki poruszały się już nie tylko w górę i w dół, lecz także na boki. Teraz nie uspokoiłoby go nawet to, gdyby zgryzł żelazny parkan okalający szpital. Zacisnął rękę w pięść, wciskając sobie ostro spiłowane pazury w miękką poduszkę dłoni.

– Miotam się jak Żyd po pustym sklepie! – Doktor obniżył ton i odsunął się nieco od Popielskiego. – Po całym oddziale szukam tego pańskiego Małeckiego, a on od czterech dni na przepustce! Doktor Sucher mnie nie raczył zawiadomić! Nie mógł pan tego wcześniej sprawdzić? Nie mógł pan do nas zatelefonować? Nie traciłbym czasu dla pana!

Popielskiemu przestały chodzić szczęki. Trop nadziei stawał się tropem pewnym. Pociągnął za kołnierz Pytkę, ukłonił się na pożegnanie tylko portierowi i wraz ze starym opuścili szpital. Tym razem Pytka wsiadł do dorożki bez niczyjej pomocy. Obok niego usadowił się Popielski, omal nie miażdżąc swego wątłego towarzysza.

– Na Joselewicza – rzucił fiakrowi.

– Si rozumi, szanowny paniaga – odparł dorożkarz i zaciął konia.

– Gdzie jedziemy? – zapytał Pytka.

– Odwiedzić Tola Małeckiego – odparł Popielski z uśmiechem.

– Tylko my dwaj, oba cwaj? – dopytywał się stolarz z lekkim przestrachem. – Pan chce go złapać?

– Tak.

– On silny jak byku. Panie kumisarzu, trzeba by jeszczy z nami jakieguś pulicaja!

– Podobają ci się twoje nowe buty, Pytka? – zapytał Popielski i sięgnął po papierosy.

– Nu, ta pewni!

– No to przyzwyczajaj się do nich, bo pójdziesz w nich do Częstochowy! Wiesz już, dlaczego nie jest nam potrzebny żaden policjant?

Pytka pokiwał głową i zatarł zrogowaciałe dłonie.

***

Nędzna kamienica, opatrzona numerem 25, stała przy równie nędznej ulicy Berka Joselewicza. Wraz z innymi brudnymi i zagrzybionymi domami tworzyła cały kwartał, którego centrum stanowiło małe błotniste podwórko. Na środku tegoż podwórka wybudowano niegdyś podzieloną na komórki stajnię, w której swe konie trzymali woźnice i dorożkarze. Z czasem, pod wpływem zarządzeń rady miejskiej, ograniczających liczbę zarejestrowanych w mieście zwierząt, wiele z tych komórek opustoszało. Owe puste pomieszczenia zakupił szef oficjalistów niedalekiego Browaru Lwowskiego, pan Julian Blahaczek, chcąc otworzyć tu swój wyszynk. Nie zdążył jednak wprowadzić w życie tego zamiaru, ponieważ kryzys gospodarczy, jaki ogarnął Polskę, podsunął mu inną, lepszą myśl. Popyt na piwo spadł, natomiast na tanie mieszkania – wręcz przeciwnie. Niezamożnych obywateli wciąż przybywało na przełomie dziesięcioleci. Blahaczek dobudował zatem ustęp przy stajni, wykopał przed nim studnię i zamontował pompę, nad każdymi drzwiami zamocował daszek chroniący od deszczu i opatrzył ceglasty mur szyldem „Ul. Joselewicza 25 oficyna”. W niewielkim budynku znajdowało się sześć izdebek z jednym oknem, w których gnieździły się liczne rodziny biedaków. Nad pierwszymi drzwiami od prawej wypisano numer 1.

To ten właśnie szyld i ten numer obserwował teraz Popielski ukryty za rozpadającym się płotem. Stał od kwadransa w cieniu lipy i palił spokojnie papierosa. Spojrzał na zegarek. Dochodziła siódma. Zaraz podwórko napełni się gwarem dzieci śpieszących do szkoły, szczękaniem wiader przy pompie i pokrzykiwaniem kobiet. Zaraz na galeryjki wyjdą emeryci i wystawią pierzyny na działanie silnego majowego słońca, którego on sam tak bardzo nienawidzi. Zaraz tu zacznie się życie, a Popielski musi zdążyć przed tą chwilą. Zdusił papierosa czubkiem buta i ruszył szybko w stronę oficyny, grzęznąc w błocie. Stanął pod komórką opatrzoną numerem l. Zajrzał do niej przez okno. Niczego nie dojrzał, ponieważ widok zasłaniał naciągnięty na okno koc. Czując na biodrze przyjemny i pokrzepiający ciężar browninga, zastukał w drzwi tak mocno, aż wystraszył gołębie kłębiące się przy pompie.

Rozejrzał się dokoła. Ptaki były jedynymi istotami, które zwróciły na niego uwagę. Mężczyzna, który przy pompie mył twarz i kark, ani na niego spojrzał. Za drzwiami Popielski usłyszał człapanie obudzonego człowieka.

– Kto?! – usłyszał dudniący głos.

– Policja! Otwierać!

Cisza. Kroki oddaliły się od drzwi i zbliżyły się do okna. Rozchylił się koc, a za brudną szybą zamrugało zaropiałe od snu oko. Popielski podsunął pod nie odznakę. Koc opadł na okno, a kroki znów zbliżyły się do drzwi. Potem zapadła cisza, która wielce radowała Popielskiego. Wnioskował z niej bowiem, że Małecki się waha, czyby go wpuścić czy też nie. Gdyby był niewinny, nie wahałby się ani sekundy i otworzyłby drzwi.

Drzwi uchyliły się i stanął w nich potężny nieogolony mężczyzna w kalesonach i w podkoszulku. Jego bielizna upstrzona była licznymi żółtymi zaciekami. Z dekoltu wystawały kłębiące się kłaki. Z nosa i z uszu sterczały długie pojedyncze, zakręcone włosy. Z wnętrza izby bił smród zepsutego jedzenia.

– Małecki? Nazywa się pan Anatol Małecki?

– Bo co? – Mężczyzna ukazał braki w uzębieniu.

– To Małecki?! – Popielski krzyknął i spojrzał w bok.

Walery Pytka, myjący się przy pompie i karmiący teraz gołębie, kiwnął twierdząco głową. Małecki spojrzał na niego, uśmiechnął się i uniósł rękę na znak powitania. Wtedy dostał w nos nasadą dłoni.

Popielski po zadaniu ciosu zdjął kapelusz i runął jak byk na toreadora. Trafił głową w pierś Małeckiego i razem z nim wpadł do izby. Poczuł smród potu i ciepłą wilgoć na głowie. Domyślił się, że z nosa atakowanego buchnęła jucha. Podniósł głowę i zobaczył, jak Małecki ląduje na ścianie i osuwa się na wiadro zamknięte deklem. Zawartość wiadra wylała się i Popielskiemu na moment zabrakło tchu od kloacznego smrodu. Lewą ręką sięgnął po browning, prawą po chusteczkę do nosa. Wycelował w Małeckiego. Ten siedział nieruchomo na klepisku i potrząsał wielką kudłatą głową, jakby z niedowierzaniem. Wokół rozlewała się kałuża nieczystości i walały się stare, połamane skrzynki pełne różnych organicznych i nieorganicznych odpadków. W kącie stała żeliwna koza, której rura wychodziła przez otwór w oknie. Ze ściany sterczało metalowe koło, do którego niegdyś przywiązywano konia lub inne bydlę.

– Połóż się na boku. – Popielski nie spuszczał Małeckiego z muszki. – Pod piecem. Dobrze – pochwalił, gdy Małecki zrobił niezwłocznie to, co mu kazano. – A teraz włóż rękę pod piec tak, żeby wystawała z drugiej strony. Przykuję cię do drzwiczek, a potem przeszukam mieszkanie.

Małecki najwidoczniej nie zrozumiał polecenia. Nie ruszał się, uśmiechał i jedynie potrząsał głową. Popielski podszedł ostrożnie z drugiej strony kozy i ukucnął. Z obrzydzeniem uderzył obcasem w mokre od uryny klepisko.

– Włóż rękę pod piec, przesuń się trochę w bok i dotknij nią tu, o tu – mówiąc to, kilkakrotnie stuknął obcasem o podłoże.

Małecki w końcu zrozumiał. Całe jego ramię zniknęło pod kozą, pomiędzy jej nogami. Prawa dłoń wystawała spod pieca. Popielski pochylił się, aby włożyć na nią bransoletkę kajdanek. I wtedy usłyszał huk, brzęk szkła i jęk rozrywanej blachy. Znalazł się w czarnej lepkiej mgle. W ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że Małecki jakąś nadludzką siłą uniósł żeliwny piecyk i wyrwał jego rurę, z której cug sypnął obficie sadzą. Cios, który Popielski otrzymał teraz w splot słoneczny odebrał mu oddech. Przez łokieć przeszedł prąd. Palce dłoni straciły jakiekolwiek czucie, a pistolet klasnął w kałuży na klepisku. Usłyszał uderzenie, jakie wydaje z siebie dojrzały melon, spadając z wozu na bruk. Albo ludzka głowa w zetknięciu z pałką. Osunął się na ścianę.

To jednak nie jego głowa wydała ten odgłos, lecz łeb Małeckiego. A to, co w niego uderzyło, to nie była pałka.

Pytka stał na środku izby, a w mocnej sękatej dłoni trzymał siekierę. Małecki leżał na klepisku w pozycji embrionu. Pytka uniósł jeszcze raz siekierę, kierując ostrze w głowę leżącego.

– Stójże! – wrzasnął Popielski. – I zamknij te drzwi!

– Tak jest, pani władzu! Alim bałakał, że to silny byku!

Pytka opuścił łagodnie siekierę i patrzył zupełnie trzeźwo na Małeckiego. Potem wykonał polecenie komisarza. Ten z trudem, zgięty wpół podszedł do dziury w szybie i nabrał głęboko powietrza. Trąciło ono końskimi odchodami, mokrą ziemią i zgniłymi deskami, ale i tak dla Popielskiego było milsze niż wszystkie aromaty Indyj. Rozmazał na czole sadzę i spojrzał na swoje zrujnowane ubranie. Lepiły się do niego tłuste czarne płaty. Prawą nogawkę spodni rozdartą miał na całej długości łydki.

– Żyje? – zapytał z trudem.

– Żyji gad – odparł Pytka. – Ja go tylku obuchym.

Popielski odetchnął kilkakrotnie.

– Kurważ, jak tu śmierdzi – powiedział z obrzydzeniem i oparłszy ręce na kolanach, ciężko oddychał.

– Od smrodu jeszczy nikt ni umarł, a z głodu nikt si ni zesrał – odpowiedział filozoficznie stary.

– Posłuchaj, Pytka. – Popielski się wyprostował. – Słuchasz mnie uważnie? Jesteś pijany czy trzeźwy?

– A trzeźwy jak małe mucko! Bih me, że prawdy bałakam.

– No, to słuchaj. Dziękuję. Uratowałeś mnie przed tym bydlęciem. A teraz mam do ciebie ważne pytanie. Chciałeś go zabić?

– Tak. Ja już mówił, że gada zabiji…

– Chciałeś go zabić, bo on zabił twojego wnuczka, tak?

– Nu tak!

– A skąd wiesz, że to on go zabił?

– To ni moja rzecz, ali pana kumisarza. Pan kumisarz mówi, że to on, no to ja gu zmagulał! I tyli!

– A ja jeszcze nie wiem, czy to on. – Popielski zatkał nos palcami i rozglądał się uważnie po norze Małeckiego. – Rozumiesz, Pytka? Jeszcze tego nie wiem. Albo on sam się przyzna, kiedy się ocknie i go przesłucham, albo znajdę jakieś dowody na niego. Wtedy ci go oddam. Do wyłącznej dyspozycji. A teraz rób, co ci mówię! Tylko to, co ci mówię! Nic więcej!

– Tak jest!

– No to przykuj go do ściany. – Podał Pytce kajdanki i kluczyk. – Tylko dobrze mi go przykuj!

Po chwili jedna bransoletka kajdanek zacisnęła się na grubym przegubie Małeckiego, druga zaś – na wystającym ze ściany kółku.

Popielski zaczął przeszukiwać izbę. Wciąż ściskając nos, rozgarniał nogą stare skrzynki po owocach wypełnione jakimiś szmatami i pakułami. W niektórych z nich piętrzyły się gazety i żelastwo, w innych – ogryzki i skamieniałe, zielone kromki chleba. Wsuwał w te śmieci pogrzebacz, który znalazł pod piecem. Nie mógł jednak znaleźć niczego, co by wskazywało na winę Małeckiego, i straszył jedynie karakony, które cicho czmychały po kątach. Kiedy już przeszukał wszystkie skrzynki, całą swoją uwagę poświęcił starej kozetce pokrytej pościelą bez poszewek. Ze sprzętu wystawały dwie pordzewiałe sprężyny okręcone sznurkami. Na środku kozetki była dziura. Zainteresowała ona Popielskiego, ponieważ jej brzegi były obrębione nitką. Przyjrzał się jej uważnie. W dziurze coś tkwiło, jakby jakaś tulejka. Popielski wyjął z kieszeni scyzoryk i delikatnie rozchylił materiał obicia. Spojrzał na znalezisko i splunął z odrazą. Była to tłusta skóra od słoniny, zwinięta w rulon. Towarzyszka samotnych nocy. Pocieszycielka – wagina.

Zajrzał pod łóżko i wyciągnął spod niego kartonową odrapaną walizkę. Otworzył wieko i oniemiał. Nie musiał już przesłuchiwać Anatola Małeckiego.

– Jest twój – powiedział do Pytki, podszedł do okna i zaczął głęboko oddychać.

Patrzył na dzieci idące z tornistrami do szkoły, na kobiety na galeryjkach, ugniatające energicznie poduszki i pierzyny, na jakąś staruszkę pompującą wodę. Patrzył na to wszystko, lecz tego nie widział. Miał za to przed oczami lalki leżące w walizce Małeckiego. Miały pomalowane na czerwono usta. Między ich nogami widniały niezdarnie wydrążone dziury obramowane narysowanymi atramentem kędziorami. Na kadłubach były obrysy piersi, a w dziurki w ich środku wetknięte były czubki marchewek. Niektóre lalki były obdarzone płcią męską. Czerwone ołówki wystawały spomiędzy ich nóg, a ich pośladki rozdzielone były długą szramą wydrążoną dłutem. Główki wszystkich lalek zgięte były na piersi, a ich tułowia pocięte ukośnymi ranami. Wyglądały jak Henio Pytka, skręcony w wychodku na Żółkiewskiej.

Popielski patrzył na podwórko i nic nie widział. Nie zauważył, iż ktoś się szybko zbliża do okna. Nie dostrzegł też metalowego pręta, który doszczętnie rozbił szybę i wylądował na jego czole. Upadł i nie czuł już smrodu kloaki, który wypełniał norę.

***

Pierwszym zmysłem, którego sprawność Popielski odzyskał, był dotyk. Zanim jeszcze otworzył oczy, zanim wróciły mu słuch i węch, już poczuł łaskotanie, które przesuwało się z czoła na tył głowy. Wydawało mu się, że myśli, które towarzyszyły temu uczuciu, uległy jakiejś materializacji i tłuką się boleśnie pod zmaltretowanym sklepieniem czaszki. Wyobraził sobie, że leży w kącie izby Małeckiego, gdzieś pomiędzy opróżnionym nocnikiem a skrzynką ze spleśniałym żarciem, a po jego głowie snują się leniwie tłuste karakony. Tak się przeraził tej myśli, że natychmiast otworzył oczy. Dojrzał jakiś poszarpany kształt. Z trudem uniósł dłoń i dotknął go. To był bandaż. Znów poczuł łaskotanie i poruszył głową. Mimo napływu mdłości, zatoczył wzrokiem i odetchnął z ulgą. Powróciły wtedy i węch, i słuch. Zamiast smrodu kloaki do jego nozdrzy dochodziła woń dobrego tytoniu i perfum Sapodor, zamiast ryku Małeckiego i przeraźliwego jęku blachy słyszał ściszone szepty, a po jego głowie wcale nie chodziły karakony, lecz przemieszczały się ciepłe i nieco spocone łapki jego wnuka Jerzyka. Popielski jeszcze raz rozejrzał się po swojej sypialni i poruszył rękami i nogami. Wszystkie te czynności zarejestrowały z uśmiechem obie kobiety jego życia – kuzynka Leokadia i córka Rita.

– Tatuś się obudził – zawołała Rita. – Jerzyku, dziadek już nie śpi! Jak się tatuś czuje?

– Wiesz, ile byłeś nieprzytomny, Edwardzie? – Leokadia pogłaskała go po głowie.

Popielski nie wyrzekł ani słowa. Znał dobrze obie niewiasty i wiedział, że zadają one pytania, a potem same sobie na nie odpowiadają. Znał też dobrze swojego wnuka Jerzyka, a w jego niepohamowanej ciekawości świata dostrzegał swoją dawną pasję poznawczą. Obawiał się zatem nie bez racji, że chłopiec, zainteresowany obrażeniami, jakie odniósł dziadek, przejdzie od głaskania jego głowy do sprawdzania palcem, jak głębokie są owe rany.

– Już się dobrze tatuś czuje. – Rita pogłaskała ojca po policzku.

– Byłeś nieprzytomny prawie cały dzień – dodała Leokadia i poprawiła jego bandaż.

Popielski zasyczał z bólu. Nie pomylił się w swoich przewidywaniach co do zachowania wszystkich zgromadzonych przy jego łożu. Rita i Leokadia same odpowiadały na swoje pytania, a Jerzyk wsunął palec pod bandaż i świdrował nim z wielkim zainteresowaniem.

– Co to ma znaczyć? Zostaw dziadka, Jerzyku! – Rita podniosła głos. – Ale już! Dziadek jest chory, a ty go męczysz! To dziadusia boli!

Popielski zdał sobie sprawę, że jego córka w tym swoim uniesieniu budzi w Jerzyku równie wielką grozę jak ukochany pekińczyk Junior, który spał teraz grzecznie na jej kolanach. Komisarz – mimo bólu głowy – czuł ogromną radość na widok córki i trzynastomiesięcznego wnuka. Wciąż leżąc, chwycił go pod pachy i uniósł nad swoją twarzą. Mały śmiał się do rozpuku, a jego policzki, które pod wpływem grawitacji stały się nieco obwisłe, upodabniały go do rozbawionego buldoga. Dziadek pocałował małego w oba te policzki i położył obok siebie. Wsparł się na łokciu, a potem nagle zaatakował Jerzyka. Przytulił usta do jego szyi i zaczął prychać jak koń. Wnuczek omal nie oszalał z radości. Przewracał się z boku na bok, a swoimi wrzaskami wywołał z kuchni Hannę.

– Pan kumisarz już zdrów – zawołała służąca. – Naszy bambulku kochany uzdrowiłu pana!

Popielski spojrzał na zaróżowioną od zabawy twarzyczkę wnuka i przypomniał sobie nagle lalki Małeckiego pokolorowane czerwoną szminką.

– Co się stało? Mówcie! – wysapał z trudem, a każde słowo raniło mu głowę od środka.

– Nie wiadomo, co się stało. – Leokadia była bardzo rzeczowa, jakby relacjonowała trudne bridżowe rozdanie. – W bramie w Rynku niedaleko Atlasa znaleziono ciebie i tego pijaka, którego dziś rano cuciłeś w naszym domu. Obaj byliście bez ducha, z ranami na głowie. Mieliście dokumenty, zatem pogotowie przewiozło cię do domu, podobnie jak tego pijaka. Doktor Feller opatrzył ci rany i nakazał spokój. Ale z Jerzykiem, jak widzisz, nie ma mowy o spokoju…

– Nie szkodzi. – Popielski cierpliwie opędzał się od wnuczka, który próbował boksować dziadka. – To przecież jeszcze malec. Ale powiedz, co z tym łajdakiem Małeckim! Kto go nam odbił?

– Nie wiem, o czym tatko mówi – wtrąciła się Rita. – Wiem tylko tyle, co napisane w nadzwyczajnym dodatku „Słowa” o tym tatki śledztwie i o Małeckim. Przykro mi bardzo, że to nie tatko go złapał… Dlatego przyszłam, aby go pocieszyć…

– Czytaj, Rito! – Popielski zapomniał o bólu.

– „Dnia dzisiejszego w samo południe - czytała Rita dobitnie, a wszyscy, włącznie z Jerzykiem, wpatrzeni byli w jej usta – policjanci z komisariatu III przy Zamarstynowskiej zostali zaalarmowani anonimowym telefonem, iż w jednej z kwater w oficynie przy ulicy Berka Joselewicza spoczywa morderca małego Henia Pytki i są tam również dowody jego zbrodni. Policjanci zastali w owej zamkniętej na klucz kwaterze związanego 35-letniego murarza Anatola Małeckiego. Znalezione w mieszkaniu przedmioty wskazują, iż rzeczywiście Anatol Małecki miał coś wspólnego z morderstwem małego Henia. Niestety, na konferencji prasowej naczelnik wydziału śledczego podinsp. Marian Zubik nie zechciał ujawnić, zasłaniając się dobrem śledztwa, żadnych dodatkowych szczegółów. Wyznał jedynie, że zebrany materiał pozwala na przekazanie sprawy Anatola Małeckiego prokuraturze. Czy to znaczy, iż Anatol Małecki jest mordercą? Na to pytanie podinsp. Zubik nie chciał odpowiedzieć. Nie odpowiedział też na zapytanie o obecne miejsce przebywania aresztowanego. W sprawie tej jest wiele wątpliwości. Dowiedzieliśmy się, że Anatol Małecki był już oskarżony o znęcanie się nad obcym mu dzieckiem i że od pół roku przebywał na oddziale nerwowo chorych szpitala przy Pijarów. Dowiedzieliśmy się również, że od kilku dni przebywał na wolności, korzystając z przepustki. Czy on jest potworem, którego szuka cały Lwów? Dlaczego zwolniono go ze szpitala? Mamy też wiele innych wątpliwości. Kto związał Anatola Małeckiego i zawiadomił policję? Może aresztowany jest kozłem ofiarnym? Wkrótce na te pytania będziemy znali odpowiedzi. Zapraszamy Szanownych Czytelników do naszego jutrzejszego numeru. Zostaną w nim opublikowane najświeższe wiadomości w tej sprawie oraz rozmowa z zastępcą ordynatora oddziału dla nerwowo chorych wspomnianego szpitala, doktorem Włodzimierzem Lebedowiczem”. Podpisano „Konstanty Mrazek, redaktor naczelny”.

Popielski zaniemówił. Tymczasem Jerzyk, znudzony i szukający wciąż nowych wrażeń, odchylał głowę do tyłu, pokazując swą szyję w całej okazałości. Domagał się tym samym dalszej zabawy, dalszych w nią całusów i końskiego prychania. Nagle umilkł i spojrzał w kierunku drzwi. Krzyknął ze strachu, wytoczył się z łóżka i schował się za jego wezgłowiem.

Mało kto potrafiłby przestraszyć Jerzyka. Do tej nielicznej grupy należał na pewno Mosze Kiczałes ze swoją ciemną twarzą przeoraną różową blizną.

Kiedy już wszyscy – na prośbę Popielskiego – opuścili jego pokój, Kiczałes podszedł do łóżka komisarza, ujął go za dłoń i pochylił nisko głowę.

– Przepraszam – powiedział. – Ja musiał pana załatwić, a potem też przyjść tu i przeprosić. Upraszam wybaczenia, panie kumisarz.

– Może panu wybaczę, panie Kiczałes. – Popielski uniósł się na łóżku mimo zawrotu głowy i silnego bólu w czole. – A może nie… Ale najpierw muszę znać odpowiedź na trzy pytania: jak pan znalazł Małeckiego, to pierwsze, i dlaczego mnie pan tak urządził? To drugie.

– A trzecie pytanie?

– Dasz mi pan papierosa?

Kiedy obaj zapalili, Kiczałes usiadł na fotelu. Mówił, a z każdym słowem z jego ust wylatywały małe obłoki dymu.

– Wie pan co, panie kumisarz? Wie pan, jak najrychlej można złapać jakieguś bandyty we Lwowi?

– Nie pytaj pan, ale mów!

– Idzi si za panym krok w krok, a pan duprowadzi do bandyty. Ja tak zrobił. I złapał bandyty, skurwysyna Małeckiego.

– Nasza umowa – sapnął ze złością Popielski – była nieco inna. Pan go łapie? Dobrze. Ale potem pan mi go oddaje! A w tym punkcie umowy pan nie dotrzymał! I jeszcze dał mi po łbie! Dobrze, żeś mnie nie zabił, Kiczałes!

– Jeszczy raz prószy przebaczenia. – Herszt podziemia pochylił głowę. – Umowa była, rychtyk. Ali pan odchodzi z policji. Wszystkie gazety o tym pisały, a potem pisały, że pan zostaji. Ja sam ni wiedział, co o tym myśleć, panie kumisarz. No bo jeśli pan odejdzi, to nici z naszej umowy. Kto mi dotrzyma pańskiegu słowa jak ni pan?

– To czemu mi pan nie powiedział o swoich wątpliwościach podczas naszej rozmowy w pańskiej willi w Winnikach?! – wrzasnął wściekły Popielski.

– Ktoś z policji mi dał więcyj niż pan – odparł wolno Kiczałes. – Ktoś dał mi dwa lata wolnegu. Dwa lata spokoju. A pan tylku rok. A ten ktoś na pewno ni odejdzi z policji. Ali ja jestem człowiek honoru…

– Milcz, Kiczałes! Ty jesteś zwykły rzezimieszek i czekasz, aż ktoś ci da więcej… Taki jesteś kupiec? Wszystko wystawiasz na aukcję? Ciekawym, czy swoją kochankę też kiedyś zlicytujesz.

Popielski zerwał się z łóżka na równe nogi. I wtedy poczuł się tak, jakby jego głowa dostała się w imadło. Nacisk był tak duży, że przed oczami zaczęły mu fruwać jakieś pomarańczowe płaty, postrzępione na brzegach. Usiadł na łóżku. Otworzył usta i wyrzucił z nich „Milcz, parchaczu!”, po czym opadł na poduszkę i zamknął oczy.

Kiczałes rozejrzał się nerwowo po pokoju. Dostrzegł sole trzeźwiące na nocnym stoliku. Otworzył je, potrząsnął głową ze wstrętem i podsunął pod nos Popielskiemu. Ten szarpnął się gwałtownie i otworzył oczy. Kiczałes wyjął chusteczkę pachnącą perfumami, otarł mu nią głowę z potu i długo patrzył na niego z zatroskaniem. Potem usiadł na łóżku i mocno chwycił dłoń chorego.

– Nazwał mnie pan kiedyś gubernatorym, panie kumisarz – mówił dobitnie. – A oto gubernator si kłania. To znak. Mów pan, czegu panu trzeba! Trzy pański życzenia to dla mni rozkaz. Może mni pan uważać za gudłaja, nędznegu mechidrysa, za byli kogu. Rozumim to. Ali niech pan pamięta. Trzy życzenia spełniam. Jak złota rybka z bajki. Wie pan, gdzi ja urzęduji. W Winnikach. Życzy zdrowia i du widzenia!

Kiczałes wbrew woli Popielskiego uścisnął mu dłoń i wyszedł z pokoju. Pożegnał się bardzo uprzejmie z paniami, a nawet podrzucił do góry Jerzyka. Chłopiec już się nie bał Kiczałesa.

Po chwili herszt podziemia zawrócił, wszedł do sypialni i uśmiechnął się pod swoim cienkim wąsikiem amanta.

– A ta mała, którą pan widział ze mnu w Winnikach, moży być tyż dla pana. W każdyj chwili. Dudatkowu. Oprócz trzech życzyń.

***

O ósmej rano Popielski stał na swoim balkonie przy Kraszewskiego i spoglądał na Ogród Jezuicki. Od czasu nieudanej obławy na Małeckiego towarzyszyły mu nieustannie monomania, frustracja i bezsenność. Zdawał się nie zauważać pełni wiosny, która zamieniała Lwów w jeden wielki kwitnący ogród. U Jezuitów bielały kasztany, a po alejkach snuły się zakochane studenckie pary. Popołudniami ludzie tłoczyli się tam wokół restauracji w stylu zakopiańskiej secesji, gdzie serwowano kawę mrożoną, lody i orzeźwiający kwas chlebowy. W parku Stryjskim dzieci kąpały się w stawie, doprowadzając prawie do apopleksji starego ogrodnika parkowego, który nadaremnie je ścigał po alejkach, chcąc zabronić tej rozrywki. Na terenie Targów Wschodnich sportowcy z Sokoła urządzali biegi na wytrzymałość. Na Wysokim Zamku gimnazjaliści wagarowali, palili papierosy i spotykali się ukradkiem w krzakach z kobietami złego prowadzenia, które przychodziły tu z niedalekiego Starego Rynku. Nikt już nie wspominał morderstwa Henia Pytki. Ludzie dyskutowali o polityce i o Hitlerze. Maturzyści szykowali się już do wyjazdów na obozy przysposobienia wojskowego na Huculszczyznę. Po pamiętnym pogrzebie Henia Pytki, na którym nieszczęsnego malca żegnały setki lwowian, miasto powoli zapominało o całej sprawie. Być może mało kto zauważy dziś krótką notkę w „Słowie Polskim”, która informowała o dalszych losach Anatola Małeckiego, podejrzanego o zabójstwo.

Edward Popielski należał do niewielu, którzy zwrócili na tę notkę baczną uwagę. Utrapiony bezsennością, udał się dwie godziny wcześniej do salonu. Po drodze zauważył leżące w przedpokoju „Słowo Polskie”, które gazeciarz, jak codziennie rano, wrzucił do mieszkania przez otwór na listy. Popielski usiadł w fotelu pod stojącym zegarem, otworzył gazetę i sięgnął do barku po karafkę z wódką, którą uważał za nader skuteczne lekarstwo na insomnię. Nalał sobie pół szklanki i zaczął przeglądać gazetę. I wtedy przeczytał tę notkę.

Wstał gwałtownie i szybkim krokiem ruszył na balkon, aby zaczerpnąć tchu. Już wiedział, że nie zaśnie, choćby wypił wiadro wódki.

Spojrzał przez fioletowe binokle na słoneczny poranek. Nie myśleć o Heniu! Tylko nie myśleć o Heniu! Starał się na siłę analizować sprawy, które prowadził teraz, po powrocie do pracy po kilku dniach rekonwalescencji. Udało mu się połowicznie. Nie myślał – ku swej radości – o zakłutym chłopcu, nie analizował bieżących spraw, lecz niedawne losy swojego kapelusza i stan świeżej rany. Nosił pod kapeluszem opatrunek – kawałek gazy przylepiony plastrami do głowy. Był on przyczyną irytujących dolegliwości. Pot, wydzielany obficie pod wpływem silnego słońca, żłobił pod kapeluszem łysinę i dostawał się pod opatrunek, wywołując wściekłe swędzenie gojącej się rany. Komisarz już drugiego dnia pracy postanowił skończyć z tym dokuczliwym uczuciem. Odrzucił precz kapelusz, oderwał opatrunek i chodził po mieście z gołą głową, przyprawiając wszystkich o szok. Spowodowany on był, po pierwsze, zerwaniem z uświęconym zwyczajem, iż mężczyzna nie opuszcza domu bez nakrycia głowy, po drugie zaś – ostentacją, z jaką Popielski obnosił swoją siną, częściowo zastrupioną i nabiegłą krwią ranę. Nie przejmował się ukradkowymi spojrzeniami, głupimi docinkami i reakcjami obrzydzenia. Poza wygodą, jaką odczuwał, jego rana na głowie miała znaczenie symboliczne i – jak sam siebie przekonywał – propagandowe. Mówiła ona wszystkim: „Jestem raną, którą komisarz odniósł, kiedy złapał Anatola Małeckiego!”. Informowała ona expressis verbis: „To Popielski, nikt inny, ale właśnie on, ujął mordercę Henia Pytki! Jestem widomym znakiem, niepodważalnym, bolesnym dowodem na to, że jakiś podlec odebrał komisarzowi ten splendor!”. Popielski traktował ją również jako argument dochodzeniowy w wyimaginowanym przesłuchaniu, któremu poddawał wszystkich swoich kolegów i zwierzchników. Pochylał się nad nimi, pchał im w oczy swoją ranę i patrzył uważnie na ich reakcje. Mówił wtedy w myślach: „No który z was, skurwysyny, tak mnie załatwił rękami tego cwajnosa? Który pozbawił mnie łupu, jakim był Małecki? Który z was obiecał Kiczałesowi dwa lata abolicji?” W oczach żadnego z nich nie dostrzegał ani wahania, ani skruchy, ani śladu przyznania się do winy. Metoda epatowania raną okazała się nieskuteczna, podobnie jak uparte przesłuchiwanie Walerego Pytki. Stary stolarz uległ podobnemu losowi jak on sam, a w jego pamięci ziała podobna jak u komisarza czarna dziura – pomiędzy chwilą, gdy jakiś zamaskowany napastnik wyrżnął go również prętem przez łeb, a momentem przebudzenia w furgonie pogotowia ratunkowego.

Nic zatem dziwnego, że Popielski wściekle rzucał się po swoim służbowym gabinecie i przeklinał wszystkich lwowskich policjantów, a najbardziej Mariana Zubika. On był bowiem ewidentnym podejrzanym o wykorzystanie pomysłu na współpracę z bandyckim podziemiem. Kto oprócz niego poznał zaskakującą ideę, iż ściganie mordercy dziecka musi się odbyć w ścisłej kooperacji z przywódcami podziemnego świata? Kto oprócz Zubika poznał ten właśnie warunek rezygnacji Popielskiego ze swej przedwczesnej dymisji? Kto prowadził ze swoim podwładnym konfidencjonalną rozmowę na ten temat za kiblem Szkockiej? To, że komisarz nie wyszeptał wówczas nazwiska Kiczałesa jako swojego przyszłego współpracownika, nic nie znaczyło. We lwowskim półświatku od lat królowali jedynie bracia Żelaźni i Kiczałes, lecz ten drugi ostatnio zdobywał coraz większe wpływy, zwłaszcza w nierządzie i w przemytniczym procederze. Wybór Żyda na współpracownika był niejako naturalnym posunięciem.

Popielski jeszcze raz rozłożył „Słowo Polskie” i zagłębił się w lekturze notki, która go tak bardzo dziś wzburzyła.

A oto najnowsze wieści w sprawie Anatola Małeckiego. Dobrze poinformowana osoba z biura wiceprokuratora, doktora Juliusza Prachtela-Morawińskiego, wyznała, że dowody przeciwko Anatolowi Małeckiemu mają charakter czysto poszlakowy. To współgra z wypowiedzią sekretarza obrońcy oskarżonego. Przekazał on prasie tę oto wiadomość, iż adwokat, mec. Izydor Pordes – w razie gdyby sąd zdawał się przekonanym przez poszlaki – zamierza wystąpić z argumentem, iż podejrzany był niepoczytalny w chwili morderstwa. Ta nietrudna do udowodnienia okoliczność oznaczałaby dożywotni zakład psychiatryczny, nie zaś szubienicę dla domniemanego zbrodniarza Choć teraz wszystko w rękach sędziego, prezesa Sądu Okręgowego pana Włodzimierza Haninczaka, to i tak wiele wskazuje na to, iż Anatol Małecki uniknie najwyższej kary, którą większość obywateli uważa za najodpowiedniejszą za tę nieporównanie ohydną zbrodnię.

Popatrzył na kasztany w parku. Za pięć bezsennych godzin będzie musiał wstać, aby udać się do pracy. Już nie zaśnie tej nocy. No i co z tego? Nie mógł nie myśleć o pociętym nożem Heniu Pytce! Nie mógł nie roić wymyślnych tortur, jakim poddałby Małeckiego, który obcował ze zwiniętą w rulon skórą słoniny, a pod swoim łóżkiem trzymał połamane lalki z dorobionymi nieudolnie genitaliami. W akcie desperacji Popielski postanowił zażyć na ostatnią część swojej przedpołudniowej nocy proszki nasenne, których zawsze pod dostatkiem miała Leokadia.

Wszedł do salonu, zamknął balkon, a potem udał się do łazienki. Wyjął z szafki blaszane pudełko z napisem „Morfeusz”, rozdarł pergaminową torebkę, a jej zawartość wsypał do szklanki wody. Wypił jednym potężnym haustem – jakby to była wódka, której wcześniej nie zdążył nawet skosztować. Wtedy usłyszał jakiś hałas na balkonie -jakby wpadł tam kamień albo wylądował wielki ptak.

Dotarcie na balkon zajęło mu zaledwie kilka sekund. Na posadzce leżało kartonowe pudło. Wiedziony policyjnym instynktem, najpierw zainteresował się sprawcą, nie zaś zawartością pakunku. Oparł ręce o balustradę i rozglądał się wokół. Nikogo podejrzanego nie dostrzegł. Jacyś studenci stali na skraju parku i rozmawiali, gestykulując nieco teatralnie. Sprzedawca precli przy krawężniku zachwalał swój towar. Jakieś dziecko krzyczało w wózku i nie dało się ukołysać coraz bardziej zdenerwowanej bonie. Popielski odsunął się jak najdalej mógł od pudła i położył się na brzuchu. Sięgnął ręką po karton i uchylił jego wieko. Na szczęście nie dojrzał żadnych drutów. A zatem nie była to bomba. Uniósł głowę nieco wyżej, a potem usiadł na balkonie po turecku i całkiem otworzył pudło. Spoczywało w nim jego stare, lecz porządne i sumiennie odprasowane ubranie, w które niegdyś ubrał pijanego Walerego Pytkę. A pod odzieniem był kawałek lnianego płótna, którym owinięte były buty. Odczyszczone, wypucowane trzewiki z pierwszorzędnego salonu Derby, sięgające ponad kostkę. Jak najbardziej odpowiednie na piesze wędrówki. Albo na pielgrzymkę do Częstochowy, którą Walery Pytka ślubował, lecz ślubu nie dotrzyma, ponieważ gad nie zostanie zabity. Będzie siedział w cieple, walił konia, korzystał z wiktu i opierunku, a któregoś dnia dostanie nową przepustkę i uda się na jakieś inne podwórko wypełnione wesołymi okrzykami dzieci. Popielski wiedział, że jego bezsenności nie pokonają nawet proszki kuzynki Leokadii. Znał inne na nią remedium. Była nim jedna decyzja, a właściwie – jedna rozmowa telefoniczna.

Po chwili stał przy aparacie i mówił do telefonistki zdartym przez nikotynę głosem:

– Poproszę uprzejmie Winniki. Numer 23.

***

Anatol Małecki westchnął i obudził się z płytkiego snu pełnego osobliwych obrazów. Dźwięk, który z siebie wydał, był jękiem ni to przestrachu, ni to rozkoszy. Lęk brał się stąd, iż śniła mu się jakaś potężna, ciemna i groźna postać, która stała nad jego łóżkiem i pochylała się nad nim. Kiedy jednak owa postać zrzuciła z siebie płaszcz, okazała się nagą, młodziutką dziewczyną. Małecki aż jęknął z zadowolenia. Wtedy z gardła wyrwał mu się ów dwoisty jęk i natychmiast się obudził. Wokół niego chrapali inni pacjenci. Z korytarza dochodził nikły blask lampki świecącej w dyżurce pielęgniarek. O szybę wysokiego okna biły targane wiatrem gałęzie drzewa.

Poruszył się na łóżku i poczuł ogromne podniecenie płciowe, wyzwolone przez sen. Wsunął rękę pod kołdrę i poczuł, że ślina na-pływa mu do ust. Wtedy się rozjaśniło w sali szpitalnej. Mężczyzna westchnął i wysunął rękę z widocznym rozczarowaniem. Poblask światła nadal się rozszerzał i w końcu doszedł do jego łóżka. Po chwili w drzwiach pojawił się duży cień. Rósł coraz bardziej, podobnie jak postać pielęgniarza, który zbliżał się do niego bardzo cicho.

– Ktoś myśli o tobi, Małecki, i coś ci przesyła – szepnął pielęgniarz i poruszył biodrami, imitując ruchy frykcyjne. – Coś, co bardzo lubisz!

– Nu ta dawaj pan, panie Mucha! – Małecki przełknął ślinę. – Nu dawaj pan!

– Cicho, ty frajerska makitra – syknął pielęgniarz. – Chcesz, żeby zapach szponderka innych durnowatych obudził? Chodź do kibla! Sztajguj, sztajguj! Tam dostanisz!

Małecki zgarbił się, chcąc ukryć przed strażnikiem swoje podniecenie, i ruszył w ślad za nim. Korytarz był pusty. Lampa oświetlała dyżurkę i śpiącą pielęgniarkę. Przed wejściem do toalety Małecki zatrzymał się. Mucha stanął z tyłu.

– Nu dalij! – mruknął Mucha. – W drugi kabini.

Małecki nie posłuchał. Jego nozdrza rozszerzyły się, wyłapując najlżejsze nawet wonie: potu pielęgniarza Muchy i jego pomady do włosów, smród moczu z pisuarów, zapach chloru i lizolu. Do tego doszła delikatna woń wykwintnych męskich perfum, która nieco go zaniepokoiła. Skądś ją znał.

To wszystko, co wyczuł. Nawet najlżejszego zapachu wędzonej słoniny. Wtedy opadła cała jego płciowa ekscytacja. Spojrzał na Muchę z wyrzutem. Ten się uśmiechnął, znów odegrał pantomimę z ruchami frykcyjnymi i popchnął Małeckiego lekko w stronę otwartych drzwi.

Wtedy pacjent poczuł, że ktoś go łapie za piżamę i wciąga do środka toalety. Był tak zaskoczony, że nie miał czasu zareagować ani nawet rozejrzeć się, aby ujrzeć napastnika w ciemnym, zimnym i śmierdzącym pomieszczeniu. Ktoś podciął mu nogi, a ktoś inny przygniótł do posadzki. Wzmogła się woń wykwintnych męskich perfum. Ręce Małeckiego znalazły się w żelaznych kleszczach. Zazgrzytał w nich kluczyk. Pacjent poczuł woń garbowanej skóry. Po jego grdyce przesunęła się z brzękiem klamra od paska, a potem coś zacisnęło się na jego szyi. Ucisk się wzmagał. Pacjent dławił się. Ktoś usiadł mu na plecach i ciągnął ku sobie jego głowę, zaciskając skórzaną pętlę.

Zapach perfum się oddalił, silna stała się natomiast woń wódki i cebuli.

– To za mujegu wnuka! – usłyszał.

Potem Małecki czuł już tylko wilgoć na swoich udach i pośladkach.

– Ali si zesrał, gad!

– Żył w gównie, to i w gównie umarł – usłyszał niski, zachrypnięty głos spod okna.

To było requiem dla Anatola Małeckiego.

***

Edward Popielski uwielbiał matematyczne porównania, gdyż był święcie przekonany, iż wszystko da się opisać z użyciem matematycznego instrumentarium. Sądził, że ludzkie życie można przedstawić jako funkcję, której argumenty byłyby jednostkami czasu, zaś wartości miałyby jakiś charakter jakościowy. On sam od kilku dobrych lat rysował wykres swojego życia jako takiej funkcji, której wartości są ujęte jako przyjemności w przedziale od minus jednego do jednego. Po kilku latach skrupulatnego wykreślania pewnej krzywej jako wykresu funkcji zauważył, że można by jego życie w dużym przybliżeniu uznać za funkcję okresową z dużymi wartościami na granicy okresów. Nadaremno objaśniał kiedyś swoje odkrycie Leokadii, a kiedy ta mimo wielu prób nic nie rozumiała z jego wywodów, rzekł krótko: „Moja droga Lodziu, to jest tak, że kiedy dostrzegam, iż kończy się jakiś okres w moim życiu, wtedy oddaję się dużym przyjemnościom i uciechom. W ten sposób na końcu danego okresu przyjemności są największe i wszystko powtarza się od początku”.

Do najwyższych hedonistycznych wartości Popielski zaliczał oczywiście – jak większość ludzi – obcowanie płciowe oraz oddawanie się pijaństwu i obżarstwu. Były to – wedle jego klasyfikacji – przyjemności skutkujące wyrzutami sumienia, czyli synejdetyczne. Ponadto miały one właściwość kulminacji – narastały, aż osiągały swój szczyt. Po obcowaniu stawał się smutny i apatyczny, zgodnie z Arystotelesowym rozpoznaniem, iż po akcie płciowym każde zwierzę staje się smutne. Po alkoholowych i kulinarnych ekscesach wydawało mu się, iż niszczy swój organizm toksynami i doprowadza go do ruiny. Walcząc ze zgubnymi w swoim mniemaniu skutkami przyjemności synejdetycznych, stosował swoiste odtrutki: wstrzemięźliwość erotyczną, dietę i abstynencję.

O wiele bezpieczniejsze były według niego przyjemności asynejdetyczne, czyli takie, po których nie odczuwał najmniejszych wyrzutów sumienia i które nie miały charakteru kulminacyjnego. Do tychże przyjemności zaliczał Popielski wysiłek fizyczny i epilepsję. W trakcie biegania lub w czasie wywoływanego przez siebie ataku epileptycznego nie odczuwał oczywiście żadnej przyjemności, ale ex post nadchodziło spokojne wytchnienie, całkowite odprężenie, głęboka satysfakcja. Ponadto – o czym Popielski prawie nikomu nie mówił – w czasie ataków epileptycznych nachodziły go osobliwe wizje senne. Owe sny składały się zawsze z dwóch sekwencyj, z których pierwsza dość sztucznie przechodziła w drugą. Na przykład przyśnił mu się kiedyś spacer z małą Ritą po jakimś parku. Nagle jego córka mu uciekła i schowała się wśród krzewów (sekwencja pierwsza). Kiedy wpadł w owe krzaki, okazało się, iż nie jest w parku, lecz na pustyni, a jego córka bawi się piaskiem (sekwencja druga). Zawsze pomiędzy sekwencją pierwszą a drugą były jakieś drzwi, jakaś granica, jakieś przejście. Później przeżywał te sny na jawie, lecz sekwencja druga rzeczywista znacznie różniła się od swojego wyśnionego odpowiednika. Przeżył na przykład na jawie spacer z małą Ritą, która rzeczywiście umknęła mu w krzaki. Kiedy tam wpadł, to oczywiście nie było żadnej pustyni, lecz zagajnik, a Rita nie bawiła się piaskiem, lecz łamała suche patyki.

Takie sny epileptyczne Popielski uważał za sny prorocze i kiedyś nawet kilka z nich wykorzystał w swojej pracy śledczej. A zatem ten stan łączył przyjemne z pożytecznym. Nic zatem dziwnego, że epileptyczna przyjemność asynejdetyczna była często przez niego stosowana i sztucznie wywoływana silnym strumieniem światła, który przerywał, machając ręką przed oczami.

Tak postąpił i teraz. Był sam w domu, służąca miała wychodne, a Leokadia grała w bridża u asesorostwa Stańczaków. Położył się do wanny, nastawił ostre światło lampy biurkowej. Biło ono mu w oczy równomiernie, dopóki pomiędzy lampę a swoją twarz nie włożył dłoni z rozczapierzonymi palcami i nie zaczął nią poruszać – jakby się wachlował. Wtedy ujrzał przed oczami czarne plamki, które zaczęły się ze sobą łączyć i po chwili utworzyły gęsto utkane tło. Teraz czerń zwyciężała i niknęły jedna po drugiej plamki światła. Do tego doszedł charakterystyczny dźwięk – jakby szum wiatru. Popielskiemu zadygotały gałki oczne, zamrugały powieki, a głowa zaczęła lekko uderzać po rozłożonej na oparciu wanny poduszce kąpielowej.

Leżał na plecach na jakimś ruchomym pojeździe i patrzył w górę. Przesuwały się nad nim czarne od sadzy sklepienia podparte kolumnami. Potem pojawiło się więcej światła i w końcu wjechał w jasność. Usiadł, sięgnął po przeciwsłoneczne binokle, ale ich nie znalazł. Był na rozświetlonym słońcem fabrycznym podwórku. Ze wszystkich stron otaczały go ceglane ściany. Na środku stały beczki. Z wnętrza jednej z nich dochodził łomot. Podszedł bliżej. Ze środka słychać było głośne dziecinne łkanie. Obejrzał się i zobaczył kilof leżący na ziemi. Podważył wieko i odrzucił je pod ścianę. Zajrzał do wnętrza beczki. Była ona jakby wypełniona ciemnym kleistym olejem. Z tego oleju wyłoniły się najpierw długie palce, potem szczupłe nadgarstki, a na koniec głowa. Leokadia Tchorznicka uśmiechała się do niego. Jej włosy były kompletnie siwe, a twarz marszczyła się w niezliczonych fałdach. Rozwarła szerzej usta, ukazując żółte zęby. Było ich dużo, bardzo dużo. Za jedną palisadą zębów wyrastała następna. Rosły na podniebieniu i sięgały aż po gardło. Usta Leokadii były jednym wielkim uzębieniem.

Popielski ocknął się. Pierwszą jego myślą było to, iż musi zmienić swoją klasyfikację przyjemności. Kontrolowane ataki epilepsji już do nich nie należały, a wartość przyjemności jako wartość funkcji w jego wykresie była tego dnia minusowa.

***

Niedzielne i świąteczne poranki Popielski na ogól spędzał do południa w swoim łóżku. Budził się jednak o wiele wcześniej niż w dni powszednie, choć kładł się spać – niezależnie od dnia tygodnia – około czwartej nad ranem. Jego niedzielne pobudki po zaledwie trzygodzinnym śnie były spowodowane przyzwyczajeniem związanym z dawną poranną aktywnością małej Rity. Jego córka mniej więcej od trzeciego do szóstego roku życia była w dni powszednie pod opieką częściowo kuzynki Leokadii, a częściowo służącej Hanny Półtoranos. Natomiast w niedziele i w święta Edward dawał obu niewiastom trochę wytchnienia i sam zajmował się córką. Toteż mała Rita natychmiast po przebudzeniu w niedzielne poranki – zwykle było to około siódmej – odrzucała precz swoją piękną lalkę Hucułeczkę, po czym głośno i zdecydowanie wyrażała chęć kontaktu z ojcem. Edward budził się i prawie nieprzytomny z niewyspania wyciągał dziecko z łóżeczka i niósł je do swojego łoża. Tam usiłował uśpić małą kołysanką „bałam-bałam”, ale nie dawało to rezultatu i bawiło do rozpuku zupełnie już rozbudzone dziecko. Kiedy próbował sam zasnąć, mała Rita skutecznie mu to uniemożliwiała. Kiedy ojcu opadały powieki, wtedy córka podnosiła je swoimi paluszkami, żądając czuwania i zabawy. Edward cierpliwie znosił fanaberie małej, choć czasem wiele by oddał, aby móc choć chwilę pospać – zwłaszcza po jakiejś ciężkiej nocy, kiedy jego ciało mocno było nadwerężone alkoholem, rozpustą, a najczęściej – i jednym, i drugim równocześnie.

Kiedy Rita poszła do szkoły, nie zrezygnowała z rytuału niedzielnych poranków w łóżku taty, choć wówczas nie żądała już dokazywania, pocałunków i zapasów, lecz czytania książeczek. I wówczas ojciec czytał jej po sto razy Calineczkę, Gucia zaczarowanego oraz najbardziej ukochaną Kocią mamę i jej przygody Buyno-Arctowej. Rita potrafiła z pamięci cytować ogromne passusy tych bajek, w czym Leokadia widziała zapowiedź przyszłego talentu, odziedziczonego po przedwcześnie zmarłej matce, znanej lwowskiej aktorce Stefanii Gorgowicz-Popielskiej.

Temu obyczajowi wspólnego wylegiwania się Rita położyła kres jesienią 1930 roku, kiedy ukończyła lat dziesięć. Jej ojciec odetchnął wówczas z pewną ulgą i postanowił odespać te wszystkie zarwane przez wiele lat niedzielne poranki. A wtedy się okazało – ku jego zdziwieniu i irytacji – że nie jest to możliwe. Przez dziesięć lat uaktywnił się bowiem w jego psychice jakiś mechanizm czujności, jakiś wewnętrzny budzik, który działał tylko w niedziele i święta i rozdzwaniał się w jego głowie zawsze koło siódmej rano wbrew potrzebom umęczonego organizmu, który dopiero od trzech godzin korzystał z łaski snu. Jego niedzielnych bezsenności nie umilała mu już obecność ukochanej córki. Tłukł się zatem po łóżku do południa, a łacińskie wiersze, gazety i szachowe kombinacje nudziły go śmiertelnie. Od pewnego czasu nudę tych porannych godzin zabijał spacerami – uzbrojony niekiedy przeciwko szczególnie intensywnemu światłu słonecznemu w grube spawalnicze okulary, przez które mało co widział.

Dzisiejszego niedzielnego przedpołudnia nie narzekał jednak na swój budzik wewnętrzny, a wręcz bardzo chwalił jego niezawodność. Wstał o siódmej rano, ubrał się w kawowy garnitur, na którym – dzięki wybitnym specjalistom z Pralni Europejskiej i dzięki mistrzowi krawieckiemu, panu Lipmanowi – nie było widocznych zniszczeń po walce w norze Małeckiego. Pod szyją zawiązał nie krawat, lecz ciemnobrązową muchę w kremowe romby. Tę ozdobę nosił rzadko, tylko przy wyjątkowych okazjach. Ale dzisiaj był właśnie wyjątkowy dzień.

Pod księgarnią Gubrynowicza zaszedł mu drogę gazeciarz wymachujący płachtą bulwarówki „Wiek Nowy”. Popielski odpędził go szybkim gestem dłoni opiętej jasnobeżową zamszową rękawiczką.

– Przedwczoraj potwór popełnił samobójstwo! – darł się gazeciarz i wciąż zaglądał Popielskiemu w oczy, niezrażony jego gestem. – Monstrum powiesiło się w szpitalu psychiatrycznym!

Komisarz rzucił chłopakowi kilka groszy, wziął od niego gazetę i schował ją do kieszeni marynarki. Wiedział, czemu poświęcone są tej niedzieli całe szpalty „Wieku Nowego”. Wchodząc do katedry łacińskiej, słyszał jeszcze za sobą okrzyki gazeciarza.

– Dzisiaj msza dziękczynna, zamówiona przez rodzinę Henia Pytki! Katedra łacińska, godzina ósma rano!

Popielski rozejrzał się wokół. Kościół był wypełniony ludźmi tak ciasno, że nie można się było koło nich przecisnąć. Jednak pojawienie się osoby komisarza i widok jego górującej nad tłumem łysej, obandażowanej głowy natychmiast rozproszyły ludzi koło niego. Popielski zauważył, iż otaczający go tłum staje się coraz rzadszy, a on sam ma sporo miejsca wokół siebie. Ludzie szeptali i z daleka pokazywali go palcami.

Poczuł niepokój tak ostry, że doznał zawrotu głowy. Zostałem zdemaskowany, pomyślał. Oparł się ręką o mur. Wtedy z ławki wyszedł jakiś zażywny mężczyzna w średnim wieku i dotknął rękawa Popielskiego.

– Zrobiło się panu słabo, panie komisarzu? – zapytał szeptem spod małego wąsika. – To pewnie od rany na głowie, którą pan odniósł w walce z mordercą… Proszę, niech pan usiądzie na moim miejscu…

Popielski podziękował i usiadł obok małżonki i córki owego uprzejmego pana. Niepokój i zawroty głowy ustąpiły. Walnęły organy i buchnął śpiew „Kiedy ranne wstają zorze”. Msza się rozpoczęła.

Popielski zachowywał się tak jak inni – śpiewał, powtarzał łacińskie sekwencje, klękał i modlił się. Czynił to jednak zupełnie machinalnie. Niewiele do niego docierało. Nie potrafiłby powtórzyć ani słowa z kazania, które zostało wygłoszone z ogromną siłą wyrazu. W głowie czuł szum. Myślał o minionych niedzielnych porankach z Ritą, o jej kręconych, brązowych włosach, ojej radosnych wybuchach śmiechu i ojej ciepłych, nieco spoconych dłoniach, które klaskały o jego łysą głowę, tak jak niekiedy teraz klaskają rączki jego wnuka. Przypomniał sobie, jak kiedyś jego roczna córeczka zacisnęła swe drobne zęby na ojcowskim uchu.

Cisza, która nagle zapadła, przywróciła go do rzeczywistości. Środkiem katedry, pomiędzy dwoma rzędami ław szedł starszy mężczyzna ubrany w szary płaszcz – szorstki jak pokutny wór. W pasie związany był grubym sznurem, a w dłoniach dzierżył sękaty kostur. Na jego barkach spoczywał duży plecak. Stopy Walerego Pytki obute były w trzewiki z salonu Derby.

Stary stolarz podszedł do Popielskiego i nagłym ruchem chwycił go za rękę. Komisarz nie zdążył zaoponować, kiedy stary na oczach całego kościoła przycisnął usta do jego dłoni. Walery Pytka płakał, a jego łzy lały się po dłoni Popielskiego. Tryskały z oczu starego – tak jak przedwczoraj tryskały z oczu mordercy. Kiedy Małecki wyzionął ducha, z jego wybałuszonych oczu trysnęły łzy – znak bezsilnego żalu, niepotrzebnej rozpaczy, spóźnionej prośby o wybaczenie.

– Płacz, gadu – wysapał wtedy Walery. – Płacz nad moim wnukiem!

– Czegu pan kumisarz taki naburmuszony? – zapytał go stary kwadrans później, kiedy wychodzili z kulparkowskiego szpitala przez piwnicę i zamykali wszystkie okna i drzwi pootwierane wcześniej przez strażnika.

– Coś za łatwo mi przychodzi zabijanie ludzi – odpowiedział wtedy.

Teraz w katedrze łacińskiej myślał o tej swojej odpowiedzi, o łzach starego, o wybałuszonych i mokrych ślepiach bestii, o niedzielnych porankach z ukochanym dzieckiem, które stały się bezpowrotną i piękną przeszłością.

Wyrwał rękę Pytce i cofnął się szybko w głąb ławki, omal nie miażdżąc pani, która obok niego siedziała. Pątnik przeżegnał się i ruszył do wyjścia. Cały kościół tłoczył się za nim. Po chwili Popielski był jednym z nielicznych wiernych obecnych w świątyni.

Po kilku minutach wyszedł na plac przed katedrą łacińską. Długo patrzył na portrety Asnyka, Kraszewskiego i Mickiewicza, widoczne nad witryną księgarni Gubrynowicza, jakby w oczach pisarzy szukał zrozumienia. Nie znalazł go i opuścił wzrok. Wtedy poczuł obok siebie woń kobiecych perfum i wesoły okrzyk jakiegoś dziecka. Ocknął się i ujrzał Ritę z Jerzykiem w głębokim wiklinowym wózku.

Obydwoje byli tak piękni, że przyciągali wzrok wszystkich ludzi, którzy jeszcze wcale tłumnie stali pod katedrą. Jego córka ubrana była w wiśniowy płaszczyk i kapelusik takiegoż koloru. Wyłogi płaszcza i rondo kapelusza uszyte były z czarnego aksamitu. Jerzyk miał na sobie wełniane śpiochy, zielony płaszczyk szyty na miarę i wielobarwny malarski beret. Wyciągał ręce do dziadka i piszczał, rzucając się po całym wózku.

– Dzień dobry, tatusiu. Byłam w domu, ale ciotka powiedziała mi, że tutaj tatuś jest. Czy przekazała moją wczorajszą telefoniczną prośbę do tatusia?

Rita uśmiechała się smutno, a jej duże oczy były podsiniałe.

– Nie. – Popielski chwycił Jerzyka pod pachy i uniósł go wysoko. – Nic mi nie mówiła, ale ja wróciłem, jak zwykle, nad ranem, a ciocia wtedy spała. O co chodzi, kochanie?

– Wybieram się dzisiaj do doktora Dorna. Wrócę dopiero wieczorem. Czy tatuś mógłby pójść z Żuczkiem o czwartej na kinderbal do Jańci Markowskiej? Ja odebrałabym go wieczorem… Mogę o to prosić tatusia?

W innych okolicznościach Popielski zirytowałby się tą prośbą. Uważał doktora Dorna, psychologa uzdrawiającego metodami hipnotycznymi, za hochsztaplera, a jego sławę za skutek nachalnej autoreklamy. W innych okolicznościach może nawet odmówiłby Ricie. Ale dzisiaj nie chciał narażać córki, która niedawno przeżyła wielce smutne chwile, na kolejne rozczarowania, a ponadto każda minuta z Jerzykiem była mu bardzo droga.

Popielski podrzucił chłopczyka, a potem posadził go na barana. Mały rozglądał się wokół triumfalnym wzrokiem. Komisarz przypomniał sobie w mgnieniu oka roześmianą twarzyczkę małej Rity i zawzięty wyraz jej twarzy, gdy otwierała mu na siłę oczy. Teraz to miało wrócić, a zamiast Rity miał bawić się z nim jego ukochany wnuk. I nikt już temu nie przeszkodzi! A zwłaszcza zboczeniec, który rąbie kapucyna rulonem słoniny i rozdziera nożem ciałka małych dzieci!

– Jerzyk jest już bezpieczny w tym mieście. – Uśmiechnął się do córki.

– Nie rozumiem – zasępiła się Rita. – Groziło mu coś złego?

– Chciałem powiedzieć, że Jerzyk jest u mnie bezpieczny. – Popielski podrzucił chłopczyka. – Może być w każdą niedzielę, a nawet nocować!

Ludzie pod katedrą patrzyli na tę scenę, lecz zaraz podążyli wzrokiem w górę ulicy Rutowskiego, gdzie na wysokości kościoła Jezuitów niknęła postać starego pielgrzyma. Wyjątkiem był pewien mężczyzna w meloniku, który najpierw coś notował, a potem już nie spuszczał oczu ze szczęśliwego dziadka.

***

Popielski był w wyśmienitym humorze. Kierował autem i pogwizdywał wesoło, a Jerzyk, przywiązany do siedzenia pasażerskiego pasem, z uwagą słuchał emitowanej przez dziadka melodii. Humor komisarza był znakomity nie tylko dlatego, że spędzał tę niedzielę wraz z wnukiem. Przede wszystkim cieszył się z nowego mieszkania, które wypatrzył był niedawno w „Gazecie Mieszkaniowej”, a przed chwilą obejrzał i podpisał z właścicielem, panem Emilem Spennadlem, wstępną umowę wynajmu, pod tym wszakże warunkiem, iż ostateczna umowa zostanie zawarta tylko wtedy, gdy mieszkanie to zaakceptują Rita i Leokadia. O spełnienie tego warunku Popielski był – w odróżnieniu od pana Spennadla – spokojny. To sześciopokojowe komfortowe lokum, położone w nowoczesnym, dwupiętrowym domu przy ulicy Ponińskiego, na pewno spodoba się jego paniom. Owszem – wymagało ono świeżego odmalowania, ale to wszystko nic w porównaniu z jego zaletami – pięknym widokiem na park Stryjski i wybornym sąsiedzkim towarzystwem, składającym się głównie z rodzin profesorów gimnazjalnych. Architektura budynku zapierała dech w piersi miłośnikom nowoczesnych kształtów: balkonów o falistej linii i okrągłych okien podobnych do okrętowych luków. Najważniejsze było dla Popielskiego to, iż ogromne rozmiary mieszkania – sto pięćdziesiąt metrów kwadratowych – umożliwią wygodne tam bytowanie jego najbliższym i służącej. Jeszcze trzeba tylko podpisać u notariusza dokument wynajmu, a potem może tydzień remontu i Rita będzie się mogła wyprowadzić z pełnej złych wspomnień kamienicy Rohatyna i zamieszkać tutaj wraz z ojcem!

Chevrolet Popielskiego skręcił w lewo i wjechał w ulicę Własna Strzecha, po czym zatrzymał się obok żelaznego parkanu opatrzonego numerem 13, nad którym wznosił się orzeł trzymający w szponach tarczę z napisem „Haec domus domino suo est laetitiae”. Komisarz zamyślił się przez chwilę nad gramatyczną konstrukcją domino – laetitiae. Kiedy już ją zidentyfikował jako kunsztowny podwójny dativus i przetłumaczył dosłownie to zdanie „Ten dom jest swojemu panu ku radości”, wysiadł, odpiął pasek obejmujący siedzenie i poprowadzony pod szelkami Jerzyka, a potem wziął małego na ręce. Rozejrzał się po uliczce położonej pomiędzy zalesionymi i ukwieconymi dzielnicami Zofiówką, Persenkówką i Wulką. Dawno nie był w tym rejonie – ostatni raz przed czterema laty w niedalekiej elektrowni miejskiej, gdzie pewien pijany instalator usmażył się w stacji transformatorowej. Na ulicy Własna Strzecha był w ogóle po raz pierwszy. Stał zatem i przyglądał się z zainteresowaniem kilku domom, z których jednak żaden nie mógł się równać z jego przyszłym mieszkaniem na Ponińskiego. W jego chłodnym przestronnym wnętrzu, myślał, Rita na pewno dojdzie szybko do siebie po niedawnych smutnych przeżyciach.

Ta willa, przed którą teraz stał, należała do inżyniera Wincentego Markowskiego. Otaczający ją ogród wypełniony był gromadami biegających dzieci, zaproszonych tutaj na urodziny trzyletniego Kazia Markowskiego, syna pana domu. Jednym z gości był roczny Jerzyk Popielski, który – jak głosiło oficjalne i dowcipne zaproszenie – „z racji swych jeszcze niedoskonałych umiejętności przemieszczania się upraszany jest o przybycie w zacnym towarzystwie swej Mamy”. Ponieważ mama podlegała teraz hipnotycznym zabiegom doktora Dorna, honory opiekuna Jerzyka pełnił jego dziadek.

Wpuszczony przez służącego na teren posesji wszedł do ogrodu, w którym ustawiono namioty, ławki, wiklinowe fotele i niezliczone huśtawki. Zajęte one były przez panów i panie w jasnych letnich ubraniach. Wszyscy oni trzymali w dłoniach papierosy lub szklaneczki z ponczem i patrzyli z zainteresowaniem na Popielskiego, który rozglądał się wokół nieco zakłopotany. Nie znał tu nikogo oprócz solenizanta i jego matki, młodej żony inżyniera, z którą Rita ostatnio się poznała na dziecińcu w parku Towarzystwa Zabaw Ruchowych. Chciał czym prędzej wytłumaczyć nieobecność swojej córki jej chwilową niedyspozycją.

Po sekundzie miał już okazję to uczynić. Pani Janina Markowska, zwana przez Ritę „Jańcią”, podeszła do niego wraz z dwojgiem swoich dzieci, trzyletnim Kaziem i pięcioletnią Fredzią.

Dzisiejsze przyjęcie było pomyślane jako tematyczny bal przebierańców. Otóż prawie wszystkie dzieci przebrane były za kwiatki. Kazio Markowski miał na głowie okrągłą czapkę, z której zwisały owalne płatki żółtej bibuły, jego starsza siostra – czerwoną koronę, lekko spryskaną wodą. Popielski pierwsze dziecko uznał za słonecznik, drugie – za mak. Żadnych kwiatków w strojach innych dzieci nie rozpoznał, ponieważ jego znajomość rodzimej flory była nader uboga. Wspólnie z Leokadią ustroili Jerzyka w koronę z drobno pociętej białej bibuły i w zielony krawacik, co miało niby oznaczać, iż jego wnuczek jest konwalią.

– Jaki śliczny kwiatek! – krzyknęła pani Markowska do Jerzyka, a potem wyciągnęła z uśmiechem dłoń do Popielskiego. – Czy pański wnuczek jest niezapominajką, panie komisarzu?

– Niezapomniane to są tylko te chwile, kiedy widzę panią inżynierową. – Ucałował jej dłoń i poczuł od niej zapach alkoholu. – Jerzyk natomiast miał być konwalią. A tak prawdę mówiąc, to najchętniej ubrałbym go tak, aby pani nie rozpoznała, czym de facto jest.

– A to dlaczego? – Markowska uśmiechnęła się.

– Bo wtedy- Popielski spojrzał jej głęboko w dekolt – mógłbym dłużej z panią porozmawiać… Być dłużej blisko niej…

– Pozwolisz Jerzyku, że zabiorę cię na chwilę do innych dzieci? – Kobieta się wyraźnie zarumieniła i wyciągnęła do małego ręce.

– Nie pozwól – powiedział Popielski do wnuka, który jednak wcale dziadka nie posłuchał i chętnie dał się unieść pięknej pani.

– Jak pan widzi, panie komisarzu – Markowska oddalała się z Jerzykiem na ręku – jest on uległy niewiastom…

– I tutaj całkiem wdał się w dziadka – odparł jak najniższym ciepłym tonem, który, jak wiedział, zawsze podoba się kobietom.

Inżynierowa teraz spojrzała na policjanta bez uśmiechu. Nie było to jednak spojrzenie ani pogardliwe, ani odpychające. Było po prostu uważne. I mogło – choć wcale nie musiało – oznaczać coś, co Popielski natychmiast poczuł w swoich spodniach.

Usiadł na huśtawce i nie spuszczał wzroku z pani Markowskiej oddalającej się z Jerzykiem i ze swoimi dziećmi niepewnym krokiem. W imaginacji czuł jej gorący alkoholowy oddech, słyszał jej okrzyki, ocierał się o jej jedwabistą skórę. Uwielbiał szczupłe kobiety o wąskich biodrach i dużych piersiach. Uwielbiał staranny makijaż, buty na wysokim obcasie i pończochy ze szwem na łydce. Uwielbiał perfumy z nutą wanilii, pomalowane na czerwono paznokcie i łaskoczące pawie pióra. A to wszystko miała pani inżynierowa.

Wypił duży łyk ponczu, położył się na huśtawce i spojrzał na kołyszące się nad nim korony drzew. Uspokojenie nadchodziło powoli. Uświadomił sobie, że uwielbia też święty spokój, a romans z zamężną kobietą był zaprzeczeniem tego upragnionego stanu.

Jako reakcję obronną przed nachodzącym go pożądaniem zastosował prostą zasadę wpojoną mu przed wielu laty przez kolegę gimnazjalnego księdza Józefa Blicharskiego, z którym w „arcyknajpie” Atlas wypili przez wszystkie lata chyba cysternę wódki macicznej. „Powiadasz, Edi, że pragniesz każdej kobiety, jaką widzisz? No to najzwyczajniej w świecie nie patrz na nie! Ja tak robię i mam spokój od Priapa”.

Kierując się wskazówką swojego przyjaciela, nie spoglądał zatem na niewiasty. Za to dubeltowo palił papierosy, umiarkowanie pił poncz, cieszył się słońcem i dyskutował o polityce z mężczyznami, głównie z panem domu, z którym się był zapoznał. Z tych zajęć, które skutecznie go chroniły przed strzałami Amora, a może raczej przed zachowaniami priapicznymi, wyrwała go niestety właśnie pani Markowska.

Biegła przez ogród, trzymając Jerzyka pod pachą. Pielucha tkwiąca w kroku małego obsunęła się w dół. Mocno obciążone śpiochy i charakterystyczna woń, wyczuwalna z daleka, uświadomiły Popielskiemu, że jego wnuczek spłacił przed chwilą duży dług naturze. Komisarz odebrał od pani Markowskiej Jerzyka. Patrząc na spódnicę opinającą się na jej smukłych udach, zrozumiał, że też chętnie spłaciłby dług naturze – lecz był on całkiem innego rodzaju.

Po kwadransie wyszedł z łazienki, gdzie przebrał Jerzyka w czystą pieluchę. Zatrzymał się w hallu i rozejrzał się wokół ukradkiem. Nikogo nie było. Wciąż trzymając wnuka na ręku, wykręcił numer telefoniczny.

– Poproszę Winniki 23.

– Proszę uprzejmie – usłyszał słodki głos telefonistki.

– Haloo! – Kiczałes zaakcentował ten wyraz na ostatniej sylabie.

– Bardzo ładny akcent – powiedział Popielski. – Oksytoniczny.

– Ma pan drugie życzenie do złotej rybki, panie kumisarz? – W słuchawce rozległ się lekki szum, jakby Kiczałes wypuszczał dym.

– Mam życzenie. Ale nie drugie ani nie trzecie, lecz to, które pan uznał za gratisowe. Rozumiemy się?

– Wiem, wiem. – Kiczałes parsknął śmiechem. – Gdzie i o której?

– O wpół do ósmej na dworcu, na peronie drugim. Wróci pojutrze.

– Git – odpowiedział Kiczałes i się rozłączył.

Popielski wyszedł z Jerzykiem do ogrodu i udał się do wyjścia, rzucając dookoła grzeczne „do widzenia”.

– Już pan wychodzi, panie komisarzu? – zapytała pani Markowska. Już nie zajmowała się dziećmi, lecz stała pod namiotem i bawiła się pręcikiem wykałaczki, na którą nabita była kandyzowana wiśnia zanurzona w koktajlu.

– Tak – odparł, nie patrząc jej w oczy. – Jerzyk o tej porze zwykle śpi.

– O piątej po południu?

– Tak. O piątej po południu. Do widzenia pani.

Niedowierzanie w lekko zmienionym głosie pani inżynierowej było w pełni uzasadnione. Popielski ją okłamał. Gdyby chciał powiedzieć prawdę, musiałby rzec: „Wychodzę, bo sklep Berty Stark jest czynny tylko do szóstej, a muszę w nim kupić pończochy ze szwem. Właśnie takie, jakie ty nosisz”.

***

Marianowi Ambrożkowi, zwanemu „Mordziastym”, od dzieciństwa wieszczono wielką karierę akrobaty lub prestidigitatora. Sztuczki kuglarskie, które wyprawiał na nędznym podwórku przy ulicy Wodnej, wiecznie zasnutym dymem z kominów pobliskiego Browaru Lwowskiego, wprawiały w zdumienie emerytów i batiarów, którym dostarczał darmowej podwórkowej rozrywki. Pewnego dnia mały Maniuś, oklaskiwany przez widzów, doszedł do wniosku, że jego umiejętności mogą być źródłem zarobku. I tak dziesięcioletni chłopiec, któremu w pierwszych latach wojny światowej dyfteryt zabrał oboje rodziców, rozpoczął niełatwe życie sztukmistrza łykającego ogień, żonglującego nożami i naciągającego frajerów na grę w „trzy karty”. Tego ostatniego procederu nie mógłby oczywiście wykonywać bez właściwej opieki. Jego patronem został Edward Hawaluk, zwany Edzikiem, który na początku lat dwudziestych sprawował nad Kleparowem nieformalne i niepodzielne rządy. Edzik uznał, iż sprytne palce chłopca są przepustką do wspaniałej kariery kieszonkowca, i oddał Ambrożka na kształcenie do akademii złodziejskiej.

Był to strzał w dziesiątkę. Adept, który podczas studiów uzyskał z racji swej pulchnej twarzy przydomek „Mordziasty”, był bardzo pojętnym uczniem, a krótko po przyjęciu do cechu – stał się sumiennym i wysoko cenionym pracownikiem całej spółdzielni kieszonkowców działających na Dworcu Głównym. Do jego zadań należały bardzo trudne i precyzyjne akcje, których łupem były zegarki i portfele. Te działania przeprowadzano w dni targowe i w czasie imprez handlowych; najskuteczniej wtedy, gdy z peronu odjeżdżał jakiś szczególnie zatłoczony pociąg – na przykład do Przemyśla lub do Tarnopola.

I tak interes się kręcił. Przez kilka dobrych lat Mordziasty zarabiał dobrze, dzięki czemu bytowanie jego i młodszego rodzeństwa było wcale zasobne. O swoim dawnym pryncypale Edziku, który tymczasem pożegnał się z wolnością, Ambrożek też nie zapominał i słał mu do Brygidek paczki z papierosami, kiełbasą i cebulą.

W ten pogodny majowy wieczór Mordziasty szykował się właśnie do akcji przy kasie biletowej. Jego zadanie było dość proste. Miał się wepchać bez kolejki do kasy, a potem, po oczywistych protestach i próbach wyrzucenia go spod okienka miał się wdać w pyskówkę – możliwie ordynarną i głośną – ze stojącymi w ogonku ludźmi. W czasie tumultu, jaki zawsze w tej sytuacji powstawał, jego towarzysz Jóźku i uczennica Mira – stojący w kolejce jak gdyby nigdy nic – dobierali się do kieszeni podróżnych.

Tak miało być i dzisiaj. Mordziasty już ruszał do akcji, kiedy na końcu kolejki stanął potężny mężczyzna bez kapelusza z rozległym strupem na głowie. W jednej ręce trzymał bukiet róż, a w drugiej – drogi sakwojaż ze strusiej skóry. Ambrożek znał skądś tę fizjognomię, ten łysy łeb, tę tatarską, najwyraźniej przyczernioną bródkę. Co najważniejsze – te wszystkie cechy źle się kojarzyły młodemu kieszonkowcowi, choć nie zdawał on sobie sprawy ze źródła tych asocjacyj. Szybkim krokiem odszedł od kasy, widząc kątem oka, że podobnie uczynili jego współpracownicy, wyklinając jakiś pociąg, który już im rzekomo uciekł.

Ambrożek cierpliwie czekał, aż ów podejrzany typ kupi swój bilet i opuści kolejkę. Tak się też stało. Łysy schował bilet do kieszeni, odszedł spod okienka, po czym zaczął się rozglądać po hallu dworca. Nagle podeszła do niego młoda blondynka, dość wyzywająco ubrana. Nie była to jednak żadna z dziuń, które pracowały na dworcu, gdyż te Mordziasty znał dobrze. Jej sukienka i kapelusz były pierwszej próby, a budulcem naszyjnika było na pewno autentyczne złoto, co Ambrożek, niezwykle doświadczony w taksowaniu zamożności ewentualnych ofiar, natychmiast właściwie ocenił. O tym, że nie jest ona jednak żadną damą z porządnego towarzystwa, świadczył instrument muzyczny, który trzymała w dłoni. Ambrożek nigdy nie słyszał, aby jakaś dama grała na mandolinie.

Łysy wręczył dziewczynie kwiaty i elegancko zapakowaną paczuszkę z napisem „Świat pończoch zaprasza!”, którą wyjął z sakwojażu. Blondynka uśmiechnęła się, wspięła na palcach i pocałowała dużo starszego od siebie mężczyznę. Potem ujęła go pod ramię i ruszyli na perony. Jej biodra kołysały się leniwie, lubieżnie i zachęcająco.

Ambrożek znalazł się znów nieopodal kasy, a jego towarzysze na powrót stanęli w kolejce. Przy okienku rozpychał się pięćdziesięcioletni mężczyzna – na oko urzędnik niższej rangi – i rozmawiał z kasjerem, podsuwając mu jakiś banknot. Mordziasty ruszył do akcji. Wepchnął się przed człowieka w meloniku, widząc kątem oka, że kasjer schował do kieszeni ów banknot, lecz biletu nie wydaje.

– On wraca jutro. – Kieszonkowiec usłyszał ściszony głos kasjera. – Kupił bilet powrotny też na sliping z Krakowa. I też podwójny.

– Ta pani szanowny! – wrzasnął Ambrożek. – Ja si śpieszy straszni! Zaraz odjedzi mój pociąg! No puść pan, panie serduszku!

Wszystko funkcjonowało właściwie. Kolejka zafalowała, a kolejkowicze, którzy w złości zburzyli porządek stania i tłoczyli się pod okienkiem bez ładu i składu, wygrażali srogo Ambrożkowi. Tymczasem jego współpracownicy zaczęli zbierać żniwo. I wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Jakby awaria niezawodnej maszynerii. Człowiek w meloniku, wyglądający na gryzipiórka, wymierzył Ambrożkowi cios w skroń. Uderzenie było tak silne, że Mordziasty poczuł w głowie bicie dzwonu, a zamiast twarzy napastnika ujrzał fizjognomie swych świętej pamięci rodzicieli. A potem nie widział już nic.

Kiedy się ocknął, leżał w dorożce, a czoło troskliwie przemywała mu wodą uczennica Mira.

– Taj ty bidaku chory – mówiła do niego łagodnie. – A wiesz, Marianku, ja osmytrała tego ćwoka, od któreguś nabrał facki. Tu jego portfyl i purcygar.

– Tu dzie! – westchnął Mordziasty. – Pokaż nu!

W portfelu tym oprócz dokumentów znajdował się niewielki notes. Na pierwszej stronie wypisanych było pięć słów, podkreślonych i opatrzonych wykrzyknikiem. Ambrożek uderzył się w czoło. Już wiedział, skąd zna łysego mężczyznę. To on kilka lat temu zaaresztował Edzika Hawaluka. Przypomniał mu to wszystko zapis w notesie człowieka, który go sponiewierał: „komisarz Edward Popielski, kochający dziadek!”.

***

Śniło się jej leśne jezioro – ciche i spokojne. Nad wodą fruwały ciężkie, kolorowe ważki. Płynęła ze swoim synkiem dużą, płaskodenną łodzią. Wiedziała, że śni – w rzeczywistości nigdy by nie wsiadła do łódki. Nie umiała pływać.

Przez to uczucie nieprawdopodobieństwa rozbita była iluzja snu i tym samym jego moc. Śpiąca młoda kobieta była płytko zanurzona w sennym pejzażu, którego kiczowatość odczuwała każdym nerwem. Nagle jej synek zaczął płakać. Uderzał rączkami w burtę łódki, walił piąstkami w poprzeczkę, na której rozpięta była siatka.

Otworzyła oczy. Jej syn trzymał się kurczowo siatki uniemożliwiającej wypadnięcie dziecka z łóżeczka. Jego pulchne palce zbielały od wysiłku. Nie mogły jednak się oprzeć sile dorosłego mężczyzny. Po sekundzie mały został uniesiony w powietrze.

Wstała gwałtownie z łóżka. Sen piękny i kiczowaty zamienił się w realny koszmar. Wszystkie jej zmysły były wyostrzone i każdy z nich odbierał bodźce bólu. Zobaczyła nabrzmiałą szyję chłopczyka, na której zaciskały się czarne palce, poczuła ciężki żelazny cios na swej szczęce, smakowała słoną krew płynącą z ułamanego zęba. Słyszała też męski głos:

– Twój syn będzie złożony w ofierze. Tak być musi. Inaczej musiałbym złożyć własnego!

***

Popielski podczas erotycznych wypraw do Krakowa błogosławił swój nocny tryb życia. Dzięki niemu był prawie zupełnie zwolniony z obowiązku konwersacji z towarzyszącą mu damą. Jego kontakty z nią ograniczały się do czynności najpraktyczniejszych i najbardziej celowych. Wyjeżdżał zawsze wieczornym pociągiem i po wejściu do przedziału oznajmiał kunsztowną frazą wziętą z poety greckiego Archilocha, iż już teraz, natychmiast, chciałby „dać upust męskiej mocy”. Po gorączkowym i szybkim spełnieniu tej zapowiedzi zamawiał do salonki kolację i wódkę. W czasie tego posiłku prowadził wprawdzie z dziewczęciem konwersacje, ale były one – na szczęście – jedynie przerywnikami w konsumpcji, toteż miały charakter nader ubogi. Kiedy już dana córa Koryntu posiliła się, a rozmowa urywała, wtedy Popielski – nie dopuściwszy do wypicia nadmiernej ilości wódki – przystępował do następnych działań, tak pięknie sparafrazowanych przez Archilocha. O ile pierwszy akt był prędki, gwałtowny i nieskomplikowany, o tyle drugi – dłuższy, wyrafinowany i pełen dodatkowych atrakcyj. Potem, już często grubo po północy, Popielski, opadły całkiem z męskich sił i pełen zrozumienia dla wyczerpania swej towarzyszki podróży, pozwalał jej na spokojny sen. Sam zaś, przebrany w jedwabną piżamę, leżał na swym górnym łóżku i czytał w oryginale – w zależności od humoru – Cycerona albo Lukrecjusza. A nastroje miewał dwojakie – ogarniało go syte znużenie i ciężkie zadowolenie sybaryty albo wyrzuty sumienia, które ukazywały mu siebie samego jako starego, komicznego i rozpustnego satyra, który braki męskiego powabu musi nadrabiać pieniędzmi. Kiedy ogarniał go nastrój przesytu, wtedy czytał pesymistycznego poetę samobójcę, w stanie smutku i w dotkliwym odczuwaniu „bólu świata” – roztrząsał subtelności De natura deorum mędrca z Arpinum. Po kilku godzinach lektury łacińskiego tekstu uspokajał się i wszystko wracało do właściwych proporcyj: sybaryta nabierał zgorzknienia, a pokutnik – religijnego oddechu. Nad ranem golił się, odziewał, perfumował, budził dziewczynę i niedługo obydwoje wysiadali na krakowskim dworcu, który był marnym cieniem lwowskiego.

W pobliskim hotelu Polonia przy ulicy Basztowej Popielski udawał się – zgodnie ze swoim dobowym rytmem – na spoczynek, a dziewczyna – na śniadanie. Następnie, zaopatrzona wcześniej przez swojego dobrodzieja w niezbędne fundusze, szła na spacer lub do kawiarni. Z Popielskim, już wyspanym i spragnionym kobiecych wdzięków, spotykała się późnym popołudniem w hotelu. Tam komisarz po raz trzeci dawał jej możliwość wykazania się swoją ars amandi, po czym wieczorem udawali się w podróż powrotną do Lwowa.

I tutaj następowała najmniej ulubiona przez Popielskiego część eskapady. Wcześniej nie musiał wiele rozmawiać z żadną z dziewcząt, bo albo korzystał z ich ciał, albo z nimi jadł, albo samotnie spał w hotelu. Ale później, po zajęciu miejsc w slipingu pociągu powrotnego, po zjedzeniu kolacji i po czwartym – czasami nieudanym z racji wieku i przemęczenia – akcie opery miłosnej, następowały chwile krępującej ciszy. Partnerki Popielskiego nie zawsze stawały się po tym wszystkim senne, a wpychanie ich wbrew woli w ramiona Morfeusza okazywało się bezskuteczne. Kolejowi kochankowie skazani byli zatem na własne towarzystwo, na chwile ciszy lub na dialogi pozorne, nudne, z trudem podtrzymywane. Popielski usiłował temu zapobiegać zawczasu, wybierając dziewczyny w miarę inteligentne i wykształcone, lecz o takie, po pierwsze, było niełatwo, a po drugie – często chuć budziła się w nim nagle i wtedy w doborze damy podróżnej skazany był na przypadek.

Dwudziestoletnia Irenka, utrzymanka Moszego Kiczałesa, nie była ani inteligentna, ani zbytnio zainteresowana tematami poruszanymi zdawkowo przez Popielskiego. Komisarz jednak w jej towarzystwie nie nudził się ani chwili. Powodem była jej niewyczerpana gadatliwość, niespożyta, radosna energia oraz niezbite przekonanie, iż nie ma na tym świecie mężczyzny, u którego nie obudziłaby ukrytych pokładów wydolności. Irenka zajmowała się zatem głównie budzeniem owych mocy w swym partnerze, a potem – kiedy już osiągnęły one kulminację – bawieniem go skocznymi piosenkami albo balladami o miłości z lwowskich przedmieść, które wyśpiewywała pięknym głosikiem przy akompaniamencie mandoliny.

Popielski nie miał zatem żadnego zmartwienia natury konwersacyjnej i towarzyskiej w drodze docelowej ani powrotnej. Nie zajmował się niuansami filozoficznymi pisarzy starożytnych, nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia ani Weltschmerzu, a ponadto – czuł się mężczyzną o siłach i potrzebach seksualnych młodzieńca, który chędoży jak sylen i o nic więcej nie dba.

Kiedy w drodze powrotnej zmęczona Irenka zasnęła z dłońmi na mandolinie, Popielski wyjął z jej rąk pękaty instrument, przykrył śpiącą kocem, wyszedł na korytarz, uchylił okna i przeciągnął się tak mocno, aż trzasnęły kości.

Pociąg zwolnił i zatrzymał się. Popielski zapalił egipskiego i spoglądał zamyślonym wzrokiem na dobrze mu znany peron w Mościskach. Mimo bardzo wczesnej pory panował tu duży ruch. Tragarze wyładowywali wielkie pudła, które Popielskiemu kojarzyły się z trumnami, jakiś żołnierz na przepustce żegnał się z płaczącą głośno narzeczoną, mały gazeciarz w o wiele za dużych butach narciarskich biegał po peronie i wykrzykiwał jakieś sensacje i rewelacje, a konduktor podkręcał wąsy i patrzył na jednostajny bieg wskazówki sekundnika na dworcowym zegarze. Na peronie zadudniły naraz buty kolejarza, który wypadł z budynku dworca i zmierzał szybko ku wąsatemu konduktorowi. W dłoni dzierżył jakąś kopertę.

– Depesza do komisarza Popielskiego z nocnego Kraków-Lwów! – krzyknął kolejarz i wręczył kopertę konduktorowi.

Ten odwrócił głowę i spojrzał na Popielskiego. Komisarz wyciągnął rękę z okna, odebrał kopertę i podziękował konduktorowi. Rozerwał ją i przeczytał depeszę.

Przeciągły gwizd lokomotywy. We Lwowie podejdzie do ciebie dorożkarz. Stop. Huk i syk pary. Rozpozna cię po łysinie. Stop. Gwizdek konduktora. Pojedziesz z nim na pewne podwórko. Stop. Rytmiczny łoskot. Na podwórzu będzie czekać na ciebie okaleczone dziecko. Stop. Irenka wychodzi z przedziału i obejmuje Popielskiego. Chcesz zobaczyć to dziecko? Stop. Popielski odpycha Irenkę. Chcesz, bo jest ono bardzo, ale to bardzo dobrze ci znane. Stop. Dziewczyna się zatacza i z trudem łapie równowagę. Zobaczysz, czym jest piekło. Stop.