173027.fb2 Erynie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Erynie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

MEGAJRA

(…) Popełnione przez nas grzechy nie są grzechami, jeśli sprawiają nam ból.

Mistrz Eckhart, Pouczenia duchowe

Kiedy pociąg wjechał na lwowski Dworzec Główny, Popielski pożegnał Irenkę, wrzuciwszy do jej mandoliny dodatkowe honorarium, a potem wyskoczył jeszcze w biegu, potrącając swoim sakwojażem jakiegoś starszego jegomościa. Goniony jego przekleństwami dobiegł do dworcowej ekspozytury policji, wpadł do biura i położył swe palce na widełkach telefonu. Przerwał w ten sposób wesołość młodego policjanta, który od samego rana flirtował przez telefon. Bez słowa wyjaśnienia wykręcił swój numer domowy, a potem numer Rity. I tu, i tu słyszał przez dwie minuty jedynie przeciągłe sygnały. Z podobnym niestety skutkiem usiłował się połączyć z tymi numerami już wcześniej – na stacjach w Rodatyczach i w Gródku Jagiellońskim.

Rzucił słuchawkę na widełki i pobiegł przez hall dworca, pozostawiając za sobą zdumionego i nieco oburzonego funkcjonariusza. Biegł, roztrącając ludzi. W jednej dłoni trzymał melonik, a w drugiej sakwojaż. Przeciąg owiewał jego gołą głowę i targał połami jasnego prochowca. Na podwórzu będzie czekać na ciebie okaleczone dziecko. Chcesz zobaczyć to dziecko? Chcesz, bo jest ono bardzo, ale to bardzo dobrze ci znane. Zobaczysz, czym jest piekło.

Wybiegł przed dworzec i stanął w rozkroku, obrzucając przekrwionym wzrokiem dorożki konne i samochodowe. Jeden fiakier odpiął worek z obrokiem, pogłaskał zwierzę po smukłej szyi i wolnym krokiem ruszył w stronę Popielskiego. Miał na sobie znoszony garnitur i powyginane buty. Na jego głowie sterczała ceratowa cyklistówka. Ponure oczy błyszczały chorobliwie nad obwisłymi policzkami równo pokrytymi ciemną szczeciną. Popielski był pewien, że z ust zionie mu czosnkiem i wódką. Poczuł się tak, jakby zjadł coś nieświeżego, jakby żołądek zareagował kwaśnym, wilgotnym odbiciem.

– Pan Edward Popielski? – zapytał niechluj, rzeczywiście wydzielając woń czosnku.

– Tak, to ja. – Komisarz odsunął się ze wstrętem.

– Jakiś batiar zza drąga kazał mi czekać, dać liścik, a późni pojechać cuzamyn – mruknął dorożkarz.

Popielski jednym ruchem rozdarł kopertę. Była w niej jedna szpalta „Chwili”. Kopiowym ołówkiem zakreślono niektóre litery dużego artykułu o lwowskich sierocińcach. Przepisał owe zaznaczone litery do notesu i złożył je w całość.

„Masz być sam. Jeśli nie, dziecko zginie”.

– Dokąd jedziemy? – zapytał fiakra, zaciskając zęby.

– A na Słoneczną – odparł dorożkarz. – Du fabryki ultramaryny.

– Jedź pan przez Kraszewskiego a potem przez Trzeciego Maja. – W napięciu czekał przez chwilę na reakcję woźnicy. – Tam na chwilę wyskoczę, a pan na mnie poczekasz.

– Nu fajnu – odparł machinalnie dorożkarz. – Kurs mam opłacony. Ja piątki dostał od tegu batiara.

Popielski rzucił się do budy i zamknął oczy. Nie chciał widzieć ani wolno sunących przed nim pojazdów, ani zapchanych furmankami ulic skąpanych w porannym słońcu. Nie chciał patrzeć na nic, co tamowałoby ruch i opóźniało jego przybycie do domu i do mieszkania Rity. Nie chciał widzieć ani kościoła Świętej Elżbiety, ani gimnazjum ukraińskiego, ani wspaniałego gmachu politechniki – chciał tylko widzieć swojego wnuka całym, zdrowym i nieokaleczonym.

Wciąż zaciskając powieki, wyjął papierośnicę i zapalił papierosa – już chyba dziesiątego, licząc od momentu otrzymania w Mościskach strasznej depeszy o poranionym dziecku. Zaciągnął się mocno. Ból rozsadzał mu czaszkę, a do języka lepił się gorzki posmak nikotyny.

– Kraszewskiego, pani szanowny – zawołał dorożkarz.

Popielski otworzy! Oczy, zakrył je fioletowymi binoklami i wyskoczył na chodnik. Pod bramą stróż, pan Włodzimierz Gofryk, zamiatał na jedną kupkę kulki papierów, ogryzki i niedopałki.

– A dziń dobry, panie kumisarzu – zawołał Gofryk.

– Nie wie pan, czy ktoś jest u mnie w domu?

– A na masz! W domu ta nikogu ni ma. Pani Leokadia z Haniu gdzieś z samegu rana podrałowali.

– Jedź pan na Trzeciego Maja beze mnie i czekaj tam na mnie pod kamienicą Rohatyna! – wrzasnął Popielski do fiakra.

Powiedziawszy to, przebiegł sprintem ulicę Słowackiego, minął gmach uniwersytetu i zatrzymał się pod przepiękną kamienicą z rzeźbami rycerzy na froncie. Wpadł do klatki schodowej i od razu natknął się na zwalistą postać administratora budynku pana Leona Hissa.

– Pan do kogo? – burknął Hiss i zagrodził mu drogę.

– Nie poznaje mnie pan? – Popielski z trudem się hamował, aby nie złapać administratora za bary i nie zrzucić ze schodów. – Ja do mojej córki, do Rity i do wnuczka… Nie wie pan, czy są w domu, czy gdzieś wychodzili…

– A co to ja jestem stróż pańskiej córki? – oburzył się Hiss, który na niedawną wiadomość, iż Rita się wyprowadza, zgubił gdzieś swoje grzeczne uniżenie. – A skąd ja mam to niby wiedzieć?

Popielski wyminął Hissa, pobiegł na drugie piętro i zapukał do drzwi apartamentu zajmowanego przez Ritę. Potem już nie pukał, tylko walił w nie pięściami. Cisza, milczenie, a potem zgrzyt jakichś innych otwieranych drzwi i zdziwione okrzyki lokatorów.

– Co pan tu wyprawiasz? – krzyknął Leon Hiss, gramoląc się po schodach. – Tu jest porządny, pierwszorzędny dom! Tu nie miejsce na burdy i walenie w drzwi! I całe szczęście, że pańska córunia się stąd wyprowadza! Tu nie miejsce dla osób z taką reputacją!

Popielski zdjął z oczu binokle, aby lepiej widzieć administratora w nieco przyciemnionym świetle kinkietów ozdabiających ściany korytarza. Hiss stał w rozkroku, opierając pięści na biodrach, i wypinał w stronę komisarza potężny brzuch opięty kamizelką z dewizką. Jego nalaną twarz wykrzywiało sine oburzenie.

Popielski wykonał szybki ruch i strącił melonik Hissa na ziemię. Ten, zaskoczony zachowaniem komisarza, schylił się, aby podnieść swe nakrycie głowy. Wtedy Popielski wymierzył mu silny cios otwartą dłonią. Trafił Hissa prosto w ucho. Administrator zachwiał się i oparł bokiem o ścianę. Wtedy dłoń Popielskiego odcisnęła się z głośnym klaśnięciem nad czołem Hissa, a siła uderzenia odrzuciła bitego na drugą ścianę. Policjant pochylił się nad siedzącym w kucki administratorem, który się trzymał za głowę, i zaczął wymierzać mu silne klapsy, celując dłońmi w wolne miejsca na głowie. Łysina Hissa wnet stała się czerwona, a administrator kiwał się na boki, wciąż rozpaczliwie starając się zachować równowagę. Wtedy Popielski oparł but na jego ramieniu i rozprostował nogę. Hiss runął plecami na szeroki purpurowy chodnik wyściełający korytarz. Komisarz pochylił się nad nim, a jego binokle przeciwsłoneczne wysunęły się z kieszonki marynarki i upadły na podłogę.

– Milcz, parchu, i nie ośmielaj się nigdy mówić niczego złego o mojej córce.

Na całą tę scenę patrzyła sąsiadka Rity panna Winter, niewiasta czterdziestoletnia, egzaltowana i wiecznie zmigrenowana pianistka z opery. Popielski poznał ją był kiedyś i teraz szarmancko się jej ukłonił, otarłszy pot z czoła.

– Gwałtu, rety! – wrzeszczał leżący na plecach Hiss. – Ja na ciebie skargę złożę, ty łobuzie! Ty już jesteś w kryminale! A masz, ty bandyto, a masz!

I powiedziawszy to, uderzył w całej siły w binokle Popielskiego, tłukąc ich fioletowe szybki w drobny mak.

– Biorę panią na świadka, panno Winter – wrzeszczał Hiss, gramoląc się z podłogi – że to chamidło mnie napadło!

Panna Winter patrzyła na Popielskiego rozszerzonymi źrenicami. Komisarz również nie spuszczał z niej wzroku. W oczach panny Winter wyczytał wiele sprzecznych uczuć – przerażenie, niepokój, a nawet szczególne zainteresowanie całą sceną – nie ujrzał w nich jednak ani śladu współczucia dla administratora.

– Rita wyszła z Jerzykiem dwie godziny temu – powiedziała panna Winter. – Nie mogłam spać i widziałam ich obydwoje przez wizjer w drzwiach. Przez ścianę słyszałam, że Jerzyk nie spał w nocy i płakał.

– Dziękuję. – Popielski wybiegł z kamienicy i wskoczył do czekającej na niego dorożki.

Zamknął oczy, aby nie widzieć światła słonecznego, i ciężko dyszał, oblewając się potem. Mimo że sprint z Kraszewskiego, bieg na drugie piętro oraz sponiewieranie Hissa wyczerpały go fizycznie, przyniosły mu jednak pewne umysłowe odprężenie. Ten wysiłek go oczyścił, przywrócił rozumowaniu jasność, był jak gwałtowna ulga, jak gniewne rzucenie talerzem o ścianę, jak kopnięcie w drzwi znienawidzonego zwierzchnika. Odprężenie było jednak tylko chwilowe. Leżał wciąż w dorożce z zamkniętymi oczami, a gardło dławił mu strach o Jerzyka. Pytania kłębiły mu się w głowie. Dokąd wyszła Rita? Dlaczego Leokadii nie ma w domu? Dlaczego autor listu nie napisał wprost, że okaleczonym dzieckiem jest Jerzyk? Żeby trzymać Popielskiego w niepewności? Żeby go psychicznie torturować? A może tym dzieckiem nie jest jego wnuk?! Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Była ósma rano. Depeszę otrzymał w Mościskach o wpół do siódmej. Rita wyszła z dzieckiem o szóstej? Dokąd? Po co? Tak wcześnie?

Pod więzieniem u Brygidek słońce wlało się wielką falą w ulicę Kazimierzowską i niebezpiecznie poraziło jego oczy. Szybko je zamknął i zaczął myśleć o dorożkarzu. Może on nie jest w zmowie z autorem listu? Nie zaprotestował przecież, kiedy zmieniłem trasę! Dostał pięć złotych i było mu obojętne, którędy jedzie i kiedy dojedzie do tej fabryki ultramaryny. Pięć złotych to dużo. Taki kurs z dworca na Słoneczną kosztuje według taryfy nie więcej niż złotówkę. Jeśli fiakier jest w zmowie, to na pewno wie, kogo wiezie, i z całą pewnością będzie chciał uciec natychmiast po dojechaniu na miejsce. Ale dlaczego miałby uciekać? By uniknąć przesłuchań, śledztwa, by po prostu nie trafić do aresztu! Jeśli zaś jest niewinny, to poczeka na mnie. Wypróbuję go! Każę mu zaczekać i dodam złotówkę za fatygę! Albo i nie! Po co tracić złotówkę?

Usłyszał dzwon straży pożarnej. Otworzył oczy. Na ulicy Słonecznej panował spory ruch. Dorożka, którą jechał, zatarasowała drogę samochodowi strażackiemu. Aby ją odblokować, fiakier wjechał do długiej przelotowej bramy naprzeciwko fabryki ultramaryny. I wtedy Popielski się przeraził. Oto przeżywał deja vu. Przesuwały się nad nim czarne od sadzy sklepienia. Już je kiedyś widział – w swojej epileptycznej wizji, po wymierzeniu sprawiedliwości Anatolowi Małeckiemu. Wiedział, że zaraz się znajdzie na podwórku, na którym stać będą beczki. A z jednej z nich będzie dochodzić dziecięce łkanie. W jego wizji wynurzyła się z tej beczki Leokadia, ale wiedział, że druga sekwencja epileptycznego widzenia nigdy nie zgadza się z rzeczywistością. A zatem zaraz będzie beczka, a w beczce kto? Przecież nie Leokadia, jak w wizji, lecz ktoś inny! Okaleczone dziecko, które „bardzo, ale to bardzo dobrze zna”.

Strażacy zniknęli, a dorożka przejechała przez ulicę Słoneczną i tam się zatrzymała przed szlabanem blokującym wjazd do fabryki. Popielski wyskoczył z dryndy, wyjął browning i kazał woźnicy usiąść na ziemi przy swoim pojeździe. Przykuł go do koła, przeszedł pod szlabanem i rozejrzał się wokół. Był na podwórku zamkniętym z dwóch stron parterowymi budynkami fabrycznymi, z których nie dochodziły najlżejsze nawet dźwięki. Jeden z budynków był typowym warsztatem fabrycznym, drugi – magazynem z rampami i pootwieranymi na oścież drzwiami. Nad całym podwórzem wznosiła się wielka, nieotynkowana ściana sąsiedniej kamienicy. Zardzewiałe framugi otwartych drzwi na rampie ze smugami starej zaschniętej farby oraz pajęczyny w drzwiach wskazywały, iż od dawna nie używano tych składowisk. Pusta, opuszczona fabryka. Z odbezpieczoną bronią szybko pobiegł w stronę magazynu. Podszedł ostrożnie do beczek. W małym warsztacie po jego lewej ręce otwarte były wszystkie okna na stryszku. Każdy strzelec, stojący w jednym z tych okien, miałby go jak na dłoni.

Zadrżał – jego wizja się urzeczywistniła. Na podwórku, pod rampą było z tuzin blaszanych beczek z napisem „farba”, „lakier” i „wybielacz”. Niektóre stały obok siebie, inne ustawiono jedna na drugiej. Był tam też kilof. Poczuł, że przenika go lodowaty chłód. Wszystko się zgadzało. Wszystko. Nawet łkanie i płacz dziecka, zamkniętego w jednej z beczek.

Popielski, nie dbając o swoje bezpieczeństwo, chwycił kilof i odwalił wieko tej beczki, z której dochodził płacz dziecka. Spojrzał w głąb i poczuł, jak jego serce zamienia się w gorący połeć mięsa, który szybko przesuwa się w górę, zatykając mu przełyk. W beczce siedziało dziecko bardzo dobrze mu znane. Trzyletni Kazio Markowski. W obu jego nóżkach nad kolanami wysklepiały się nienaturalne bulwy. Miał połamane nogi. I poprzesuwane kości.

***

Kazio Markowski wył z bólu. Jednostajna cienka nuta cierpienia załamywała się na końcu frazy, a potem wibrowała w gwałtownych szarpnięciach szlochu. Dziecko miało całkiem zapuchnięte oczy i wzdęte od płaczu policzki. Jego nóżki w ciepłych rajtuzach były nienaturalnie rozłożone na dnie beczki.

– Kto ci to zrobił, Kaziu? – Popielski z trudem hamował łzy.

Kiedy schylił się nad beczką, delikatnie włożył dłonie pod pachy małego i uniósł go do góry, usłyszał głos.

– To ja zrobiłem.

Z rampy zeskoczył ubrany na czarno mężczyzna w nowym, błyszczącym meloniku. Miał szeroką twarz, mały wąsik i poplamione atramentem palce.

Popielski stał, trzymając Kazia przed sobą, i patrzył na mężczyznę. Wiedział, że nie może teraz wypuścić dziecka z rąk, aby pojmać zbrodniarza. Chłopiec unieruchomił Popielskiego, uczynił go bezbronnym i wydał całkiem na łaskę swojego kata.

– Odłóż ten pomiot na ziemię – powiedział mężczyzna. – No dawaj! Kładź go! Niech jeszcze mocniej poprzesuwają mu się te giry!

Popielski przycisnął Kazia do piersi i stał nieruchomo. Wiedział, że próba położenia chłopca na ziemi wywoła u małego falę nieopisanego bólu.

– Nie żyje obłąkany człowiek, a dziadek bachora poszedł na pielgrzymkę do Częstochowy – mówił mężczyzna. – Powiesił się wariat, a dziadek całował ciebie po rękach. Za co, kochasiu? Za co?

Popielski nie odezwał się ani słowem.

– Szaleniec samobójca nie ukatrupił tego bachora na Żółkiewskiej – głos mężczyzny się podnosił. – To ja zrobiłem. To ja go nakłuwałem. To ja łamałem mu ręce i giczały. To ja wcisnąłem mu łeb pod kolano. I nic mi to nie dało. Nikt mnie wtedy nie zabił.

Popielski upadł na kolana, a potem nisko pochylił głowę, jakby oddawał zbrodniarzowi pokłon. Przez twarz mężczyzny przebiegł grymas zdziwienia i pewnego rozbawienia. Była to krótka chwila, ale wystarczyła, aby Popielski położył dziecko na ziemi, skoczył na równe nogi i wyjął z kieszeni browning. Kazio, porzucony w pyle podwórza, jęknął rozdzierająco i na moment zesztywniał.

Mężczyzna w meloniku nawet nie drgnął na widok pistoletu.

– Tym kilofem – wskazał głową na narzędzie oparte o beczkę – połamałem kulasy i jednemu, i drugiemu bachorowi. Chcesz wiedzieć, jak to uczyniłem? A włożyłem je między szczeble łóżka i uderzyłem z boku. Wiesz, jak trzeszczały? Lekki trzask, jakby plusk, przesuwam giry do góry i pojawia się gula. Wszystko puchnie. Bardzo ładnie. Bardzo. Tym kilofem, tym.

Wypowiedziawszy ostatnie słowa, schylił się i pchnął kilof w stronę Popielskiego. Narzędzie upadło komisarzowi pod nogi.

– No zabij mnie, szlachetny szeryfie! – krzyknął. – Przecież to dla ciebie bułka z masłem! Połam mi nogi i rozłup kości tym kilofem!

Popielski chwycił za narzędzie. Kazio Markowski wcisnął twarz w pył podwórza. Łzy, tryskające z jego oczu, żłobiły w piachu małe koleiny. Łzy płyną z oczu Kazia, łzy trysnęły z oczu Anatola Małeckiego, kiedy krtań dławił mu Walery Pytka. Łzy dziecka jak strumyki w piasku, łzy zboczeńca – jak prośba o wybaczenie niezawinionych zbrodni. Łzy niewinnego dziecka i łzy niewinnego szaleńca. Pocałunek w dłoń, pielgrzymka do Najświętszej Maryi Panny, dobre buty z salonu Derby, zginął niewinny wariat.

Kazio jęczał. Z jego ust zaczęła wypływać gęsta ślina. I wtedy Popielski zrozumiał, że najpierw musi temu dziecku pomóc. I że nie pomoże mu w żaden sposób, jeśli ten zbrodniarz będzie zdrów i cały. Musi unieruchomić potwora.

– Kładź się na plecach na ziemi, a nogi połóż na beczce! – wrzasnął Popielski, a jego krzyk wystraszył Kazia, który umilkł na chwilę. – Nogi na beczkę, skurwysynu! Ale już! – Ważył kilof w dłoni. – Zaraz poczujesz, jak się łamie giry! Tym kilofem! Tym!

Zamarkował cios, a potem obiega rękami uniósł kilof ponad głowę. I nagle poczuł błysk w oczach. Gwałtowny wiatr wpadł w podwórko i trzasnął oknami nieczynnego warsztatu. Obejrzał się. Szyby się tłukły, ich fragmenty leciały z jękiem w dół i wysyłały błyski. Okna trzaskały po murze framugami, a ich skrzydła jak lusterka raziły wrażliwe oczy epileptyka. Nagle część warsztatu stała się niewidoczna. Czarne plamy zaczęły skakać i łączyć się w jakieś obłe kształty. Sięgnął do kieszonki po okulary i wtedy usłyszał głos Leona Hissa tłukącego jego przeciwsłoneczne binokle. „A masz, a masz!” Plamy tańczyły i zalewały pole widzenia. Usłyszał w uszach szum. Takie omamy słuchowe zawsze go nachodziły przed atakiem. To był epileptyczny wiatr.

Słońce przygrzewa bardzo mocno. Popielski poci się w swoim ciemnym garniturze. Mimo upału nie ma nikogo na kąpielisku. Woda w basenie faluje, a blask słońca iskrzy się na niej niebezpiecznie. On się jednak nie boi tego iskrzenia. Jest świadom, że to, co przeżywa, jest snem, nierzeczywistą wizją. Mógłby się nawet uszczypnąć, a i tak by nic nie poczuł, bo wszystko wokół, włącznie z nim samym, to tylko platońskie cienie i odbicia rzeczy. Nie jest jednak sam na kąpielisku. Na wysokiej wieży stoi człowiek. Szykuje się do skoku i macha ręką do komisarza. Potem skacze, wykonując w powietrzu zgrabną śrubę. Wpada do basenu, a woda, wypchnięta jego ciałem, tryska wokół jak fontanna. Popielski podbiega do brzegu i z niepokojem czeka, aż skoczek wypłynie. Woda powoli nieruchomieje i staje się twarda jak zastygła lawa. Nie przebija jej nic. Żadna ręka nurka, żadna głowa skoczka. Popielski ściska palcami swoją skórę na przedramieniu. I wtedy czuje ból własnego, rzeczywistego uszczypnięcia.

***

Szczypał się w przedramię tak długo, aż poczuł, że ostrym paznokciem przecina sobie naskórek. Wypluł z ust jakiś skórzany przedmiot. Jego własny pugilares wylądował obok nagich łydek porośniętych gęstym włosem. Rozejrzał się dokoła. Znajdował się wciąż na podwórku fabryki ultramaryny. Słońce zaszło, a wiatr trzaskał z wściekłością bezszybnymi framugami o mur warsztatu. Na podwórku wciąż stały beczki. Po kilofie nie było śladu, natomiast po Kaziu Markowskim – i owszem. Dwie równoległe linie ciągnęły się od miejsca, gdzie leżał, do bramy wjazdowej. Popielski analizował przez chwilę te ślady, a wniosek, jaki wyciągnął, był przerażający. Owe równoległe linie zostały wykreślone w piachu podwórza nogami dziecka. Człowiek w meloniku wlókł chłopca, którego zgruchotane nogi ryły w pyle podwójny ślad. Popielski poczuł zimny dreszcz na myśl, jaki ból musi Kazio odczuwać w złamanych kończynach, ciągnących się bezwładnie po podłożu.

Chłód, który go ogarniał, był spowodowany nie tylko wyobrażeniem o cierpieniach Kazia, lecz również niekompletnym stanem własnej garderoby. Ze zdumieniem ujrzał, iż nie ma na sobie butów, skarpetek, spodni ani kalesonów, podczas gdy góra jego garderoby była nienaruszona. Usiłował zrekonstruować wypadki. Oto ulega nagłemu atakowi epilepsji, jego ciało wygina się w drgawkach, a człowiek w meloniku go rozbiera. Popielski wiedział doskonale, jaki jest cel tej czynności. Miała ona charakter profilaktyczny – brak spodni i bielizny uniemożliwiał zabrudzenie tych rzeczy przez ludzkie wydzieliny, które w czasie ataku często mimowolnie się uwalniały – na szczęście nie tym razem. On się o mnie zatroszczył, pomyślał Popielski, on jest troskliwy i miłosierny. Nieludzko, diabelsko miłosierny.

Jego garderoba leżała porządnie złożona na jednej z beczek obok browninga. Popielski szybko, na środku podwórza, włożył bieliznę, spodnie oraz buty i pobiegł do szlabanu. Dorożkarz wciąż tam leżał, przykuty do koła, i wodził za komisarzem wściekłym wzrokiem.

– W jaki sposób go niósł? – zapytał Popielski, pochylając się nad fiakrem, lecz woń przetrawionego czosnku natychmiast go odrzuciła. – Czy dziecko bardzo płakało?

– Iii tam – mruknął dorożkarz. – Wcali ni płakało… Spało… Ucik z tym muckiem, będzi z pół gudziny… No rozkuj mnie pan, bo wszystku zdrętwiału!

– Dlaczego twój wspólnik, który niósł połamane dziecko, nie zabrał cię ze sobą? – Popielski z ulgą skonstatował, że Kazio mógł być nieprzytomny i nie odczuwać wcale bólu.

– Jaki wspólnik? – Zdziwienie fiakra zdawało się autentyczne.

Ale Popielski widział wiele takich „autentycznych” zdziwień w swojej policyjnej karierze. Widział już takie osiągnięcia aktorskie, że zdumienie, brzmiące w głosie dorożkarza, mogło być tanim, kiepskim zwodem. Wziął potężny zamach i trafił kantem dłoni w brudną szyję. Fiakier szarpnął się na uwięzi i zacharczał jak pies.

– Ty cepie! – ryknął komisarz. – Ty myślisz, że nie wiem, że twój kompan zostawił cię tutaj dla niepoznaki, aby mnie zmylić! Abym myślał, że naprawdę wynajął cię jakiś batiar? Co? Jak to powiedziałeś? Batiar zza drąga? Ty kanalio bolszewicka! Jak się nazywa twój wspólnik? Razem z nim połamałeś to dziecko?

Kolejny cios w grdykę odebrał fiakrowi mowę. Oczy i język wyszły mu na wierzch, a w płucach rozległ się jakiś wysoki, piskliwy ton.

W tym momencie Popielski wydał podobny dźwięk jak bity przez niego człowiek. Coś cienkiego i metalicznego wdarło się w świeżo zabliźnioną ranę na głowie. Na czole i na karku poczuł ciepłe strumyki. Odwrócił się gwałtownie i odskoczył w stronę dorożki prawie na ślepo, gdyż krew zalewała mu oczy. Klęcząc, otarł ją z powiek i przed portiernią ujrzał chwiejącego się na wszystkie strony człowieka z dorożkarskim batem. Człowiek ten, ubrany w brudny mundur i najwyraźniej kompletnie pijany, darł się radośnie i zamiatał dokoła batem. Jeszcze raz świsnął ostrym rzemieniem, zakończonym metalową kulką, w stronę Popielskiego. Stracił przy tym równowagę i runął na bruk, wydając przy tym dźwięk będący mieszaniną głuchego uderzenia i głośnego klaśnięcia.

Popielski pochylił się nad nim i spoliczkował go kilkakrotnie. Pijak nie reagował. Komisarz obejrzał jego głowę i kończyny. Wszystko wyglądało na nienaruszone. Jeszcze raz go spoliczkował i poczuł ostry ból w przegubie. Za często biję ludzi, pomyślał z nagłym rozgoryczeniem. Pijak otworzył oczy, uśmiechnął się szeroko do Popielskiego, a potem zamknął na powrót powieki i zachrapał donośnie.

Komisarz wyjął chustkę z kieszeni spodni. Otarł łysinę z krwi i potu, odsapnął, zapalił papierosa i spojrzał z wściekłością na fiakra.

– Ależ mnie wszyscy dzisiaj wkurwiają – powiedział dobitnie. – A najbardziej ty, bydlaku, i twój obrzydły smród! Jeśli zaraz mi nie powiesz…

Nie zdążył dokończyć tego okresu warunkowego, bo usłyszał w charkocie zdanie – choć niewyraźne, to jednak wyartykułowane.

– Gibała Alfons – rzęził fiakier. – Kapuś policyjny.

– Co takiego? Powtórz!

– Gibała Alfons, kapuś aspiranta Grabskiego. Ni znam tegu, co mni wynajął pod dworcym!

Popielski wytarł jeszcze raz głowę. Potem zbliżył się do śpiącego pijaka, uniósł go z łatwością pod pachy i wrzucił do budy. Następnie rozkuł domniemanego informatora i wskazał mu głową miejsce na koźle.

– Jedziemy na Łąckiego. Tam Grabski potwierdzi twoje słowa. I wtedy cię przeproszę. Jestem komisarz Popielski.

– Gdybym ni wiedział, kto ty jesteś, tobym si ni przyznał, że ja kapuś – wycharczał Gibała i zaciął konia. – Mam w duszy twoji przeprusiny, Łyssy.

Dorożka ruszyła. Popielski miał smutną pewność, że sponiewierał informatora policyjnego, człowieka, który służył sprawiedliwości – podobnie jak on sam. Pobił – było nie było – swojego kolegę. Gibała wymienił nazwisko Waleriana Grabskiego, długoletniego podwładnego Popielskiego. Nie to nazwisko jednak zadecydowało o tym, iż uwierzył fiakrowi, lecz śmiała, a nawet zuchwała odpowiedź, jasno wyrażająca, gdzie ów ma ewentualne przeprosiny Popielskiego. Na tak drastyczne słowa nie pozwoliłby sobie żaden zwykły woźnica.

– Poczekaj! Jeśli jest tak, jak mówisz, to jesteś jakby policjantem. Czyli moim podwładnym. Chodź ze mną! Przeszukamy te puste hale! Może jeszcze ktoś tam jest oprócz tego kirusa.

Gibała spojrzał na Popielskiego wzrokiem pełnym nienawiści.

– No, przepraszam cię – powiedział komisarz i wyciągnął dłoń do fiakra. – Nie na Łąckiego, ale już, teraz przepraszam.

Gibała nie podał mu ręki, wyskoczył z wozu, przeszedł przez podwórko i wspiął się po schodach na rampę. Popielski był w gruncie rzeczy zadowolony z zachowania Gibały. Każde zbliżenie z tym człowiekiem, nawet uściśnięcie ręki, było mu wstrętne i obrzydłe z powodu woni czosnku, której nienawidził. Gdy jego córka Rita była mała, lubił jej zadawać zawsze to samo pytanie: „Czego tatuś najbardziej nie znosi?”. „Żaru, brudu i smrodu” – odpowiadało wówczas dziecko.

***

Dorożka minęła uniwersytet i skręciła w lewo. Po chwili była pod kamienicą Rohatyna. Popielski spojrzał w okno Rity i po raz pierwszy tego fatalnego dnia ogarnęło go inne uczucie niż wściekłość, groza, wstyd albo frustracja. Widząc Ritę z Jerzykiem na balkonie, poczuł falę takiej czułości, że byłby gotów uściskać nawet śmierdzącego czosnkiem fiakra. Opadł całym ciężarem ciała na siedzenie, gniotąc mocno leżącego bez ducha pijaka. Westchnienie ulgi było tak donośne, że zwróciło uwagę pucybuta w kraciastej czapce, który patrzył przez dłuższą chwilę na Popielskiego, po czym powrócił do swojej poprzedniej czynności, a mianowicie do glancowania butów jakiejś studentce, a przy tym – do bezskutecznych prób zajrzenia jej pod spódnicę.

– Jedziemy teraz na policję – powiedział Popielski z uśmiechem i wyciągnął papierośnicę w stronę Gibały. – Zapalisz?

Fiakier coś odpowiedział powoli i z naciskiem, ale jego słowa utonęły w okrzyku, jaki doszedł z balkonu.

– Edwardzie! Hej, Edwardzie! – zawołała Leokadia, która rozwieszała właśnie na sznurze ubranka Jerzyka. – Wspaniałe mieszkanie, to na Ponińskiego! I jaki piękny widok na park Stryjski! Właśnie oglądałyśmy je z Ritą!

– Czemu tak wcześnie? – odkrzyknął Popielski. – Czemu tak z samego rana?

– Wczoraj do nas telefonował kamienicznik Spennadel – zakrzyknęła Rita, trzymając mocno Jerzyka, który rwał się do dziadka. – Bardzo mu się śpieszyło, papo! O ósmej wyjechał w interesach na tydzień i prosił nas, abyśmy obejrzały to dziś rano. Niech tatko sobie wyobrazi – o szóstej rano!

– Bardzo mu zależało – dodała radośnie Leokadia. – I obniżył nam komorne! Zgodziłyśmy się na to mieszkanie…

– A najbardziej podobało się Jerzykowi… Obiecałam mu, że jeszcze tam pojedziemy… – krzyczała Rita.

– Aha, Edwardzie! – Kobiety wpadały sobie w słowo i wcale się o to nie gniewały. – Mam dla ciebie tutaj rachunek od majstra malarskiego Bukiety, który przyszedł dziś remontować nasze nowe mieszkanie! To potrwa z tydzień!

– Ciszej! – Edward położył palec na ustach.

Koło dorożki zgromadziło się sporo osób. Już nie tylko pucybut i studentka słuchali z zainteresowaniem tego rodzinnego dialogu. Jakiś typ, zamknięty w skrzyni, na której widniały napisy reklamujące pastę do zębów Aloe, włożył swój łeb do dorożki. Jakiś robotnik, naprawiający kratkę kanalizacyjną, zadzierał głowę i wpatrywał się w Ritę, jakiś urzędnik kiwał z dezaprobatą głową, piętnując w duchu uliczne hałasy i zbiegowiska. Z okna na parterze wychylił się zarządca kamienicy Leon Hiss. Jego twarz i łysina płonęły wciąż od uderzeń Popielskiego.

– Won mi stąd! – wydarł się Hiss. – Co to za chamstwo, żeby tak się drzeć! To pierwszorzędny dom, a nie bóżnica! Popielski, ty bandyto, ty chamie! Jeszcze raz spróbujesz mnie tknąć, a zobaczysz!

– Masz, bo później zapomnę! Tam jest rachunek! – Leokadia rzuciła w stronę dorożki mały portfelik.

– Proszę, szanowny panie. – Pucybut podniósł portfelik z chodnika i podał go Popielskiemu.

Komisarz dał mu pięć groszy i klepnął w plecy Gibałę.

– Jedziemy na Łąckiego. Zapalisz?

– Odpowiem to, co wtedy. – Gibała odwrócił się i patrzył ponuro na Popielskiego. – Tyli, że pan ni dusłyszał, bo pani krzyknęła z balkonu. Woli palić suszony gównu niż pański cygarety.

Popielski kiedy indziej dałby kapusiowi w mordę za taką zuchwałość. Nie mógł się jednak na nikogo gniewać teraz – kiedy ujrzał swego wnuka żywym, a rodzinę kompletną. Zapomniał na moment nawet o zmaltretowanym Kaziu Markowskim. Edward Popielski po raz pierwszy od wielu lat stracił swą czujność, którą Leokadia nazywała „podejrzliwością mizantropa”.

***

Mimo południowej pory, w gabinecie naczelnika urzędu śledczego podinspektora Mariana Zubika panował półmrok. Zaciemnienie wnętrza było spowodowane już to zachmurzonym niebem wiszącym nisko nad miastem, już to wielką obfitością tytoniowego dymu wydmuchiwanego z płuc siedmiu mężczyzn. Każdy z nich palił inną markę tytoniu i wszystkie te aromaty zlewały się w nadzwyczaj duszącą woń, która wywoływała u sekretarki naczelnika panny Zosi silny i nieco demonstracyjny kaszel.

– Są nowe wieści, moi panowie, o stanie zdrowia małego pacjenta. – Zubik wypuścił nosem dym z cygara Patria i wpatrywał się w kartkę dostarczoną mu minutę wcześniej przez sekretarkę. – Depesza od doktora Elektorowicza ze szpitala Sióstr Miłosierdzia. Operacja zakończona pomyślnie. Kazio będzie chodzić.

Przez pokój przeszły pomruki i westchnienia ulgi. Kontrastował z nimi jeden głos, poirytowany dyszkant.

– To niepojęte! – Głos aspiranta Waleriana Grabskiego ciął ostro zadymione powietrze. – To niepojęte! Ten bydlak podrzuca dziecko w ukradzionym wózku pod szpital i ucieka! Po prostu sobie ucieka! Wchodzi na teren szpitala, jak gdyby nigdy nic, i nikt z personelu, żaden woźny nie próbuje go gonić!

– Drogi panie aspirancie – doktor Iwan Pidhirny we wzburzeniu gryzł cygaro Corona – czy panu się zdaje, że słudzy Hipokratesa to gończe psy? Myśli pan, że jakiś woźny, widząc w wózku zmaltretowane, płaczące dziecko, ma dylemat: czy pomóc temu dziecku czy gonić tego, co je przywiózł? Nawet szpitalny woźny, drogi panie, jest po to, aby pomagać innym, a nie gonić, śledzić, łapać i przesłuchiwać!

– Panowie, panowie – uspokajał Zubik. – Zbierzmy fakty, a potem oddajmy głos komisarzowi Popielskiemu, który najlepiej z nas wszystkich zna całą sprawę. A zatem fakty. Dzisiejsze zajście odbyło w remontowanej fabryce ultramaryny na Słonecznej 26. Z jej właścicielem rozmawiał pan Kacnelson. Proszę, panie aspirancie!

– Fabrykant Chaim Perlmutter. – Herman Kacnelson gasił ze złością gabinetowego, chcąc powiedzieć: Zawsze mnie wysyłacie do Żydów, Żyd do Żyda, co? Nie macie dla mnie innych zadań? – Otóż fabrykant Chaim Perlmutter – kontynuował aspirant, z wyraźną irytacją wypowiadając to żydowskie nazwisko – poinformował mnie, że budynek ów rzeczywiście jest remontowany i szykowany – spojrzał do notesu – na nową wytwórnię farb malarskich i suchych. Pilnuje go na zmianę trzech stróżów, z których każdy, ku ubolewaniu właściciela, nadmiernie się alkoholizuje. Jednym z nich jest ten, którego dostarczył nam dzisiaj komisarz Popielski…

– A ściśle mówiąc, dostarczył nam go z pomocą mojego szpicla – mruknął Grabski, zaciągając się syreną i nie patrząc nawet na Popielskiego. – Któremu musiałem to i owo wyperswadować… Jakieś skargi na policję i inne fanaberie…

– A teraz proszę pana, panie Cygan. – Zubik udał, że nie słyszy tych aluzyj. – Proszę nam powiedzieć, co wiemy o porwaniu Kazia Markowskiego.

– Oto cała relacja inżynierowej. – Cygan otworzył notes. – To było tak… Kazio jest dzieckiem, które zasypia z wielką trudnością. O dziwo, udaje mu się to najlepiej w domku ogrodnika, który stoi w głębi posesji. Dziecko śpi tam zawsze ze swoją matką w ciepłe miesiące roku i spało tam z poniedziałku na wtorek. Tej nocy zostało stamtąd wykradzione. Pani Markowska spała również w tym samym pokoju i niczego nie słyszała.

– To chyba niełatwo tak ukraść dziecko – zadziwił się Kacnelson. – Przecież mały może się obudzić i zacząć płakać… Czy psy są tam spuszczane na noc?

– Nie ma tam psów – odparł Cygan. – Pytałem już o to inżyniera. Jego żona boi się psów. A poza tym nie możemy się niczego dokładniejszego dowiedzieć, bo pani inżynierowa jest wciąż w szokingu… Prawie nie może mówić… Coś ją zatyka…

– A gdzie ona w ogóle jest? – zapytał Popielski.

– Nie słyszała płaczu porywanego dziecka? – nie ustępował Kacnelson.

– Odpowiadam na oba panów pytania – rzekł powoli Pidhirny. – Ona jest w klinice uniwersyteckiej pod moją opieką… A teraz odpowiedź na wątpliwość pana Kacnelsona… Proszę panów o dżentelmeńską dyskrecję… Nie godzi się źle mówić o damie z towarzystwa, ale ja ją znam… Mogła być pijana… Pani Janina Markowska pije od dawna…

Zapadła cisza przerywana sykiem gaszonych papierosów lub zapalanych zapałek. Zbliżała się burza, niebo nad Lwowem było sine, tytoniowy zaduch w gabinecie stawał się nie do zniesienia, mężczyźni ocierali czoła, luzowali krawaty, zmieniali sposób siedzenia na krześle. Wyobrażali sobie całą scenę: przebudzona i przepita matka nie wierzy własnym oczom, bełkotliwym głosem woła dziecko, a obok leży poduszka z wgłębieniem wyciśniętym w pierzu przez małą głowę.

– Wróćmy do dnia dzisiejszego. – Zubik przerwał tę ciszę i spojrzał na Popielskiego. – Pańskie wnioski i sugestie, komisarzu?

– Oczywiście, nie będę powtarzał tego, co się zdarzyło dzisiejszego poranka. – Popielski zapalił egipskiego specjalnego. – O tym już mówiłem. Teraz tylko interpretacje. Po pierwsze, sprawca wiedział, iż znam nieszczęsną ofiarę. Inżynierowa Markowska, matka dziecka, jest przyjaciółką mojej córki Rity i kilka razy wraz z synkiem nas odwiedzała, a ja sam w niedzielę byłem z moim wnukiem na kinderbalu u Markowskich. Stąd słowa w liście: „Dziecko, które dobrze znasz”. Skąd wiedział, że je znam? Hipoteza pierwsza: mógł śledzić inżynierową, hipoteza druga: mógł śledzić mnie. Ta druga jest bardziej prawdopodobna. Przecież wiedział, dokąd jadę pociągiem, bo przysłał mi list na stację w Mościskach! A oczywiście wiedział o mojej bytności na kinderbalu albo o odwiedzinach Janiny Markowskiej w moim domu.

– Wydaje się, że sprawca chciał porwać dziecko jakoś związane z panem… – powiedział w zamyśleniu doktor Pidhirny.

– Dlaczego pan tak sądzi, doktorze? – zapytał Zubik.

– Nawet doctor rerum naturalium – odparł Pidhirny, chcąc lekko dokuczyć nieznającemu łaciny naczelnikowi – musi czasami zawierzyć własnej intuicji.

– Z całym szacunkiem dla pańskiej intuicji. – Najmłodszy z nich wszystkich, Stefan Cygan, stuknął w paczkę nilów, wydostając stamtąd papierosa. – Gdyby sprawca chciał okaleczyć dziecko związane z komisarzem, porwałby raczej jego wnuczka Jerzyka…

– Być może ma pan rację. – Pidhirny, który był znany ze swojego uporu, nieoczekiwanie gładko się zgodził z młodym policjantem. – Ale pańskie zastrzeżenie wcale nie obala mojej intuicji, która głosi: sprawca śledził pana komisarza, nie Markowską.

– To możliwe – poparł doktora milczący dotąd, nowy w ich zespole aspirant Zygmunt Żechałko, zawsze pełniący z racji swego starannego pisma funkcje protokolanta. – Ale co z przesłuchaniem tego pijanego stróża?

– O tym za chwilę. – Popielski wzniósł palec do góry. – Herod, bo tak nazywam człowieka w meloniku, wcale się nie wystraszył mojego pistoletu. Wręcz przeciwnie. Prowokował mnie. Świadomie doprowadzał mnie do najwyższej wściekłości, dokładnie opisując krzywdy, jakie wyrządził dziecku. Jego połamane nóżki nazywał „giczałami” lub „girami”. Wciąż zwracał przy tym moją uwagę na kilof jako na narzędzie swej zbrodni. Mało tego, wręcz podrzucał mi ten kilof, podsuwał mi go pod nos, jakby chciał, bym go użył wobec niego. I wtedy udało mu się mnie sprowokować. Kazałem mu położyć nogi na beczce… Aby je połamać…

– No, no, no! – zareagował Zubik. – Nie dałby się pan przecież sprowokować! Na Boga, pan wie, że ten czyn wykreśliłby pana z naszych szeregów. Chciał pan oczywiście powiedzieć „Kiedy udawałem, że zostałem sprowokowany”… Niech pan tak pisze, Żechałko! A poza tym…

– Nie – przerwał mu Popielski. – Naprawdę byłem gotów połamać mu nogi… Aby mi nie uciekł.

– Proszę to wykreślić z protokołu – Zubik znów zwrócił się do Żechałki. – I niech pan protokolant nie ujmuje już więcej tego typu wypowiedzi!

– On rzucił mi kilof i posłusznie położył nogi na beczce, abym je połamał, rozumiecie panowie? – Popielski nie zwrócił najmniejszej uwagi na protokolarne menuety Zubika. – Mówił do mnie „Zabij mnie, dzielny szeryfie”. Chciał zginąć albo przynajmniej zostać okaleczony! Moimi rękami! Z jakiegoś powodu właśnie ja miałem to zrobić!

– To typowa dążność do autodestrukcji – doktor Pidhirny zdefiniował psychologicznie zachowanie Heroda. – O niej świadczy jego przyznanie się do zabicia Henia Pytki i jego komentarz… Jak on brzmiał, panie komisarzu? Już mi pan to mówił przed naszym zebraniem… Nie chciałbym przeinaczyć…

– To było mniej więcej tak… – Popielski się zamyślił. – „Zabiłem Henia Pytkę nadaremnie. Nikt mnie wtedy nie zabił, no to zabij mnie teraz ty”. Z tych słów wynika to, co powiedziałem. On chciał popełnić samobójstwo. Moimi rękami.

– Chciał, aby go zabić po zamordowaniu Henia Pytki… – Pidhirny się zapalał. – Ale to nie wyszło… No to znów spróbował. Skądś wiedział, że komisarz Popielski ma gwałtowny charakter i że można go sprowokować. Nie udało mu się zginąć za pierwszym razem, no to…

– Dość, doktorze. – Zubik podniósł głos i uderzył lekko pięścią w stół. – Sprawa morderstwa Henia Pytki jest zakończona, a morderca Anatol Małecki popełnił samobójstwo! Wie pan, ilu wariatów dzwoniło do nas i przyznawało się do zabicia Henia?!

– Panie naczelniku! – Pidhirny aż podskoczył. – Dwa tygodnie temu we Lwowie znaleziono zwłoki zamęczonego na śmierć i torturowanego pierwej dzieciątka, a wczoraj znaleziono inne dzieciątko, również torturowane! Wybaczy pan, ale jako lekarz sądowy i psycholog mogę powiedzieć tylko jedno: jest wysoce prawdopodobne, że sprawcą tamtego mordu i tego aktu bestialstwa był jeden i ten sam człowiek! Czy się to panu naczelnikowi podoba, czy też nie, tak właśnie jest! A Małecki popełnił samobójstwo jako człowiek niewinny! Jestem o tym przekonany! I niestety – czas wrócić do sprawy Henia Pytki, czas odwiesić dochodzenie!

– Nie będzie mi pan tu mówił, co mam robić! – Zubik, rozjuszony jak byk na korridzie, buchał przez nozdrza dymem. – Pan ma głos doradczy, który mogę uwzględniać lub nie! Ponadto – uspokoił się nagle i dodał pojednawczo: – Nie zaprzeczy pan chyba, że Henio Pytka został zamordowany, a Kazio Markowski – jedynie okaleczony. To by świadczyło, że w sprawcy okaleczenia drzemią jakieś resztki człowieczeństwa, czego nie można powiedzieć o mordercy Henia. Człowiek w meloniku dokonał czynu odrażającego, ale nie zabił. A morderca Pytki to bestia w najgorszym wydaniu! Jedno zwierzę mordowało, a drugie – łamało kolana dziecku. To dwa różne typy. Ten pierwszy nie ma ludzkich odruchów, ale drugi je ma, prawda komisarzu?

– Być może je ma wobec dorosłych. – Popielski strzepnął popiół do wielkiej popielnicy, ozdobionej przycinarką do cygar. – Uprzedzając mój atak epilepsji, rozebrał mnie, abym się nie pobrudził, a w zęby wsadził mi mój własny portfel, abym nie przegryzł sobie języka. On wie, jak należy się obchodzić z epileptykami… Może sam choruje?

– Jak on w ogóle wygląda, panie komisarzu? – po raz drugi odezwał się Żechałko.

– Ma szeroką, rzekłbym, typowo słowiańską twarz – mówił wolno Popielski. – Lat około pięćdziesięciu. Żadnych znaków szczególnych oprócz małego wąsika. Ubrany niemodnie i niedbale. Czarny, znoszony płaszcz, brudne powyginane buty, palce uwalane atramentem. Z tym wszystkim kontrastuje nowiutki elegancki melonik. Wniosek: skromny urzędniczyna, którego nie stać na porządne ubranie, lecz dba o nakrycie głowy. To Polak lub Ukrainiec. Nie ma żadnych cech żydowskich ani w wyglądzie, ani w wymowie. Nie słyszałem też żadnych lwowskich dialektyzmów. Z drugiej strony nie mówi zbyt starannie… A zatem jakiś urzędnik po kilku latach gimnazjum… Semidoctus… Tak bym go określił.

– Zaraz, zaraz. – Zubik, który z powodu kiepskich postępów w językach klasycznych zakończył swoją edukację na szóstej klasie gimnazjalnej, chwycił się za głowę. – Bo się zaraz wszyscy pogubimy… Panie Żechałko, niech pan powoli podsumowuje, a my prosimy komisarza o relację z przesłuchania pijanego stróża.

– Walenty Kozik, lat czterdzieści osiem, nałogowy alkoholik, sądząc po fizjognomii. – Popielski przeglądał swoje notatki. – Względnie wytrzeźwiał pod zimną wodą na komendzie, ale trzeba by go jeszcze raz przesłuchać. Oto, co od niego wiem. Kilka dni temu, Kozik nie pamięta dokładnie, kiedy to było, Herod przyszedł do niego do fabryki i obiecał mu dać trzy ćwiartki wódki pod warunkiem, że je wypije naraz, podczas swojej porannej służby, i nic nie będzie słyszał ani widział. Herod mówił, że przyjdzie do fabryki z jakąś dziunią z Mostków. Kozik zgodził się na to bez wahania, tym bardziej że i tak właściciel miał go niedługo wyrzucić z pracy za pijaństwo. To dzisiaj była właśnie ta poranna służba. Dzień trzech ćwiartek. To tyle. Nic więcej od niego nie wyciągnąłem. Aha. – Uderzył się w czoło. – Tego nie zdążyłem zapisać. Herod dał Kozikowi kilof i kazał go pilnować jak oczka w głowie. Wciąż powtarzał, że narzędzie to kosztuje złotówkę.

– Kto by dał cokolwiek do pilnowania pijakowi? – zdziwił się Cygan.

– Może tylko na chwilę, dopóki ów się nie upije jak bydlę – odpowiedział Popielski.

– Podsumowanie, bardzo proszę, panie Żechałko. – Zubik najwyraźniej uznał dyskusję o kilofie za zbędną.

– Szukamy człowieka lat pięćdziesięciu – Żechałko odczytywał swoje pismo, które mimo szybkości zapisywania było nadzwyczaj czytelne – rasy słowiańskiej, o dłoniach powalanych atramentem, średnio wykształconego, może urzędnika, niedbale i niemodnie ubranego, choć posiadającego nowy elegancki melonik. Człowiek ten prawdopodobnie śledził komisarza Popielskiego i chciał go sprowokować do dokonania morderstwa na samym sobie, a przynajmniej do połamania mu nóg kilofem. Ma zatem skłonność do autodepresji.

– Autodestrukcji – poprawił go Pidhirny.

– Tak jest. – Żechałko starannie korygował to słowo. – Autodestrukcji. Jego wiedza na temat obchodzenia się z epileptykiem świadczy, że być może zna on z autopsji tę chorobę. To tyle.

– Dobrze. – Zubik rozparł się wygodnie w fotelu i zaczął się bawić swoim wiecznym watermanem.

Zapadła cisza. Wszyscy pogasili już papierosy, patrzyli na Zubika i trzymali w pogotowiu pióra i notesy. Znali to napięcie, po którym następowała erupcja zadań i poleceń. Ich pióra w stałym oczekiwaniu skrobały stalówkami kartki notesów i wypisywały różne esy-floresy. W swej istocie były podobne do końskich nóg, które przed startem w wyścigach niecierpliwie i nerwowo biją kopytem o ziemię.

– Moi panowie, przydzielam zadania. – Zubik pokraśniał z przejęcia. – Pójdziecie panowie z tymi informacjami, które zebrał pan Żechałko, oraz z portretem pamięciowym Heroda do… Popielski – pan, jako znany elegant, do sprzedawców meloników, aby znaleźć niedawnego klienta, panowie Kacnelson i Grabski – do dyrektorów państwowych i prywatnych firm, by odnaleźć urzędnika z palcami powalanymi atramentem, Cygan – pan poszuka epileptyka o tym rysopisie, a pan, Żechałko – psychicznie chorego. Cygan i Żechałko – po wykonaniu swojego zadania przejdą panowie na odcinek „urzędniczy” i dołączą do Grabskiego i Kacnelsona. To wszystko, moi panowie. Ach, panie Cygan, proszę wziąć od sędziego śledczego, pana Mazura, pismo w sprawie portretów przestępcy i listów gończych. Już powinno być gotowe. Z tym proszę do Drukarni Ludowej. Tylko na cito! Portrety mają jak najszybciej wisieć w całym Lwowie! Jutro u mnie odprawa – tu spojrzał z niesmakiem na Popielskiego – w samo południe. Może niektórzy zdążą się wyspać… A, i jeszcze jedno. – Twarz Zubika stężała w maskę irytacji. – Proszę go nie nazywać Herodem. Biblijny Herod zabił wiele niewiniątek, a my mamy dwa czyny popełnione przez dwie różne osoby! Rozumiemy się?

Doktor Pidhirny roześmiał się drwiąco i wyszedł bez pożegnania. Żaden z policjantów nie wyrzekł ani słowa. Żaden nie skinął potwierdzająco głową. Żaden nie spojrzał naczelnikowi w oczy. Oprócz Popielskiego. W spojrzeniu łysego komisarza nie było śladu uległości, jaką każdy podwładny powinien się wykazywać.

***

Popielski szedł do swojego gabinetu noga za nogą. Wcale nie pragnął ujrzeć znajomego wnętrza: ani żółtych ścian domagających się od dawna świeżego malowania, ani wielkiej trzydrzwiowej biblioteki, której prostota złamana była biegnącym u szczytu meandrem. Śmiertelnie go nudził rytuał codziennych czynności wykonywanych w gabinecie: nieustanne i nieskuteczne ruganie swojego współlokatora i nieformalnego asystenta Stefana Cygana; gniewne piętnowanie zatłuszczonych stosów jego kartek, obsadek, brudnych szklanek i talerzy. Śmiertelnym znużeniem napawała go myśl o zajęciu miejsca za swoim potężnym biurkiem, na którym papiery ułożone były w precyzyjny wachlarz, a obsadki i naostrzone ołówki leżały w odległości pięciu centymetrów od brzegu mebla. Nie czterech i pół. Nie pięciu i dwóch milimetrów. Dokładnie pięciu, o czym doskonale wiedział, bo kilkakrotnie w ciągu dnia mierzył tę odległość linijką. Po akcie pomiaru zawsze z dumą i ze złośliwym uśmiechem komunikował Cyganowi, wskazując na jego zaśmiecone małe biurko ustawione w ciemnej nyży: „My, policjanci, porządkujemy świat. Jesteśmy jednak niewiarygodni, jeśli nie zaczynamy od własnego życia i od własnego biurka. A pan jest wiarygodny?”

Przystanął i poprawił sznurówkę w jasnym, brązowym trzewiku. Nie chciał wchodzić do swojego gabinetu, ponieważ musiałby w nim obmyślać plan działań, które a priori uważał za absurdalne. Chodzenie z notesem po lwowskich kapelusznikach i modystach oraz pytanie ich o ostatnich klientów nęciło go w podobnym stopniu co rulon słoniny w barłogu Anatola Małeckiego.

Naciskając klamkę, przypomniał sobie właśnie wymyśloną przez siebie samego sentencję, którą wciąż powtarzał Cyganowi. „Ordo in mensa scriptoria, ordo in vita cottidiana”. Tak, myślał, na moim biurku zawsze panuje wzorowy porządek, ściśle wyznaczony z obu stron pustym marginesem dokładnie pięciu centymetrów. Moje życie jest uporządkowaną funkcją okresową, której minima – obżarstwo, pijaństwo i rozpusta – oraz maksima – głodówki, abstynencja i celibat – następują po sobie z matematyczną regularnością. Może dlatego nie cieszę się tym życiowym porządkiem, bo nie lubimy ograniczeń? Może dlatego wciąż pragnę ciepłego brudu i ponętnego chaosu?

Wszedł w końcu do gabinetu i spojrzał ze złością na zacienione biurko w nyży. Było ono zawalone segregatorami. Na jednym z nich stał od wczoraj talerz z nadgryzionym serdelkiem i resztką musztardy. Od serdelka oderwała się mucha i zatoczyła koło ciężkim lotem.

Znad tego biurka buchały kłęby dymu. Popielski poczuł, że ogarnia go wściekłość na Cygana, dla którego brud i nieporządek były środowiskiem naturalnym. Już chciał wziąć górne „c”, kiedy do jego nozdrzy doszedł zapach tytoniu. Za biurkiem nie siedział jego młody podwładny. On nigdy nie palił cygar Corona.

– Czekam tu na pana – Pidhirny wynurzył się z mroku nyży – dzięki uprzejmości pańskiego asystenta. Wpuścił mnie tu, posadził za swoim biurkiem i poszedł.

– Dlaczego chce pan rozmawiać ze mną właśnie tutaj? – Popielski nie ukrywał zdziwienia. – Coś pan sobie przypomniał? O czymś pan nie powiedział podczas zebrania? Jeśli tak, to do pana niepodobne! Jeśli nie, to przychodzi pan do mnie, aby mi coś wyjawić w tajemnicy. A to już jest niebezpieczne. – Uśmiechnął się. – I wygląda na konspirację przeciw Zubikowi.

– To nie wygląda. – Pidhirny zerwał się zza biurka i zaczął chodzić wokół krzesła na środku gabinetu. – To jest konspiracja.

– Przeciw Zubikowi?

– Już pan wie, komisarzu – Pidhirny przystanął i spojrzał Popielskiemu w oczy – z jakich powodów zależy mi na ujęciu sprawcy. Wie pan, że zrobię wszystko, aby ten zbrodniarz znalazł się u Brygidek. Zaryzykuję moją reputację, ale zrobię wszystko, co trzeba… A czy pan zrobi wszystko, aby go ująć? Czy jest pan w stanie sprzeciwić się Zubikowi, którego pokrętne rozumowanie prowadzi nas na manowce?

– Proponuje mi pan sojusz przeciw Herodowi? Za plecami Zubika?

– Tak – Pidhirny nie spuszczał oczu z Popielskiego. – Proponuję panu sojusz i współdziałanie. Złapiemy go viribus unitis. Zastawimy na niego pułapkę. Wiem, jak to zrobić.

– Nie mogę z panem zawrzeć sojuszu, bo coś nas bardzo dzieli.

– Co mianowicie? Pochodzenie narodowe? Religia?

Popielski zdjął marynarkę i usiadł za swoim biurkiem. Na jego głowie wciąż tkwił kapelusz. Siedział w ciasnej kamizelce, której omal nie rozsadziła jego masywna pierś. Podwinął rękawy koszuli, ukazując mocne przedramiona pokryte gęstym włosem. Patrzył długo na doktora, kręcąc sygnetem wokół małego palca.

– Pan chce go wsadzić do Brygidek – powiedział cicho. – A ja… Ja chcę go wrzucić pod beton. Do Pełtwi. Do naszego lwowskiego Styksu. To właśnie nas różni. Fundamentalnie nas różni.

Pidhirny usiadł na krześle i oparł łokcie na kolanach. Przez długą chwilę patrzył w słabo już widoczny czerwony deseń na szarym wytartym dywanie.

– Przejęzyczyłem się. – Doktor nie spuszczał oczu z dywanu. – Dzisiaj rano zmieniłem zdanie. Już nic nas nie różni, komisarzu. Lwowski Tartar jest odpowiednim miejscem dla Heroda.

– Co się dziś stało, że zmienił pan doktor zdanie? – Popielski odchylił się na krześle, które mocno zatrzeszczało.

Medyk milczał. Mijały wolno minuty. Pod oknem rozległy się pijackie okrzyki, głośny płacz, ostry dźwięk gwizdka i szuranie podeszwami po chodniku. Pewnie jakiś wagabunda przesadził z porannym leczeniem kaca i nie chciał przyjąć do wiadomości, że noc już dawno minęła, a stróże prawa, którzy go ciągną do aresztu, nie podzielają jego Weltschmerzu.

– Nasz ewentualny sojusz – powiedział w końcu Popielski – uważałbym za sojusz rzeczywisty, nie taktyczny. Za pakt dwóch przyjaciół, którzy w razie kłopotów będą się nawzajem chronić. Jeśli pan też tak uważa, możemy rozmawiać dalej.

– Tak właśnie uważam.

– A przyjaciele, drogi doktorze, muszą mieć do siebie pełne zaufanie – Popielski wpatrywał się w ozdobę sygnetu, onyks, opatrzony jemu tylko znanym kabalistycznym znakiem. – Przyjaciele nie mogą mieć przed sobą tajemnic związanych ze sprawą, w której współdziałają. Zgadza się pan ze mną?

– No, to przecież oczywiste.

– Dlatego, zanim zastawimy pańską pułapkę na Heroda, proszę o szczerą odpowiedź na moje pytanie lub na kilka nawet pytań.

– Stawia mi pan warunki? – Pidhirny wstał gwałtownie, jakby szykował się do wyjścia.

– Mało tego – Popielski mówił bardzo powoli. – Możliwe, że szczerość, jakiej oczekuję, zmusi pana do złamania tajemnicy lekarskiej. Co pan na to?

Pidhirny zamknął oczy. Myślał o swoich nieudanych synach, z których jednego zakatowało NKWD, drugi zginął, walcząc pod Petlurą, a trzeci się wynarodowił. W swych myślach przeniósł się w czasie i ujrzał ich w latach chłopięcych: oto w czasie wigilii święta Jordanu siedzą grzecznie przy stole, w willi na ulicy Tarnowskiego, i wpatrują się w wodę święconą, w czosnkowe pampuchy i w kutię, a za oknem dziewczynki śpiewają szczedriwki. Wizja doktora jest niechronologiczna: o dziwo, obok nich siedzi jego czwarty, dwuletni dziś syn, którego matka była lekkomyślną tancerką rewiową i oddała dziecko na wychowanie pewnej rzemieślniczej rodzinie. Przypomniał sobie też scenę swojej promocji doktorskiej. Położył wtedy palce na drzewcach sztandaru cesarsko-królewskiego uniwersytetu w Czerniowcach i powiedział po łacinie: obiecuję i przyrzekam. Nie mógł sobie jednak teraz przypomnieć, co mianowicie obiecywał i co przyrzekał. Spondeo ad polliceor – tylko to brzmiało w jego uszach.

– Już i tak złamałem tajemnicę lekarską – powiedział cicho.

– Mówiąc o pijaństwie Janiny Markowskiej?

– Tak.

– Panie doktorze – Popielski zasłonił okno, w którym nieoczekiwanie pojawiło się trochę słońca – moje pytanie brzmi: co się stało z Janiną Markowską w nocy z poniedziałku na wtorek? Jest pod pańską opieką, no to musi pan o niej wiedzieć coś więcej niż ten… Flejtuch. – Wskazał głową na zabałaganione biurko aspiranta Cygana, który przesłuchiwał dziś Markowską. – O tym świadczy choćby pańska wzmianka o jej nadmiernej skłonności do alkoholu… Z całym szacunkiem dla pańskiej sztuki, muszę o to zapytać: dlaczego akurat pan, medyk sądowy, zajmuje się panią Markowską? Może to ona pana wybrała? W takim razie wie pan o niej dużo…

– Tak, wiem o niej dużo – mówił Pidhirny w zamyśleniu. – Zatelefonowała do mnie rano i zabrałem ją do szpitala, gdzie dyskretnie przesłuchał ją pan Cygan… Wiem, co się z nią stało w nocy z poniedziałku na wtorek… Muszę jednak mieć pewność, że pozostanie to tylko między nami.

– Pacta sunt servanda. – Popielski przestał kręcić sygnetem.

– Spotkała ją rzecz straszna – zaczął Pidhirny.

***

Obudziła się i otworzyła oczy. Jej syn wisiał w powietrzu. Jego usta, zamknięte wielką dłonią, nie wydały z siebie głosu.

Wstała gwałtownie z łóżka. Wszystkie jej zmysły były wyostrzone. Zobaczyła nabrzmiałą szyję syna, na której zaciskały się czarne palce. Poczuła ciężki żelazny cios w plecy. Powietrze wtargnęło do jej płuc, lecz z nich nie wyszło. Brakowało jej tchu. Dusiła się jak po upadku piersią na beton. Po kilku sekundach wciągnęła powietrze ściśniętą krtanią. Jej żołądek podskakiwał. Wypity wczoraj alkohol w regularnych skurczach wypływał z jej ust.

– Twój syn będzie złożony w ofierze – usłyszała męski głos. – Inaczej być nie może. Inaczej to musiałbym złożyć własnego! Mam wybór między dzieckiem własnym a cudzym. Co byś wybrała?

Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Dławiła ją krew, wymiociny i jakaś dłoń miażdżąca jej wargi. Oczami, które prawie wychodziły z orbit, patrzyła na swojego syna, którego trzymał mężczyzna ubrany na czarno. Zatykał mu usta, a palce drugiej dłoni zaciskał na małej szyi. Ona sama nie mogła się ruszyć. Przygniatał ją wielki ciężar. Napastników było dwóch.

– Masz milczeć, bo inaczej uduszę tego szczeniaka – mówił cicho oprawca. – Patrz, co się z nim stanie, jeśli krzykniesz.

Zacisnął dłoń na szyi dziecka. Z nosa chłopca popłynęła krew zmieszana ze śluzem, w którym pękały małe bąbelki powietrza. Jego oczy pociemniały.

– Będziesz cicho? – oprawca zapytał prawie pieszczotliwie. – Daj znak oczami.

Kilkakrotnie zamknęła i otworzyła oczy. Chropowata dłoń zniknęła z jej ust i wsunęła się pod nocną koszulę. Zaciskała zęby, żeby nie krzyczeć ze wstrętu i z przerażenia. Czuła, że przygniatający ją człowiek powoli podwija śliski jedwab nocnej koszuli. Stojący nad nią oprawca puścił szyję jej syna, lecz drugą ręką wciąż zamykał mu usta. Oczy dziecka stały się przytomniejsze.

Nie mówiła nic. Czuła szorstki dotyk jakiegoś materiału na swym ciele. Ktoś sapał i lekko zaciskał zęby na jej uchu. Na pośladkach poczuła ostre paznokcie.

– No, nadstaw się mojemu synusiowi – powiedział oprawca – przecież widzisz, że sobie nie radzi. No, pomóż mu!

Do jej ucha spłynęła strużka śliny. Zęby zaczęły się zaciskać rytmicznie na jej małżowinie. Zagryzała wargi. Nie wytrzymała. W ciemnym pokoju rozległ się zduszony jęk bólu. Jej ucho zamieniało się w miazgę pod kłapiącymi zębami.

***

– Omal jej nie zabił. – Pidhirny patrzył w oczy Popielskiemu. – Omal nie odbił jej płuc. Zmieniłem zdanie. Dla Heroda i dla jego synusia jest miejsce w Pełtwi, nie u Brygidek…

– Dlaczego pan doktor nie powiedział o tym wszystkim na zebraniu u Zubika? – Popielski włożył do ust papierosa, lecz go nie zapalił.

– Poznałem panią Markowską rok temu. – Pidhirny zbliżył swą twarz do twarzy Popielskiego i owionął go nikotynowym oddechem. – Przyszła do mnie znękana, zrozpaczona kobieta. Pobita dotkliwie przez męża, szanowanego konstruktora, zamożnego inżyniera, ojca dwójki dzieci, pięknych i mądrych. Dzieci takich, które nigdy wstydu nie przyniosą swojemu tatusiowi, właścicielowi domku letniskowego w Brzuchowicach, niegdyś świetnemu kolarzowi. Prawdziwemu sportsmenowi. Nie przyniosą mu wstydu, a wie pan, dlaczego?

– Nie wiem.

– Bo raczej je zabije, niż dopuści do tego, by zszargały jego świetną opinię. Ten doskonały człowiek ma jeden defekt. Łatwo wpada w złość, a najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy jego żona wymieni choćby jedno niewinne spojrzenie z innym mężczyzną. Wtedy chwyta za pas. Wie pan, co może w jej białym delikatnym ciele zrobić ciężka sprzączka od wojskowego pasa? Że może rozerwać i poszarpać skórę i tkanki? Że ta kobieta może przeżyć najpierw ból bicia, a potem ból oszpecenia?

Popielski przypomniał sobie, jakimi spojrzeniami on sam obdarzał panią Markowską na kinderbalu. Czy jego ekscytację widział jej mąż z ukrycia? Czy ściskał wtedy w ręku wojskowy pas?

– Zmaltretowana kobieta zażądała ode mnie ekspertyzy, aby wszcząć postępowanie rozwodowe – kontynuował Pidhirny. – Spełniłem jej prośbę, lecz inżynier wybłagał u niej przebaczenie. Dzisiaj rano ona mnie poprosiła, abym zatuszował wypadki poniedziałkowej nocy.

– Dlaczego?

– Bo została zgwałcona przez syna Heroda – wyszeptał doktor. – Choć gwałciciel nie zdołał osiągnąć spełnienia. A inżynier, gdyby się o wszystkim dowiedział, to by ją zatłukł na śmierć swoim pasem. Już pan wie, panie komisarzu, dlaczego nie mogłem o tym powiedzieć Zubikowi?

Pidhirny wstał i wyciągnął rękę do Popielskiego.

– A teraz czas na nas. Musimy zrobić coś, na co Zubik nigdy by się nie zgodził. Musimy zastawić pułapkę na Heroda. Musimy wystawić jakieś dziecko na przynętę. Musimy – nabrał tchu i powiedział dobitnie – wystawić na przynętę pańskiego wnuka.

Popielskiemu zdawało się, że fala dźwiękowa, która niosła te słowa, uległa uderzeniu o jakąś przeszkodę i rozerwała się na mniejsze fale, które były zlepkiem sylab. Sylaby te wibrowały w jego uszach, zwielokrotniały się i łączyły w osobliwe hybrydy. Powstawały z nich zestroje dźwiękowe, które nic nie znaczyły, lecz były jak huczące szerszenie.

Zerwał się zza biurka i chwycił doktora za klapy marynarki.

– A czemu ty nie wystawisz, hajdamako, swojego bękarta? – Popielskiemu zdawało się, że ma w głowie zamontowany potężny głośnik, który wzmacnia jego słowa. – Swojego ślicznego, dwuletniego dzieciątka?

– Nie wiesz wszystkiego o tej nocy. – Doktor uwolnił się i wciąż wyciągał rękę do Popielskiego. – Słuchaj, co mówię.

***

Leżący na niej mężczyzna zaczął drgać. Jego zęby zacisnęły się po raz ostatni na jej uchu. Ale już się nie rozwarły.

– Dlaczego, dlaczego mi to robisz, synusiu? – Głos oprawcy stał się płaczliwy. – Nie dałem ci dzisiaj tabletki… Zapomniałem…

Oprawca, wciąż trzymając Kazia za buzię, zbliżył się do kobiety, którą rytmicznie ugniatało bezwładne ciało epileptyka. W pokoju rozszedł się odór fekaliów.

– No co się patrzysz tymi ślipiami!? – wrzasnął oprawca i uniósł dłoń, w której trzymał jakiś duży przedmiot.

Na jaśniejszym tle balkonowego okna rozpoznała żelazko ze swojej garderoby sąsiadującej z letnią sypialnią.

– Wybiję ci te ślipia! – syczał napastnik. – Źle się nadstawiłaś synusiowi. I wtedy nadeszła padaczka. Ty jesteś winna!

Uderzył ją w plecy. Żelazo zabrało jej oddech.

– A Łyssemu to byś się lepiej nadstawiła, co? A on wcale nie lepszy od mojego synusia. – Uderzył. – On będzie jeszcze skamlał. – Uderzył. – Kiedy zobaczy w moich rękach swojego wnuka. – Uderzył.

***

– Widzi pan. – Pidhirny wciąż wyciągał rękę. – On wyznaczył sobie cel. Jeśli pan go nie złapie, narazi pan swojego wnuczka na cierpienie. A złapać go możemy tylko w jeden sposób. Wiemy, kogo on sobie upatrzył, w kogo będzie chciał uderzyć. W pańskiego wnuczka.

Popielski odrzucił wyciągniętą dłoń Pidhirnego i sięgnął po telefon. Medyk pociemniał na twarzy ze wściekłości, a potem bez słowa opuścił pomieszczenie.

– Won stąd! – krzyknął za nim Popielski i stuknął dłonią w widełki. – Mówi Popielski, telefon będzie tajny. Winniki 23 – zaordynował policyjnej telefonistce.

– Halooo – usłyszał po chwili. – Aparat mówi, że łączą mnie z policją. To pan, panie kumisarz?

– Drugie życzenie do złotej rybki.

– Złota rybka słucha.

– Ochrona mojej córki i wnuczka. Przez całą dobę. Od tej chwili. Mieszkają w kamienicy…

– Wiemy, gdzie mieszkają. Złota rybka spełnia prośbę. Za pięć minut będą najlepiej chronionymi ludźmi we Lwowi.

– Na wszelki wypadek zamknę ich w domu – powiedział do siebie Popielski, odłożywszy słuchawkę. – Twoje słowo, gudłaju, jest tak cenne jak pręt, którym zdzieliłeś mnie przez łeb!

***

Dochodziła północ. Popielski siedział przy barze w Sali Zielonej u Atlasa i wpatrywał się w lustro powieszone nad rzędem butelek pod takim kątem, by każdy gość mógł dobrze w nim widzieć i siebie, i salę. Przeznaczenie tej częstej ozdoby barów stanowiło dla Popielskiego pewnego rodzaju łamigłówkę w chwilach nudy. Bawił się bowiem wtedy problematem, czy lustra te wiesza się w celu estetycznym, poznawczym czy też są one skutkiem ślepej mody. Ważył argumenty za i przeciw i zwykle przychylał się do pierwszej lub ostatniej hipotezy. Dzisiaj przemyślenia te jednak Popielskiemu nie pomagały. Nie bawiły go. Dzisiaj nuda i frustracja były zbyt duże.

Wypił czwartą pięćdziesiątkę monopolowej i nabił na wykałaczkę kapelusz marynowanego podgrzybka. Zwykle do wódki bardzo mu smakowały grzyby, śledzie, kiszone ogórki i sznycel na zimno. Dzisiaj nie smakowało mu nic prócz wódki samej, która była – jak zawsze – niezawodna i przewidywalna. Niczego nie obiecywała prócz chwilowego raju upojenia i długiego piekła kaca. Stawiała sprawę jasno: wystawię ci jutro rachunek tak wysoki, jak wielkie będzie twoje szczęście dzisiaj. Zdanie to było prawdziwe, bo alkohol operował logiką dwuwartościową „prawda – fałsz” także w odniesieniu do przyszłości. To była logika zdeterminowana, ponieważ przyszłość była jasno zdeterminowana przeszłością.

Popielski odchylił się na stołku barowym i zapalił papierosa. Jaka szkoda, myślał, że nie cała przyszłość pozwala się umysłowo zdeterminować, zwłaszcza w pracy detektywa. Mógłbym czekać całymi tygodniami, byleby tylko nic nie robić i otrzymywać wynik „prawda – fałsz”. Napełniłbym jakąś maszynę myślącą danymi kapeluszników i zadałbym jej pytanie: czy człowiek o danym rysopisie kupował u was melonik? Po upływie pewnego czasu otrzymałbym wynik: fałsz – żaden człowiek o danym rysopisie nie kupował u nas melonika. Owszem, tego samego dowiedziałem się dzisiaj po licznych telefonach i odwiedzinach u lwowskich sprzedawców. Ale ileż to nadziei przy tym straciłem! Przepełniony nią gnałem od jednego do drugiego sklepikarza, który w ostatnich dwóch miesiącach sprzedał choć jedyny niemodny już dziś melonik! A potem każdy taki kapelusznik wpatrywał się aż do łez w kartkę z portretem pamięciowym i kręcił przecząco głową. Wtedy pojawiała się sucha niemoc, uporczywa myśl o rezygnacji. Nadzieja wypływała ze mnie – kropla po kropli. Maszyna analizująca dane pozbawiłaby mnie nadziei w jednej chwili, obcięłaby mi łeb jednym ciosem, a nie wypuszczała powoli krwi! To byłoby znacznie lepsze. Sztuczny automaton byłby – contradictio in adiecto – bardziej humanitarny niż świat, w którym muszę działać. Poza tym, wrzuciwszy tam dane, nie miałbym poczucia absurdu moich działań. No bo co z tego, że jakiś sprzedawca rozpozna na rysunku Heroda? Czy to rozpoznanie pomoże mi ująć zbrodniarza? Który to subiekt pyta klienta o tożsamość i adres? Żaden! Mijają lata, westchnął, a ja wciąż głupieję. Zubik kazał zrobić głupstwo, no to Popielski je robi! A taki automaton odpowiedziałby na wszelkie pytania, nawet na te najgłupsze. A ja bym poznał wynik i nie siedziałbym teraz w tej knajpie i nie zadręczał się daremnymi pytaniami nad kieliszkiem mętnej gorzały, która mnie jutro upokorzy!

Wskazał barmanowi pusty kieliszek, a kiedy ten go napełniał, Popielski otworzył notes. Odpiął od niego wiecznego waldmanna i jeszcze raz odfajkował wszystkich lwowskich wytwórców i sprzedawców kapeluszy w liczbie trzydziestu trzech. U dwunastu z nich w ciągu ostatnich dwóch miesięcy sprzedano piętnaście meloników, lecz żaden klient nie wyglądał jak ten na portrecie pamięciowym.

Kiedy te informacje odfajkowywał po raz pierwszy, kilka godzin temu, poczuł ulgę. Uświadomił sobie wtedy, że teraz może wstąpić na właściwą i rutynową drogę policjanta: wejść w ponure podwórka, wspiąć się na przegniłe schody, zatupać po chwiejnych galeryjkach, załomotać w drzwi i wyciągnąwszy z melin swych szpicli, podsunąć im pod mordy portret Heroda. Jednak na myśl o wąchaniu miazmatów lwowskich zaułków zrobiło mu się niedobrze i wpadł na pomysł, aby wcześniej stępić swój zmysł powonienia wódką u Atlasa. Był to błąd. Wódka bowiem nie tylko stępiła jego węch, lecz również wolę jakiegokolwiek działania.

Spojrzał w lustrze na siebie. Kiedy był młodym człowiekiem, unikał alkoholu, bo wstrętna mu była myśl, iż może wyglądać i zachowywać się tak jak inni pijacy: idący chwiejnie, całujący się wylewnie, bełkocący i wykrzywiający swe gęby. A teraz widział odbicie swojej własnej wykrzywionej i zaczerwienionej twarzy oraz łysiny pokrytej kropelkami potu. Odepchnął wódkę, rozlewając ją po blacie baru. Musiał uciec od tego widoku. Choćby w wilgotne zaułki, by wyrwać tam swych szpicli ze słodkiego smrodliwego snu.

Ciężko wstał, zastukał po barze monetą jedno- i dwuzłotową, włożył melonik i poprawił krawat. Potem ze wstrętem, jakby w akcie sadyzmu, odsunął talerz z zakąskami.

– Nie smakowało ci, Edwardzie? – usłyszał kobiecy głos.

Za nim stała Leokadia. Ubrana była w dopasowany wiśniowy kostium, który uwydatniał jej figurę – niespotykanie zgrabną u kobiet po pięćdziesiątce. Mimo woalki widział jej ironiczny uśmiech.

– A w domu czeka na ciebie kolacja. Sama ją zrobiłam i czekałam na ciebie. Skończyłeś pracę dwie godziny temu.

– Chodźmy stąd. – Podał jej ramię.

Parowała wilgoć, pozostawiona przez popołudniowy ulewny deszcz. Rynek spowijała lekka mgła. Ratusz dostał miękkich, obłych konturów. W kałużach podwajały się światła gazowych latarń i jasnych sklepowych ekspozycyj. Było pusto, sennie i duszno. Szli powoli. Dobrze im się milczało.

– Mężczyźni są religijni z natury – Leokadia przerwała to milczenie. – Wszystko, co robią z przekonania albo z powołania, zaraz zamieniają w żarliwą konfesję, w jedynego bożka, którego czczą.

– A kobiety to nie?

– Kobiety tym się różnią od mężczyzn – wyczuł, że uśmiecha się pod woalką – że potrafią czcić kilku bożków jednocześnie. Męża, dziecko, posadę…

– Czyli kobieca żarliwość jest słabsza – zauważył. – Bo się rozkłada na kilka obiektów czci, a męska trafia wyłącznie w jeden.

– Użyłabym porównania z zakresu współczesnej fizyki. – Leokadia z obawą spojrzała w niebo, z którego zaczęło kropić. – Męska żarliwość jest jak fala, kobieca zaś jak małe cząstki. A światło wciąż jest światłem, nieważne, czy przyjmuje postać fali czy też cząstek.

– Nie wiedziałem, że się interesujesz fizyką. – Popielski aż przystanął. – Myślałem, że tylko bridżem i literaturą francuską.

– Wiedziałbyś – roześmiała się Leokadia, a jej kuzyn poczuł od niej alkohol – gdybyś po usamodzielnieniu się Rity nie poświęcał się jedynie bożkowi policji. Gdybyś zwrócił uwagę na członków rodziny, którzy ci pozostali.

– To nie jest mój jedyny idol, Lodziu – powiedział powoli. – Ale ten jest ślepym, nienawistnym bałwanem, który wciąż się domaga adoracji. I dobrze, że mnie dzisiaj od niego wyrwałaś.

Przeszli przez Wały Hetmańskie i wkroczyli w ulicę Obrony Lwowa. Przestało już kropić. Z bramy, w której się mieściła drukarnia Ars, wyszli dwaj młodzi ludzie, którzy kłócili się o jakąś nieudaną korektę.

– No, to powiedz teraz, czemu do mnie przyszłaś do Atlasa – zapytał Edward, kiedy doszli do Poczty Głównej.

– Są dwie sprawy do załatwienia. – powiedziała Leokadia, nie odpowiadając na jego pytanie. – Musisz jutro, najpóźniej pojutrze, podpisać akt notarialny wynajmu nowego mieszkania.

– Dobrze. A druga sprawa?

– Zapłacić majstrowi Bukiecie za remont. Mam nadzieję – spojrzała na niego krytycznie – że masz rachunek, który ci rzuciłam dzisiaj z okna Rity. Byłeś w tym samym ubraniu, które jest, o dziwo, dość czyste i nie muszę go, Gott sei dank, oddawać do pralni. Powinieneś pracować w fartuchu roboczym, a nie w garniturze od Jabłkowskich.

– Mam rachunek. – Popielski wyciągnął kawałek papieru i uważnie go czytał w świetle latarni – Czyżby mnie chciał oszukać? – szepnął.

– Kto? Majster Bukieta? Co jest dziwnego w tym rachunku? – Leokadia nieco się zirytowała. – Czy ty zawsze musisz być podejrzliwym policjantem? Nawet kiedy czytasz rachunki od malarza i hydraulika?

– Bukieta kupuje jakąś najwspanialszą farbę na świecie. – Popielski wzniósł oczy znad rachunku i niewidzącym wzrokiem spoglądał na wejście do Ogrodu Jezuickiego. – Farbę, która kosztuje pięć złotych za litr! Drogo będziemy mieli to mieszkanie pomalowane! Jak pałac w Knossos! Nie, nie żebym żałował, ale nie sądzisz, Lodziu, że pięć złotych za litr farby to trochę zanadto? W czasach, gdy wszystko jest takie tanie?

– Co jest tanie? – Leokadia gwałtownie podniosła woalkę. – Co ty możesz wiedzieć o cenach, kiedy mi dajesz na życie i ja zajmuję się wszystkimi sprawunkami? Wiesz, ile kosztuje kilogram cukru? Ile kosztuje wypranie i reperacja twojego ubrania? Ile płacę za magiel? Ty wiesz tylko, ile kosztują papierosy, gazety, książki na Krakidałach, wódka i zakąski. Powiadają też na mieście, że doskonale się znasz na cenach za inne jeszcze usługi! To tylko wiesz!

– Mówiąc „tanie” – Popielski stłumił irytację – miałem na myśli różne narzędzia! Wyobraź sobie, że wiem, ile kosztuje kilof!

– No ile? – Leokadia drwiąco się uśmiechała.

– Złotówkę!

– To chyba w wypożyczalni narzędzi! Bo w sklepie Rozumowskiego kosztuje minimum osiem złotych! Takie to wszystko tanie, że nawet uznani majstrzy, tacy jak Bukieta, czasem coś wypożyczają. A co ty w ogóle wiesz o cenach!

Popielski wyciągnął rękę, oparł się o mur, zdjął melonik, a głowę opuścił ku ziemi. Na jego łysinę padało światło księżyca. Leokadia nieoczekiwanie zadała sobie w duszy pytanie, czy i księżyc ma cząsteczkowo-falową naturę. Wtedy Popielski uderzył się dłonią w czoło. A potem pocałował Leokadię w oba policzki. Wiedziała, że uczynił to nie z sympatii, lecz z wdzięczności. Za jakąś myśl, za jakąś wskazówkę śledczą, którą mu nieświadomie podsunęła.

– Mężczyźni to natury religijne – powtórzyła swoje najgłębsze przekonanie. – I samolubne – dodała, patrząc, jak jej kuzyn pozostawia ją na środku ulicy, skręca w lewo i szybkim krokiem idzie w stronę komendy policji, by tam złożyć hołd ślepemu bałwanowi.

***

Antoni Kocybała był stróżem posesji przy Łyczakowskiej 6. Miał lat sześćdziesiąt, choć wyglądał na dużo więcej. Jego kiepski wygląd był spowodowany nieustannym deficytem snu, który wynikał z trzech jednocześnie uprawianych przez niego profesyj. Oprócz fachu dozorcy i nocnego stróża Kocybała wykonywał jeszcze jeden zawód, idealnie trafiający w zapotrzebowanie alkoholowe okolicznych batiarów. Kiedy bowiem zamykano ostatnie knajpy na Łyczakowie, a zwykle było to około pierwszej w nocy, złorzeczący pijacy poszukiwali wódkopoju. Znajdowali go w dwóch miejscach – albo w piwnicznych spelunach, znanych tylko wtajemniczonym, albo u nielegalnych sprzedawców. Pokątny handel alkoholem stał się chlebem powszednim stróżów kamienic, ponieważ pracownicy ci byli idealnie stworzeni do tej profesji. Po pierwsze, i tak w nocy mało co spali, po drugie – klienci wprost z ulicy mogli zastukać w okno stróżówki i kupić towar, po trzecie w końcu – pijani wagabundzi byli trzymani z daleka od podwórek i drzwi mieszkań, dzięki czemu nie zakłócali nocnego spokoju obyczajnym mieszkańcom, którzy byliby skłonni zaraz donieść policji o hałasach i podejrzanym procederze.

Antoni Kocybała, jak wielu jego łyczakowskich kolegów, uprawiał zatem trzy zawody: był dozorcą, stróżem nocnym oraz prowadził tajny wyszynk. To zajęcie było bardzo intratne i dzięki niemu Kocybała mógł kształcić swoich trzech synów w szkole majstrów budowlanych, swe dwie córki zaś w szkole ekonomiczno-handlowej, a samemu dwa razy w miesiącu wybrać się na Mostki, by tam pić na umór i brać do dyskretnego pokoiku na zapleczu pulchne dziewczęta – w jakich szczególne miał upodobanie. Interes Kocybały był tolerowany przez policjantów z pobliskiego komisariatu IV, którzy zaglądali do stróża zawsze po jakiejś większej kradzieży lub po napadzie i pytali wtedy o hojność i rozrzutność klientów z półświatka. W ten sposób mogli nabrać podejrzeń co do ewentualnych sprawców, którzy u Kocybały szastaliby pieniędzmi. Policjanci odwdzięczali się stróżowi przymykaniem oka na jego świetnie prosperujący interes. Dozorca wiedział jednak, że policyjna łaska na pstrym jeździ koniu i że jest ograniczona właściwie tylko do ludzi z komisariatu IV. Dlatego widok obcych stróżów prawa wzbudzał w nim zawsze paniczny lęk. Obcy gliniarze byli bowiem nieprzewidywalni. A najbardziej nieprzewidywalny był ten, który właśnie dobijał się do jego okienka. Choć nie miał na sobie policyjnego uniformu, każde łyczakowskie dziecko dobrze wiedziało, kim jest ten łysy, ponury mężczyzna.

Majster malarski i budowlany Teodor Bukieta spał – w odróżnieniu od swego stróża – snem kamiennym. Już dawno zauważył, że śpi tym mocniej, im więcej ma na sumieniu. Pojęcie czystego czy brudnego sumienia miało jednak w wypadku majstra Bukiety znaczenie jedynie obiektywne. On sam uważał się za uczciwego. Oszukiwał nagminnie, lecz tylko tych, którzy byli bogaci i – w jego mniemaniu – sami powinni się dzielić z biedniejszymi bliźnimi, a zwłaszcza z nim samym. Oszukiwał ponadto najdotkliwiej tych bogaczy, którzy okazywali jawną nieznajomość zagadnień technicznych i budowlanych. Czuł bowiem, że tacy właśnie klienci najmocniej nim gardzą. „Nie znam się, bo jestem stworzony do wyższych celów, nie muszę się brudzić wapnem jak ty, nędzny parobku” – tak majster interpretował wszelką techniczną ignorancję, okazywaną mu przez zleceniodawców. I wtedy, rozdrażniony domniemanym lekceważeniem, zawyżał zamówienia, kupując więcej materiału niż to, co było potrzebne. Nadwyżkę później spieniężał, a uzyskane w ten sposób dochody bez najmniejszych wyrzutów sumienia przegrywał na gonitwach konnych na Persenkówce. Zleceniodawcę okazującego fachowe rozeznanie Bukieta szanował jak swojego brata, a brata wszak nie godziło mu się okradać, choćby ten był bogaty.

Kilka dni wcześniej wynajęła go pewna dama z wyższych sfer. Majster ze zdumienia przecierał oczy. Ta kobieta nie dość, że znała się dobrze na sprawach budowlanych, to jeszcze miała śmiałość uważać niektóre jego propozycje za zawyżone! Ponadto – mimo zaawansowanego wieku – była niebrzydka, elegancka i dystyngowana, co – w połączeniu z jej samodzielnością i zdecydowaniem jakoś dziwnie Bukietę ekscytowało. Postanowił ją zatem wykorzystać, po pierwsze – dla zasady, iż żadna baba nie będzie nim pomiatała, a po drugie – poniżyć ją w swoich oczach, co miało dla niego znaczenie wpółerotyczne. I tak, przystąpiwszy do remontowania jej dużego mieszkania na Ponińskiego, kupił w Rynku u Sudhoffa pięć wiader farby malarskiej, podczas gdy cztery to już byłoby zanadto. Odczuł później duży niepokój, kiedy jednemu z jego pracowników wypsnęło się – bez związku zresztą z tym szwindlem – że ich zleceniodawczyni jest kuzynką Łyssego, z którą ten najpewniej „żyje na wiaderku”. Ten niepokój nie burzył jednak Bukiecie dzisiejszego snu, ponieważ majster tym lepiej spał, im więcej miał na sumieniu.

Tej nocy śniło mu się, że jego drzwi skrzypią przeraźliwie. Ten inwazyjny dźwięk stawał się coraz szybszy, jakby ktoś kręcił korbą nienaoliwionej katarynki. Drzwi latały jak opętane w jedną i w drugą stronę. Wiatr, przez nie wytworzony, owiewał twarz śpiącego.

Otworzył oczy. To nie był sen. W drzwiach nyży sypialnej stały trzy osoby: jego żona Aniela, stróż Kocybała i jeszcze ktoś, kto machał jednym skrzydłem drzwi. Bukieta przetarł oczy i uważnie się przyjrzał tej trzeciej osobie. Nagle poczuł skurcz krtani i wilgoć pod pachami.

– Nawet zwierz nie usnąłby w takim zaduchu. – Łyssy wachlował drzwiami nieruchome powietrze nyży, a w wyciągniętej dłoni trzymał jakiś rachunek.

Majstrowi Bukiecie zrobiło się równie słabo jak przed chwilą dozorcy Kocybale.

***

Po kwadransie Bukieta i Kocybała siedzieli w stróżówce nad flaszką bimbru.

– Ten Łyssy to jakiś ni tyn tegu. – Kocybała wypisał sobie palcem kółko na czole. – Żeby tak przyjść do ciebi, Tośku, i płacić zaległy rachunki pu nocy!

– Hopy są hopy. – Bukieta rozlał do kieliszków. – Ja ta mogi i w nocy wziąć! Ali żeby tak w środku nocy o kilof pytać! I o jakiś wypożyczalni narzędziowy!

– Dobrzy, że o nic więcyj nie pytał. – Kocybała odetchnął z ulgą i uniósł kieliszek.

– Ja z pulicajim to miał do czynienia wieli lat temu, kiedy pod charą kopnął w dupy jakieguś szmajdełesa. – Bukieta odetchnął również. – No to siup, tatu złoty, w tyn głupi dziób!

Dochodziła druga. Godzina potajemnych schadzek w burdelach i pijackie apogeum w tajnych mordowniach. O tej godzinie porządni małżonkowie już dawno śpią, a nieporządni zdobywają lub przekazują syfilityczne szlify. O tej godzinie zmęczone gruźlicze kurwy na Mostkach tracą resztki nadziei na klienta, stare mendy w melinach, bezużyteczne i zobojętniałe, zaglądają pijakom w oczy, niepokorni studenci i rusińscy radykałowie w bełkotliwych tyradach obalają ład społeczny, zgrani do nitki hazardziści stoją w ciemnych bramach z przystawionym do skroni pistoletem, a chorzy, rozjątrzeni bezsennością policjanci prowadzą swe beznadziejne śledztwa.

Popielski gnał chevroletem przez nocne miasto i uśmiechał się do siebie. On lubił tę godzinę lwowskich odszczepieńców.

***

Komisarz zaczął od składu maszyn przy ulicy Piekarskiej 13. To był – oprócz spółdzielni Narzędzia na Kazimierzowskiej – pierwszy z dwóch tropów podanych mu przed chwilą przez majstra Bukietę.

Popielski zaparkował i nie wychodząc z auta, uważnie zlustrował budynek. Był bardzo misternie i symetrycznie zaprojektowany. Wyglądał tak, jakby do głównej bryły doklejono parterowy budynek zwieńczony z obu stron dużymi tarasami. Policjant wysiadł i przeczytał szyld nad bramą. „Al. Sokalski. Maszyny i narzędzia”. Napis na witrynie informował, że skład i sklep oferują „armatury, pompy, wszelkie rury gazowe i wodociągowe oraz narzędzia, maszyny i artykuły techniczne dla różnych gałęzi industrji”. O wypożyczaniu narzędzi nie było jednak ani słowa.

Przeszedł się wzdłuż zasuniętych żaluzyj na drzwiach i oknach, a potem skręcił w podwórko. Z prawej strony były drzwi, które mogły być bocznym wejściem do składu. Nie znalazł przy nich jednak żadnego dzwonka. Zapalił zapalniczkę i w jej świetle przyjrzał się krytycznie drzwiom. Były pobrudzone jakimiś smarami i zardzewiałe. Nad nimi widniał napis „Wejście służbowe”. Wrócił do samochodu i wyjął z niego egzemplarz „Wieku Nowego”, który tam zostawił był w niedzielę. Owinął gazetę wokół dłoni i zabezpieczoną przed zabrudzeniem pięścią walnął kilkakrotnie w drzwi. Prawie natychmiast usłyszał szczekanie dużego psa i kroki. Drzwi uchyliły się nieco i w szparze, zagrodzonej łańcuchem, ujrzał młodego człowieka w służbowej czapce, a za nim dużego warującego wilczura. Młody strażnik przyjrzał się znaczkowi Popielskiego, wciągnął dokądś psa i krzyknął nań ostro. Potem wpuścił policjanta do środka.

Znajdowali się w małym korytarzyku, z którego kilka schodków prowadziło do dużej sieni wypełnionej skrzyniami. Z lewej strony była stróżówka, w której stała lampa biurkowa. Stanowiła ona jedyne źródło światła w ciemnym wnętrzu.

– Niech mi pan powie, z łaski swojej – Popielski z zainteresowaniem spojrzał na otwartą książkę leżącą w świetle lampy – czy w tym składzie wypożycza się również narzędzia.

– Nie wiem – odparł portier. – Trzeba by o to zapytać szefa, pana Sokalskiego. On jednak pracuje w normalnych godzinach. Ja sam nic nie wiem, ja jestem od pilnowania. Rano wychodzę, a wracam wieczorem. Nikogo nie widzę oprócz mojego zmiennika.

– Jak się pan nazywa?

– Jerzy Grabiński, student. Pracuję tutaj po wykładach.

– Proszę pokazać mi drogę do kantoru. – Popielski zauważył, iż książka, którą czyta młody portier, to gramatyka łacińska, otwarta na rozdziale „Syntaksa”.

– Proszę, tędy – powiedział młodzieniec, przekręcił włącznik światła i ruszył przodem.

Popielski wspiął się po schodkach za swoim cicerone i po chwili wraz z nim znalazł się w małym kantorze pomalowanym od góry do dołu żółtą farbą olejną. Ten osobliwy kolor, wywołujący u Popielskiego asocjacje kloaczne, miał chyba rozjaśniać małe pomieszczenie, którego zakratowane okienko wychodziło na podwórze. Teraz zaś ta barwa była przytłaczająca. Gdyby tak pomalowano jego policyjny gabinet, już by tam nigdy nie zajrzał w obawie przed nerwowym rozstrojem.

Na środku tłoczyły się trzy stoły zawalone papierami, kalkami kopiowymi i szklankami z herbacianym zaciekiem. Na parapecie stała oblepiona brudem maszynka spirytusowa. Pracujący tu kanceliści byli równie wielkimi miłośnikami porządku jak aspirant Stefan Cygan.

– Niech pan wraca do swojego czworonożnego przyjaciela – Popielski uśmiechnął się do studenta, słysząc wycie i szczekanie dobiegające ze stróżówki – a ja tu się trochę rozejrzę. Muszę przejrzeć kilka tych szaf.

– Ależ ja nie wiem… Muszę chyba zatelefonować do pana Sokalskiego… A jest wpół do trzeciej…

– Choćby się waliło i paliło, młodzieńcze – komisarz zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu jednego z krzeseł, a na rękawy koszuli wsunął walające się po stole zarękawki – to i tak przejrzę zawartość tych szaf. Teraz lub później. A ty masz dwa wyjścia. Wyjście pierwsze. Dzwonisz do swojego pryncypała, budzisz go w środku nocy i dostajesz reprymendę, że wpuściłeś mnie tutaj bez nakazu rewizji. Wyjście drugie. Wracasz w uporządkowany świat gramatyki łacińskiej i zgłębiasz dalej coniugatio periphrastica passiva.

– O, gdybyż on był taki uporządkowany, jak pan mówi. – Student uśmiechnął się i wyszedł z kantoru, wzywany wyciem psa.

Pół godziny później Popielski zdjął zarękawki, włożył marynarkę i kapelusz. Zapalił papierosa, odchylił się na krześle, splótł dłonie na karku i wypuścił kłąb dymu w stronę sufitu.

Firma Al. Sokalski najwyraźniej nie wypożyczała narzędzi. Popielski nie znalazł na to w buchalterii żadnych faktur ani paragonów. Skąd zatem majstrowi Bukiecie przyszła do głowy ta informacja? Mógł kłamać, aby się pozbyć nocnego gościa. Byłoby to jednak nierozsądne. Wystarczyłoby mu przecież powiedzieć „nie wiem”. Jeśli zaś Bukieta nie kłamał i firma Al. Sokalski rzeczywiście wypożycza narzędzia, to dokumentacja wypożyczeń i zwrotów musi być gdzie indziej.

Wstał ciężko i wyszedł z kantoru. Kiedy zbliżył się do stróżówki, pies zawarczał ostrzegawczo i obudził portiera, który spał, oparłszy czoło na słowniku łacińskim. Popielski czekał przez chwilę, aż Grabiński oprzytomnieje.

– Szukam jeszcze innej dokumentacji. Innych segregatorów. Są gdzieś tutaj? Czy coś panu o tym wiadomo? Muszę znaleźć człowieka, który przedwczoraj wypożyczał kilof!

– Ja nie wiem! – odparł Grabiński i mocno walnął pięścią w otwartą książkę. – Daj mi pan spokój, panie władzo! Ja nic już nie wiem!

– Nad czym się pan tak mozoli? – Popielski przekręcił głowę i odczytał nagłówek w otwartej książce. – Commentarii de bello Gallico. Męczy się pan nad Cezarem?

– Tak, nad przeklętą łaciną! Nad przeklętą mową zależną! – Student spojrzał na Popielskiego z wściekłością znad drucianych okularów. – I nie wiem nic o żadnych dodatkowych segregatorach! Wiem tylko jedno. Do egzaminu z łaciny zostało mi pięć godzin, a ja nie mogę znaleźć w słowniku jakiegoś idiotycznego słowa!

– Może panu pomóc? – Popielski zgasił niedopałek w dużej popielnicy.

– Ten zwrot to spe sublata. – W oczach studenta zabłysło zniecierpliwienie. – Nie mogę znaleźć tego cholernego sublata. W tłumaczeniu jest – stuknął palcem w mały nielegalny bryk tępiony zaciekle przez nauczycieli gimnazjalnych – „odjąwszy sobie nadzieję”. Czyli sublata to participium perfecti od jakiegoś czasownika, który znaczy „odjąć”. Ale od jakiego, do diabła? Nie znam takiego słowa! Nie ma takiego w słowniku!

– Tollo, tollere, sustuli, sublatum. – Popielski uśmiechnął się. – Participium formuje się od innego pierwiastka. Straszne słowo, wiem. Ręce opadają. Kiedy przerabiałem Cezara w piątej gimnazjalnej, przejrzałem cały słownik w poszukiwaniu tego czasownika. Stronica po stronicy. I znalazłem. Bo ja jestem uparty i wszystko w końcu znajduję. Nawet wtedy, a zwłaszcza wtedy, kiedy już jest za późno.

Student szybko sprawdził czasownik w słowniku i odetchnął z ulgą. Przetarł okulary i pogłaskał psa.

– Został mi tylko jeden rozdział do powtórzenia – powiedział z radością. – Dziękuję, panie komisarzu.

– Dokumentacja. – Popielski oparł łokcie na pulpicie, wywołując groźny pomruk psa. – Potrzebna mi jest dokumentacja wypożyczeń narzędzi. Nie ma jej w kantorze. Może jest gdzie indziej?

– Nic nie wiem. – Grabiński pokręcił głową.

– Niech pan do mnie zadzwoni – Popielski wyjął waldmanna i na pogniecionym egzemplarzu „Wieku Nowego” napisał swój domowy numer telefonu – jeśli pan się dowie czegokolwiek w sprawie kartoteki wypożyczeń. A ja się panu odwzajemnię jakąś wskazówką leksykograficzną albo gramatyczną. Wie pan na przykład, od czego pochodzi perfectum „tetigi”?

Popielski wskazał na ten wyraz w tekście Cezara, wyszedł ze składnicy i zagłębił się w ciemność bramy przelotowej. Grabiński nie zamykał za nim drzwi.

– Chodzi panu o kilof? – Komisarz usłyszał głos portiera. – Kto ostatnio wypożyczał kilof?

– Tak. – Popielski odwrócił się gwałtownie.

– To my wypożyczamy – powiedział Grabiński.

– Kto?

– My, portierzy. Nie zawsze wystawiamy kwity. Dorabiamy sobie. Dlatego wolimy o tym milczeć, zwłaszcza gdy pyta władza.

Popielski ruszył na strażnika i chwycił go za krawat. Pociągnął go za sobą na ulicę. Za drzwiami wył pies i drapał pazurami w żelazo.

– Czy to ten człowiek wypożyczał kilof? – Popielski wyciągnął portret pamięciowy Heroda i podsunął go Grabińskiemu pod oczy.

– Tak – stęknął po dłuższej chwili student i poluzował sobie krawat zaciśnięty przez policjanta. – I wczoraj oddał. Oto kwit z adresem.

Popielski patrzył przez dłuższą chwilę na kawałek pogniecionego papieru.

– Od tango – powiedział Popielski jakby do siebie. – Forma tetigi to perfectum od tango, tangere, tetigi, tactum. Dziękuję, młodzieńcze!

Ten już nie usłyszał. Siedział w swym kantorze i kartkował Cezara. Komisarz zapuścił silnik. Dochodziła trzecia w nocy. Lwowscy odszczepieńcy udawali się na spoczynek.

***

Chevrolet jechał powoli ulicą Gródecką w stronę dworca, prowadzony pewną ręką posterunkowego Michała Hnatyszaka z komisariatu IV. Umundurowany policjant mało czemu się dziwił i wykonywał dokładnie polecenia zwierzchników. Był sumienny i niezbyt lotny. Tę pierwszą cechę okazał, gdy kilka minut po trzeciej zjawił się w komisariacie na Kurkowej słynny komisarz Popielski i kazał się wieźć w stronę dworca, na plac Unii Brzeskiej.

Nie śpieszył się wcale do mieszkania człowieka, który przedwczoraj wypożyczył kilof ze składnicy Sokalskiego. Dłoń z papierosem wystawił za otwarte na oścież okno, którym wpadało ciepłe późnowiosenne powietrze i owiewało łysą głowę. Pogwizdywał melodię, która zawsze brzmiała dla niego jak triumfalne fanfary. W taktach wybijanych dłonią po karoserii słychać było Marsz Radetzkiego.

Delektował się zapachem czystego miasta. Zostało ono niedawno zmyte gwałtownym deszczem, który – jak oznajmiał świeżo zakupiony „Lwowski Kurier Poranny” – miał jeszcze w ciągu najbliższych dni kilkakrotnie nadejść znad Karpat. Zapach ozonu zawsze go ekscytował, może dlatego, że przywoływał pewne wspomnienia erotyczne z wiedeńskiego parku Schweizer Garten, w którym umawiał się na schadzki z pewną czeską służącą. Jego myśli krążyły teraz wokół kobiecych ciał i rozkoszy, jakich od nich zaznał. Te erotyczne asocjacje były zresztą ściśle złączone z jego obecnym stanem ducha. Za moment miał bowiem ująć Heroda, a ten finał – podobnie jak cielesne apogeum – był tym szczęśliwszy, im bardziej opóźniony. Tak jak podczas zabaw z dziewczętami w salonce kolejowej nieśpiesznie zbliżał się do celu i kontrolował w pełni tempo swych reakcyj, tak i teraz z pełną świadomością delektował się – jak daniem głównym – swoją władzą nad Herodem i odsuwał od siebie deser, jakim miało być jego ujęcie lub zabicie. Tak to wszystko porównywał i co chwila stukał w plecy Hnatyszaka, aby ten zwolnił.

– Nie wiesz, przyjacielu – uśmiechał się do posterunkowego, który nie okazywał ani żadnej wesołości, ani najmniejszego zrozumienia tego, co się do niego mówi – że im wolniej, tym przyjemniej?

W końcu Hnatyszak skręcił w lewo, w ulicę Kubasiewicza i zatrzymał się obok sklepu tytoniowego. Na placu Unii Brzeskiej trwał wzmożony ruch. Chłopi wyładowywali na lady bud mleko, jaja, żywe kury i rozmaite nowalijki. Popielskiemu ślinka pociekła z ust na widok świeżych młodych rzodkiewek, które uwielbiał. Poczuł poranny głód. Wysiadł z samochodu i w asyście mundurowego wolnym krokiem podszedł do bramy kamienicy numer dziesięć. Zastukał mocno w szybę stróżówki. Zaspany dozorca na widok munduru szybko otworzył im bramę.

– Nazwisko i zawód! – powiedział podniesionym głosem Popielski, który wiele by dał, aby nie widzieć już dzisiaj żadnego dozorcy ani portiera.

– A dozorca, Pinacz Kazimierz – odparł stróż, nieco przestraszony.

– Marceli Wilk tu mieszka? – Komisarz nie obniżał tonu.

– A mieszka na drugim pod piętnastką.

– Gdzie wychodzą okna jego mieszkania?

– Jedno jest koło drzwi na galeryi. – Pinacz z respektem popatrywał na mundurowego, który stał obok bez słowa z groźną miną. – A drugie wychodzi na ulicy.

– Które to? To z lewej?

– A ta jo!

Popielski dokładnie się przyjrzał wskazanemu oknu. Pod nim i nad nim ściany były gładko otynkowane. Nikt nie zszedłby po nich bez szwanku, o chodnik musiałby się roztrzaskać nawet słynny linoskoczek, człowiek mucha, którego występy budziły we Lwowie ogromne emocje, zanim ich dawca nie spadł z kamienicy przy ulicy Legionów.

Popielski kazał Hnatyszakowi pilnować okna i strzelać, gdyby tylko ktoś usiłował przez nie uciec, a sam ruszył przez podwórko na galerię na drugim piętrze. Po chwili stał pod drzwiami opatrzonymi numerem piętnaście. Z kieszeni wyjął browning. Napiął mięśnie rąk i nóg. Podobnie tężały jego mięśnie, kiedy – podczas orgij w salonce – spowalniał fizjologiczne reakcje. Miał teraz nad Herodem pełnię władzy, tak jak ją miewał nad jęczącą pod jego ciałem dziewczyną. Zbrodniarz pewnie smacznie spał w swoim mieszkaniu, nieświadom, że oto zbliża się jego koniec. Popielski stał z odbezpieczonym browningiem i wyobrażał sobie jakiś fałszywy ruch Heroda, huk wystrzału i czerwoną plamę rozlewającą się na piersi sadysty torturującego dzieci.

Nie zamierzał ryzykować. Zdjął marynarkę, kamizelkę i krawat. Wszystko to przewiesił przez poręcz. Oparł się o nią, a potem ruszył całym impetem w stronę zamkniętych drzwi. Jego dziewięćdziesięciokilogramowe ciało już miało się wwalić do mieszkania wraz z futryną, drzazgami i płatami olejnej farby, kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich szczupły mężczyzna z tobołkiem pod pachą.

– Co jest! – wrzasnął. – To napad! Gwałtu, policja!

– To ja jestem policja. – Popielski cofnął się i mierzył do mężczyzny z browninga.

– Dobra pora, bo właśni do roboty faluji. – Mężczyzna uśmiechnął się. – A w jakij sprawi? Moży tegu, co mi dokumenty zaiwanił pół roku temu, co, pani władzuchnu? Władza nierychliwa, ali sprawiedliwa…

– Gdzie pana okradziono z dokumentów?

– Ja ta ni wim. Gdziś na Kliparowi. Ta ja nakirany był!

Popielskiemu zdarzyło się kilka razy w salonce, że nieoczekiwanie opuściła go męska moc. Że nagle ta cała gimnastyka, to napinanie mięśni, to spowalnianie poskutkowało szpetną niemocą. Zwykle sięgał wtedy po flaszkę wódki, aby się „nakirać”. Teraz jednak nie miał przy sobie ani kropli alkoholu. A pragnął go bardzo.

***

Głośny płacz dziecka obudził Ritę Popielską. Otworzyła zaspane oczy. Jerzyk szarpał siatkę w swoim łóżeczku i usiłował z niego wyjść. Charakterystyczna woń i opuszczone, mocno obciążone w kroku śpiochy świadczyły o zdrowych i regularnych czynnościach trawiennych.

Rita ciężko się podniosła i usiadła na ogromnym małżeńskim łożu. Policzyła dni i wyszło jej, iż dzisiaj nie może oczekiwać pomocy Hanny, która ostatnio dzieliła swe obowiązki pomiędzy dwa domy. Nikt mi dzisiaj nie pomoże, pomyślała, nikt nie uspokoi tego ryczącego dziecka.

Oparła łokcie o kolana, a twarz, ciepłą jeszcze od snu, ukryła w dłoniach. Nie chciała wstawać i patrzeć na swoją wykwintną sypialnię, wyłożoną ciemnobrązową tapetą w złote kwiaty, nie chciała widzieć kryształowego wielkiego lustra, w którego górnych rogach strzelały z łuków małe amorki, nie chciała oglądać osobliwego geometrycznego obrazu przedstawiającego jakieś walce i stożki poruszające się po eliptycznych orbitach. Chciała tylko wtulić twarz w małą, obramowaną koronką poduszkę, na której spała od dziecka. I tylko zasnąć, tak, zasnąć! Spać przez długie godziny, a najlepiej przespać cały dzień, aby nie myśleć, nie wspominać minionych chwil, nie działać i nie wykonywać prostych, idiotycznych domowych czynności, z których każda kojarzy się z czymś złym, dokuczliwym, nieznośnym!

Był jednak ktoś, kto bezlitośnie uniemożliwiał Ricie tę ucieczkę w sen, kto ją kilkakrotnie już budził tej nocy, kto nie dał się ubłagać, przekupić i tylko tryskał nieposkromioną, złośliwą energią. Jerzyk stał w łóżeczku, śmierdział i wrzeszczał wniebogłosy.

Rita ujęła dziecko pod pachy i zaniosła do łazienki. Postawiła je w wannie, i odkręciła kurek prysznicu. Zdjęła śpiochy i pieluchę. Wypadła z niej śmierdząca bryła. Wartki nurt wody popchnął ją do odpływu, który zaraz się zatkał. Woda w wannie stała się brudna i zaczęła się podnosić.

Rita wzięła dziecko na rękę, a drugą wolną dłonią, przełykając ślinę dla stłumienia odrazy, udrożniła odpływ. Pośladki dziecka odcisnęły na jej szlafroku brązową plamę. Chciało się jej womitować.

Jerzyk, siedzący wciąż na jej przedramieniu, zainteresował się przedmiotami stojącymi na półce pod lustrem. Uczynił nagły ruch ręką i z półki spadł ciężki flakon perfum. Kiedy rozbijał się o brzeg wanny, a wonna ciecz perfum Le Narcisse Bleu zmieszała się z cuchnącą wodą, Rita poczuła łzy napływające jej do oczu. Nie były to łzy żalu ani rozpaczy.

Wstawiła dziecko do umywalki, zrzuciła z siebie szlafrok i zaczęła nad wanną szorować do czerwoności swe ręce i przedramiona mydłem boraksowym i ryżową szczotką. Ledwo się pohamowała, aby tą samą twardą szczeciną nie przeorać delikatnego ciałka syna.

Kiedy w końcu umyła dziecko i wyszła z łazienki, była drżąca i spocona. Usiadła ciężko w kuchni i wpatrywała się nieruchomym i bezmyślnym wzrokiem w stół. Zmusiła się w końcu, aby wstać, włożyć czysty szlafrok i ugotować dziecku kaszkę na mleku. Posadziła Jerzyka na krzesełku z barierką uniemożliwiającą wypadnięcie, dolała do talerza z kaszą syropu malinowego i zaczęła karmić małego. Ten nie połknął jednak kaszki, lecz zatrzymał ją jedynie w ustach, a po chwili wypluł na śliniak. Z następną łyżką zupy uczynił to samo. Pochyliła się nad nim i delikatnie chwyciła dłonią oba policzki, czyniąc z jego ust charakterystyczny ryjek. Wlała weń kolejną łyżkę, lecz mały gwałtownie wypluł gęsty płyn.

Rita, kiedy już otarła oczy z kaszy, spojrzała na swój, przed chwilą zmieniony, szlafrok. Pokryty był ciepłymi, różowymi zaciekami. Zmusiła się, aby delikatnie wyjąć Jerzyka z krzesełka.

Mały, kołysząc całym ciałkiem, wybiegł z kuchni. Na progu potknął się i runął na granitową podłogę w przedpokoju.

Nie ruszała się z miejsca, patrzyła na swój brudny szlafrok i obiema rękami zatykała uszy, aby nie słyszeć tego wrzasku. Czasami miała chęć zadusić własne dziecko.

Dwa kwadranse później Jerzyk, już uspokojony i czysto ubrany, zajął się butelką z mlekiem. Rita, dyskretnie umalowana i odziana w sukienkę, pończochy i domowe pantofle z czerwoną skórzaną kokardką, weszła do kuchni. Wiedziała, czym poprawić sobie humor. Najpierw gustownie się ubrać, myślała, jakby można było wyjść bezkarnie z domu, jakby nie obowiązywał ojcowski zakaz opuszczania mieszkania! A potem coś dobrego zjeść!

Uchyliła drzwi szafki wmurowanej w podokienną wnękę. Wyjęła z niej paterę przykrytą przezroczystą szklaną kopułką. Pod nią był duży kawał tortu Sachera, który wczoraj jej przyniosła ciotka Leokadia. Ugryzła kawałek bez łyżeczki. Smakowało wybornie. Nie godziło się jednak jeść w kuchni jak służąca!

Rita usiadła w salonie i włączyła radio nastawione na lwowską stację. Z głośnika popłynęła wesoła muzyka w wykonaniu jakiegoś jazz-bandu. Zapaliła świeczkę pod bulierą z kawą, którą zaparzyła dobrą godzinę temu. Po chwili nalała do filiżanki pachnącego płynu. Jerzyk siedział okrakiem na dużym samochodzie i – napędzając go siłą swoich nóg – jeździł wokół stołu. Kiedy ją mijał, pogłaskała dziecko po buzi, ale nie pocałowała. Wciąż żywiła do niego urazę.

Oddzieliła srebrną łyżeczką dużą bryłkę tortu, kiedy zadzwonił telefon. Poszła do przedpokoju, aby odebrać. W aparacie usłyszała głos ciotki Leokadii.

– Powiedz, kochanie – powiedziała ciotka po powitaniach – co mam ci kupić. Hanna właśnie wychodzi za moimi sprawunkami, no to zrobi i twoje. Co chcesz zjeść na obiad? Powiedz, to Hanna wszystko przygotuje i zatransportuje do ciebie w południe.

– Nie wiem – odparła, chcąc kończyć tę rozmowę i wrócić do kawy. – Wszystko jedno. Aha, papierosy. To najważniejsze.

Rozłączyła się i weszła do salonu. Jerzyk miał brązowe palce i brązowe policzki. Na jasnobeżowym dywanie w plamie rozlanej kawy, obok przewróconej filiżanki leżał Sacherowski torcik, który dziecko lizało jak zwierzę.

Rita usiadła i zapaliła papierosa. Cała dygotała, w jej głowie kłębiły się przyśpieszone obrazy, w jej ustach – gorzki dym, a w głowie – nienawiść. Do własnego dziecka. I do własnego ojca, którego wyrokiem została skazana na domowy areszt.

***

Popielski obudził się krótko przed południem i ledwo zdążył na odprawę u Zubika. Przeklinał w myślach tanią wódkę, którą kupił nad ranem w melinie koło dworca. Wciąż czuł jej smak, a właściwie absmak. Mógł sobie darować to chwilowe znieczulenie, to pozorne zaleczenie frustracji, jaką odczuł, kiedy już się okazało, że Marceli Wilk nie jest Herodem! Mogłem odreagować dzisiaj po pracy, myślał, w „arcyknajpie” Atlas wypić butelkę starki podolskiej pod roladę na zimno i pod porcję śledzi pod pierzynką! Ale nie! Ja musiałem koniecznie napić się jakiejś podłej karbidówki o piątej rano! Dobrze, że skończyło się na kacu, a nie na zatruciu!

Siedział pochmurny, manipulował przy swoich źle zapiętych spinkach do mankietów, pocierał palcem nieogolony podbródek i myślał o gotowanych serdelkach z chrzanem, które tęsknie wołały do niego z kuchni, kiedy wściekle głodny wybiegał na to zebranie.

Jak się spodziewał, pierwszy dzień śledztwa niczego ciekawego nie przyniósł. Grabski i Kacnelson wycierali kąty wszelkich możliwych kantorów i rozmawiali z ogromną liczbą fabrykantów i właścicieli różnych firm. Skutek tych przesłuchań był nader mizerny, choć dwóch szefów rozpoznało dzisiaj na zdjęciach swoich podwładnych. Tych natychmiast przywieziono na Łąckiego. Tam, klnąc i złorzecząc, czekali na identyfikację. Choć funkcjonariusze nie widzieli żadnego uderzającego podobieństwa pomiędzy zatrzymanymi a mężczyzną z portretu pamięciowego, a ponadto jeden z nich miał brodę, to jednak, zgodnie z rozkazem musieli Popielskiemu pozostawić ostateczną identyfikację. Ten przed zebraniem u Zubika tylko rzucił okiem na zatrzymanych i natychmiast pokręcił przecząco głową. „Musieliście podpaść czymś szefowi” – mruczeli policjanci, wypuszczając ich na wolność.

Cygan i Żechałko natomiast jak od muru odbili się od różnych lekarzy i od instytucyj medycznych. Wszędzie odsyłano ich z kwitkiem, zasłaniając się tajemnicą lekarską. Nasłuchali się przy tym ostrych słów na niehonorowe postępowanie policji. Nie pomogło, gdy, chcąc przełamać szlachetny opór lekarzy, opisywali potworne cierpienia, jakich doznało dziecko. Nawet rozliczne znajomości i autorytet Pidhirnego, który był bardzo uczynny w szukaniu różnych dojść do sług Eskulapa, nie na wiele się przydały. Na współpracę z policją zgodzili się tylko dwaj medycy pochodzenia żydowskiego. Niestety ich pacjenci epileptycy należeli wyłącznie do tejże nacji, zaś opis Popielskiego zdecydowanie ją wykluczał.

Nic zatem dziwnego, że przed południem Cygan i Żechałko – po klęsce na „froncie medycznym” – szybko dołączyli do kolegów i cała czwórka, rozdzieliwszy się sprawiedliwie, zagłębiła się w świat zakurzonych segregatorów, szaf z terkoczącymi żaluzjami, antresol, których okna z mlecznego szkła wychodziły na hale produkcyjne lub na brudne podwórka – w całe to imperium biuralistów ubranych w zarękawki, daszki na gumce i grube binokle. Wyniki eksploracyj tej czwórki śledczej były równie kiepskie jak skutek przesłuchiwania przez Popielskiego sprzedawców meloników. Najgorsze jednak wieści miał dla nich Zubik.

– Wiecie, panowie, ile mieliśmy zgłoszeń od obywateli, którzy rozpoznali na plakatach twarz podejrzanego? – Naczelnik zrezygnowanym ruchem wsunął brodę i pucołowate policzki w obie dłonie. – Trzydzieści dwa! Cztery telefony i dwadzieścia osiem zgłoszeń osobistych, w tym jeden człowiek, oczywisty wariat na przepustce z Kulparkowa, przyznał się do winy.

– Teściowa rozpoznała na plakacie znienawidzonego zięcia? – mruknął Popielski.

– Nie czas na żarty, komisarzu. – Zubik nastroszył resztki misternie zaczesanych włosów. – Oczywiście, że mogą być fałszywe. Wobec braku ludzi zatelefonowałem do nadinspektora Domańskiego i poprosiłem go o dodatkowe kadry dla sprawdzenia tych wszystkich zgłoszeń. Wiecie, panowie, co mi odpowiedział? Że może oddelegować trzech ludzi. Trzech! Pozostali są na ćwiczeniach wojskowych!

– Trudno. – Grabski zasępił się. – Idzie wojna…

– Idzie wojna! – wrzasnął Zubik. – A ja tu muszę podejmować decyzje! I podjąłem! Na razie nie sprawdzamy ludzi ze zgłoszeń od ludności. Zapisujemy nazwiska, ale nie sprawdzamy! Sprawdzimy ich…

– Po wojnie – wtrącił Popielski.

– Panie komisarzu – zasyczał Zubik. – Pan dzisiaj wykazuje się tylko dowcipkowaniem!

Zapadła cisza. Popielski zapalił papierosa, lecz natychmiast go zgasił. Po przepiciu nie smakował mu tytoń.

– Przepraszam – powiedział. – To taki humor wisielczy. Ale wie pan, naczelniku, że na coś chyba natrafiłem. Pamiętają panowie, że ten pijany stróż zeznał, iż Herod…

– Proszę zapomnieć tego imienia! – krzyknął Zubik. – Chyba że będzie pan ministrantem i czytał ewangelię w kościele!

– To musiałbym być księdzem – ciągnął Popielski tym samym tonem. – Otóż podejrzany kazał stróżowi pilnować kilofa, mówiąc, że kosztuje on złotówkę czy coś koło tego.

– Dokładnie złotówkę – mruknął Żechałko, spojrzawszy do protokołu.

– Założyłem – Popielski kiwnął głową, jakby chwaląc akrybię protokolanta – że kilof został wypożyczony. I miałem szczęście. W wypożyczalni narzędzi Sokalskiego, nota bene w pierwszej, w jakiej byłem, pracownik rozpoznał na portrecie niejakiego Marcelego Wilka, zamieszkałego przy Kubasiewicza. Natychmiast tam pojechałem i spotkałem rzeczonego Wilka. To nie jest ten człowiek, który umęczył Kazia Markowskiego. Pół roku temu ukradziono mu dowód osobisty i ktoś tym dowodem się posłużył przy wypożyczeniu kilofa. Moim zdaniem, trzeba odwiesić dochodzenie sprzed pół roku i złapać tego, co ukradł Wilkowi dowód.

– To nic nie da – powiedział wolno Zubik. – Kieszonkowcy mają pod ręką całą masę dowodów osobistych i innych kradzionych dokumentów. Wystarczy pójść do Bombacha i dyskretnie zasugerować barmanowi, że potrzebuje się lewych papierów. Zaraz pojawi się jakiś sprzedawca dowodów, świadectw maturalnych, praw jazdy i tak dalej.

– Nie zgodziłbym się z panem naczelnikiem. – Popielski był coraz bardziej rozdrażniony. – Nasi kieszonkowcy mają swoisty kodeks honorowy. Okradają ludzi z pieniędzy, z zegarków, lecz nie z dokumentów. Te zawsze odsyłają pod właściwy adres. Dlatego należy odwiesić dochodzenie w sprawie okradzenia Marcelego Wilka, choćby miały na nas spaść za to gromy z jakiegoś komisariatu, gdzie je zawieszono!

– A pan ma coś dla nas, doktorze Pidhirny? – Zubik znany był z tego, że w niewygodnych dla siebie sytuacjach nagle zmieniał temat rozmowy.

– Sprawca oddał kilof do wypożyczalni? – zapytał medyk, nie patrząc na Popielskiego.

– Tak – odpowiedział komisarz.

– Myślałem trochę nad jego psychiką – powiedział powoli medyk, który siedział demonstracyjnie daleko od Popielskiego. – Zaintrygował mnie ten jego nowiutki melonik. Świadczyłby on o tym, że człowiek ten bardzo dba o pozory. Jest biedny, żyje w nędzy, lecz wydarł sobie parę groszy, aby kupić ten melonik. Jest on jakby jego chorągwią. On nią macha, jakby chciał powiedzieć „mam swoją godność”. Co to znaczy? To znaczy, że ten człowiek jest megalomanem. Z drugiej strony może on ten melonik traktować jako symbol przynależności do pewnej kasty. To świadczyłoby o tym, że został być może kiedyś zdeklasowany, wypchnięty poza tę kastę. Poza tym oddał kilof, mimo że mógł go bezkarnie zachować. To może oznaczać: „jestem ponad przeciętnymi pospolitymi złodziejami”, „jestem od nich kimś lepszym”.

Doktor umilkł i posyłał Popielskiemu wrogie spojrzenia. Komisarz wiedział, że medyk chciałby coś jeszcze dodać, ale nie może ze względu na tajemnicę gwałtu na pani Markowskiej. Pidhirny mówił swoim wzrokiem: „Widzisz, Popielski, nie chcesz ze mną współpracować, a ja coś wiem, co będzie bezużyteczne, jeśli nie sprzężemy swych sił”.

– Proszę o wnioski, doktorze. – Zubik sprawiał wrażenie zdezorientowanego tym wywodem.

– Moim zdaniem – odparł Pidhirny – poszukiwany przez nas człowiek jest zdeklasowanym, zubożałym szlachcicem lub bezrobotnym urzędnikiem, który dotkliwie przeżył wylądowanie na bruku. Tacy ludzie często zwalają na innych winę za swe niepowodzenia życiowe. Ofiarami nienawiści są nierzadko Żydzi. Podejrzanego szukałbym wśród antysemitów. Zacząłbym od organizacyj narodowych polskich.

– Doktorze, jest pan niepoprawny. – Zubik nie był zachwycony tym ostatnim przypuszczeniem. – Znów chce pan przemycić swoje przekonanie, że człowiek z portretu zamordował Henia Pytkę. Tymczasem już powiedziałem, że morderca Henia…

– Wiem, co pan powiedział – przerwał mu Pidhirny. – Ale pan nie jest magikiem, a pańskie słowa to tylko hipoteza…

Popielski, mimo nikotynowego wstrętu, postukał egipskim o papierośnicę i zapalił. Zamyślił się, a dyskusja pomiędzy doktorem a naczelnikiem docierała do niego jakby z oddali, jakby wytłumiona grubym filtrem dymu. „Wśród antysemitów, szukałbym wśród antysemitów”, dźwięczało w głowie komisarza. Patrzył na coraz bardziej rozzłoszczonego doktora, ale nie słyszał jego głosu. Słyszał za to swoją własną tyradę sprzed paru tygodni, kiedy z Pidhirnym spotkali się późną nocą w prosektorium i pochylali nad zmasakrowanym ciałkiem Henia Pytki.

„Żydzi zamykają się w swych domostwach – mówił wtedy Popielski. – W komisariacie na Kurkowej zamknięto bezrobotnego z bańką nafty. Złapano go przy synagodze Złota Róża”. Człowiek zdeklasowany, bezrobotny antysemita z bańką nafty.

Chce podpalić synagogę.

„To ja zrobiłem – mówił Herod na fabrycznym podwórzu. – To ja nakłuwałem dziecko. To ja łamałem mu ręce i giczały. To ja wcisnąłem mu łeb pod kolano. I nic mi to nie dało. Nikt mnie wtedy nie zabił”.

Chciał zginąć, myślał gorączkowo Popielski, chciał zostać zabity przez Żydów. Dziwny antysemita, który chce być zabity przez Żydów. Może chce być drugim Chrystusem? Wszystko jedno, za kogo się uważa. Ważne jest to, że chciał Żydów sprowokować. Najpierw rzucić na nich podejrzenie o mord rytualny, potem podpalić synagogę. Tylko po co? Jeśli chciał zginąć, to wystarczyłoby, żeby przyznał się Żydom do wszystkiego, a zostałby rozszarpany przez starozakonnych. Taki być może był jego plan. Pod synagogą zatrzymano człowieka z bańką nafty. Zaprowadzono go na komisariat na Kurkową. Tam pewnie się wyłgał i go wypuścili. Ale musieli coś zapisać. Jakieś nazwisko, adres.

Popielski zgasił papierosa, włożył kapelusz i wyszedł z gabinetu. Wzrok wszystkich mężczyzn spoczął na Zubiku. Oczekiwano wybuchu.

– No co się panowie tak patrzycie. – Naczelnik spokojnie przyklepywał do czaszki resztki włosów. – Nie od dziś znamy Popielskiego. Indywidualista, ale skuteczny. Wpadł na jakiś pomysł i poszedł po prostu tym śladem. Zobaczymy, dokąd dojdzie.

– Oby tylko nie na skraj przepaści – powiedział cicho Pidhirny.

***

Chevrolet Popielskiego zatrzymał się na ulicy Kurkowej. Komisarz lubił tę ulicę wiodącą stromo pod górę. Tego samego nie mógł jednak powiedzieć o kierowniku IV Komisariatu Dyżurnego. Kiedy wchodził do bramy, opatrzonej numerem 23, przypomniał sobie swoje daremne wysiłki, aby przekonać do pewnych nieregulaminowych działań owego drewnianego służbistę i beznadziejnego pedanta, aspiranta Stanisława Olejowskiego. Chodziło wtedy o pewnego złodzieja, którego Popielski chciał przesłuchać, lecz formalnie nie miał do tego prawa. Kierownik, rozzłoszczony prośbami i groźbami komisarza, wyrzucił go po prostu za drzwi, żądając odpowiednich dokumentów, w tym protokołu przekazania zatrzymanego. Popielski dokumenty te dostarczył nazajutrz, ale złodziej ów został zwolniony za kaucją. Kiedy komisarz popędził pod adres zwolnionego złodzieja, okazało się, że nikt taki już tam od dawna nie mieszka. Wtedy na komisariacie IV rozpętało się piekło. Popielski ryczał jak wół na kierownika, a ten walił pięścią w biurko i pokazywał dokument kaucyjny, podpisany przez sędziego śledczego. Pewnie rzuciliby się sobie do gardeł, gdyby Popielskiego nie wezwał wtedy goniec od samego komendanta wojewódzkiego.

Teraz, wchodząc na schody komisariatu przy ulicy Kurkowej, miał nadzieję, że nie spotka Olejowskiego, do którego do dziś czuł najwyższą awersję.

W poczekalni za długą barierą siedział posterunkowy w czapce, której rzemień, zakończony sprzączką i opasujący brodę, nadawał funkcjonariuszowi państwowemu surowego i uroczystego wyglądu. Notował on zeznania niskiego, rudego Żyda oraz ukraińskiego chłopa, którzy najwidoczniej weszli ze sobą w jakiś spór na jarmarku, ponieważ kłócili się o kaczkę i obrzucali się mało przychylnymi określeniami „biber” i „der cham”. Gdyby nie byli rozdzieleni potężnym brzuchem innego posterunkowego, ich spór skończyłby się bijatyką, w której Żyd miałby w porównaniu z potężnym Ukraińcem marne szanse.

Było upalnie. Pod lampą roiły się muchy i nie miały najmniejszego zamiaru nawet zbliżyć się do wiszącego na niej lepu. Posterunkowy co chwila kraciastą chustką ocierał pot lejący się wąskim strumykiem spod czapki, uspokajał kłócących się obywateli, maczał stalówkę w atramencie i mozolnie pisał raport z całego zajścia.

Popielski podszedł do barierki i zastukał w nią głośno. Wszyscy umilkli.

– Dzień dobry, panie komisarzu. – Dyżurny zerwał się i zasalutował. – Czym mogę służyć?

– Dobry to będzie za chwilę, drogi panie posterunkowy Stych – spojrzał groźnie na zatrzymanych – kiedy ci tutaj przestaną się wydzierać, a pan pozwoli mi przejrzeć dokumentację ostatnich zatrzymań.

Żyd i Rusin umilkli i wpatrywali się z przestrachem w Popielskiego. Posterunkowy uczynił zapraszający ruch ręką. Był najwyraźniej zadowolony, że taki sławny komisarz pamięta jego nazwisko.

– Proszę, niech pan zachodzi, panie komisarzu – powiedział. – Tutaj w szafie, zielona teczka na najwyższej półce. Proszę korzystać.

Popielski otworzył szafę i wziął do ręki teczkę, której kolor on sam określiłby jako brudnoszary. W dyżurce zapadła cisza. Wszyscy z wielkim zainteresowaniem obserwowali komisarza. Ten przeglądał powoli kartkę za kartką, raport za raportem.

Ta cisza najszybciej znudziła się rusińskiemu rolnikowi. Wykorzystał to, iż nikt na niego nie zwraca uwagi, i pogroził Żydowi, uderzając się lekko potężną pięścią w podbródek.

– Her policaj! – wrzasnął starozakonny. – Der cham macht a kłótnie! Der cham hat kaczkie giesztiłen!

– Czoho ty, Żydu, mene chamom nazywajesz?! – Rusin nacisnął na głowę futrzaną czapę i ruszył groźnie na swojego przeciwnika.

– W polskim urzędzie mówić po polsku! – krzyknął posterunkowy i spojrzał na Popielskiego, oczekując aprobaty dla swojego wystąpienia; nie uzyskawszy jej, krzyknął jeszcze głośniej. – A najlepiej to zamknąć mi tu pysk, do jasnej cholery!

Popielski nie słyszał tej uprzejmej wymiany zdań, nie słyszał też ostrej reakcji funkcjonariusza. Zagłębiony był w lekturze.

Zatrzymany twierdził, że naftę ma dla swoich potrzeb, a nabył ją na Bazarze Stryjskim. Rozlewanie nafty pod bóżnicą wyjaśniał swym alkoholowym upojeniem, nie zamiarował bynajmniej żadnego podpalenia. Wobec braku podstaw zatrzymano do wytrzeźwienia, a nazajutrz wypuszczono na wolność.

Wzrok Popielskiego spoczywał na nagłówku raportu. Zatrzymany z bańką nafty człowiek nazywał się Marceli Wilk.

***

Lwowianie byli tradycjonalistami i wykazywali się zawsze całkowitą obojętnością na wszelkie nazewnicze innowacje wprowadzane przez władze miejskie. Park Kościuszki określali uparcie starym mianem „Ogrodu Jezuickiego”, a Więzienie Karno-Śledcze wciąż nazywali „Brygidkami”, choć podłużny i ponury dawny budynek klasztorny przy ulicy Kazimierzowskiej cesarz Józef odebrał siostrom brygidkom ponad półtora wieku wcześniej i od razu przeznaczył do celów penitencjarnych.

Popielski zawsze, kiedy przebywał u Brygidek, zastanawiał się nad tym konserwatyzmem nazewniczym i stworzył nawet dwie hipotezy na temat kolokwialnej nazwy więzienia. Po pierwsze, ludność mogła tak nazywać ten gmach wiedziona solidarnością z siostrzyczkami, którym wspomniany cesarz brutalnie odebrał ich własność, po drugie – nazwa „u Brygidek” była swoistym „obłaskawieniem” groźnego gmachu. Było to zjawisko podobne do starogreckiego zwyczaju każącego krwawe boginie zemsty, Erynie, nazywać „Eumenidami”, czyli „Łaskawymi”.

Popielski porzucił problematykę nazewniczą i wrócił myślami do nowego tropu. Wiedział, że zbliża się do kluczowego i najtrudniejszego momentu i że nie ruszy dalej ani na krok, jeśli nie stanie na pewnym gruncie i nie ustali, kto wykorzystuje dowód osobisty Marcelego Wilka. Można to było zrobić na kilka sposobów. Albo ubłagać Zubika, by odwiesił dochodzenie w sprawie kradzieży dowodu, albo poprosić Moszego Kiczałesa, by nakazał swym ludziom zdobycie takiej informacji. Pierwsza metoda była z góry skazana na przegraną i to wcale nie z powodu niezrozumiałych oporów Zubika, lecz dlatego że pijanego Wilka okradziono gdzieś na Kleparowie i nie sposób było po pół roku odtworzyć okoliczności tego występku. Druga metoda była dobra, ale stałaby się, niestety, „ostatnią prośbą do złotej rybki”.

A Popielski wciąż wierzył, że ostatnia prośba do Kiczałesa będzie zupełnie inna, że stanie się ona uwieńczeniem całego dochodzenia w myśl zasady obitus coronat opus, a właściwie mors coronat opus, śmierć wieńczy dzieło. Na szczęście miał jeszcze jedno inne wyjście. Dlatego siedział teraz u Brygidek i na kogoś czekał w kancelarii dobrze mu znanego naczelnika Arnolda Piaseckiego.

Edward Hawaluk zwany Edzikiem wszedł do pomieszczenia w asyście strażnika. Naczelnik Piasecki zgasił papierosa i wstał.

– Zostawiam go panu, komisarzu – powiedział, zabierając się do wyjścia.

– Dziękuję, panie naczelniku – odparł Popielski. – To nie potrwa dłużej niż kwadrans.

Kiedy zostali tylko we dwóch, Popielski wskazał więźniowi krzesło.

– Siadaj, Edzik. – Położył przed swoim rozmówcą kartonowe pudełko z egipskimi. – Zapalisz?

– Nie. – Hawaluk pchnął pudełko w stronę Popielskiego tak mocno, że spadło ze stolika.

– Trudno. – Komisarz uśmiechnął się, podniósłszy papierosy i położywszy je ponownie na blacie. – Będziesz zdrowszy. A może się napijesz? To zdrowiu nie szkodzi. Nie brudzi ani munduru, ani honoru. Podobnie jak rozmowa ze mną.

Postawił przed więźniem ceramiczną piersiówkę z wódką Karpatówką. Ten nawet na nią nie spojrzał.

– Lubię cię, Edzik. – Popielski zdjął kapelusz i podrapał się po zabliźnionej ranie na głowie. – Mam do ciebie słabość, Edzik. I to nie dlatego, że cię tutaj wsadziłem i że obaj obchodzimy imieniny tego samego dnia, 13 października. Nie. To dlatego, że mam córkę, podobnie jak ty. I podobnie jak ty kocham ją nad życie. Ja jednak, w odróżnieniu od ciebie, wiem, co się dzieje z moją córką. A ty nie wiesz. A chcesz może wiedzieć?

Hawaluk sięgnął po papierosa. Popielski wstał i podał mu ogień. Więzień z rozkoszą zaciągnął się dymem, przymykając przy tym oczy.

– Co si takiegu dzieji z moju córku? – zapytał.

– Wszystkiego się dowiesz za chwilę. Ale najpierw ja muszę czegoś się dowiedzieć od ciebie. Jakiś doliniarz na Kleparowie ukradł pół roku temu dokumenty na nazwisko Marceli Wilk. Teraz tymi dokumentami posługuje się Herod. Wiesz, kto to jest Herod?

– Nie.

– Słyszałeś o zabójstwie dziecka na Żółkiewskiej?

– Tak.

– Zabił je Herod. A słyszałeś o połamaniu innemu dziecku nóżek? To dziecko zostało wepchnięte do beczki w fabryce ultramaryny na Słonecznej. Na szczęście przeżyło. Słyszałeś o tym?

– Tak.

– Dużo tu słyszysz.

Zapadło milczenie, które się nawet spodobało Popielskiemu. Edzik nie mówił, kiedy go o nic nie pytano. Dobra cecha.

– Jedno i drugie zrobił zbrodniarz zwany Herodem. Posługuje się on skradzionymi dokumentami na nazwisko Marceli Wilk. Muszę wiedzieć, kto kupił ten skradziony dowód. A może ktoś na te dokumenty złożył zamówienie, co? A ty w tym wszystkim możesz pomóc. Wystarczy, że dasz mi jakiś adres twojego zastępcy na wolności. I wtedy szybko ustalimy, kto ukradł. Tego twojego zastępcę, a potem doliniarza, oczywiście puszczę wolno. Ale najpierw z nim porozmawiam i dowiem się, kto od niego kupił dowód. Możesz mi pomóc, Edzik. Proszę cię o to.

Hawaluk milczał, a jego milczenie nie podobało się tym razem komisarzowi.

– Chcesz wiedzieć, co się dzieje z twoją córką? – zapytał, wypuszczając dym nozdrzami.

– Wiem, co si dzieji. Nic dobregu.

– Zadałem ci złe pytanie, Edzik. Powinienem zapytać nie „co się dzieje”, ale „co się stało”. Pomożesz mi, to wtedy ci powiem, co się stało z twoją córką.

Znów zapadło głuche milczenie. Obaj myśleli o piętnastoletniej Zośce Hawaluk, którą po osadzeniu ojca w więzieniu i po śmierci matki do niedawna wychowywali – za pieniądze Edzika – dobrzy i życzliwi ludzie. Ale oni nie potrafili – a tak naprawdę to nawet im się nie chciało – nieustannie poskramiać ciągot dziewczyny do wejścia w upragniony przez nią świat wyższych sfer, owiany wonią uwodzicielskich perfum i dźwięczący angielskim walcem. Kiedy po raz kolejny uciekła z przybranego domu do kochanka, który wydawał się jej zamożny, zapomnieli o dziewczynie, ograniczając się jedynie do powiadomienia o tym jej ojca.

Ponieważ nie była ona zbyt urodziwa, nie mogła znaleźć hojnego „słodkiego pana” z wyższej klasy i musiała się zadowolić substytutami: dźwiękiem harmonii, smakiem pierogów, przyśpiewkami w zaplutych knajpach i obmacywaniem przez pijanych czeladników. Na swój pierwszy tryper czekała o wiele krócej niż na księcia na białym koniu.

– Podaj mi jakieś nazwisko, jakiś adres, jakiś telefon. – Popielski się zniecierpliwił. – Człowieka, który mi pomoże dotrzeć do smytracza i do Heroda.

– Co si stału z moju córuniu?

– Weź sobie papierosy. – Popielski przesunął paczkę egipskich w stronę więźnia. – Wszystkie. Wsyp je sobie do kieszeni. A pustą paczkę mi oddaj. Z numerem telefonu, z nazwiskiem, z jakimś adresem. Z czym tylko chcesz.

– Napiji si. – Więzień schował papierosy do kieszeni, nabazgrał coś na paczce leżącym na stole ołówkiem i schował piersiówkę do kieszeni bluzy. – Co si stału z moju córku?

– A bo ja wiem? – Popielski wstał i otrzepał spodnie z niewidzialnego pyłu. – Raz z górki, raz pod górę – jak u każdego…

– Co z Zosiu, ty psia mordo!? – Hawaluk również wstał i omal się nie rzucił na komisarza.

– Nie wiem. – Popielski oparł pięści na stole i wpatrywał się w starego złodzieja. – Ale wiem, co będzie z tobą, jak pomożesz mi złapać Heroda. Kiedy go złapię dzięki twoim informacjom, to ty następnego dnia już się żegnaj z kumplami spod celi!

Hawaluk patrzył na Popielskiego otwartymi ze zdumienia oczami.

– Przyrzekłem ci kiedyś, że cię złapię i wsadzę do Brygidek – mówił wolno komisarz. – Dotrzymałem słowa. Myślisz, że teraz nie dotrzymam? Pakuj już samarę, Edzik!

Sięgnął po telefon. Powiedziawszy coś do słuchawki, włożył kapelusz, a paczkę po papierosach schował do kieszeni. W czasie tych czynności przyglądał się bez słowa Hawalukowi. Jeśli mi pomożesz, złodzieju, mówił do niego w duchu, to moja ostatnia prośba do złotej rybki nie będzie brzmiała „Zabij Heroda”, lecz „Wyciągnij z kicia Edzika”.

A Heroda i tak zabiję, choćby bez Moszego Kiczałesa, pomyślał, podając rękę naczelnikowi Piaseckiemu, który właśnie wszedł do swej kancelarii.

***

Nad miastem zapadł duszny burzowy wieczór. Popielski siedział w swoim policyjnym gabinecie i przeglądał Pieśni Horacego. Nie czytał ich, lecz bacznie je obserwował w poszukiwaniu sytuacji, w której przymiotnik i rzeczownik należałyby do innych wersów. Taki zabieg niektórzy filologowie uważali za niezwykle kunsztowny, on sam zaś – nie znosząc Horacjańskiej poezji – traktował go jako wersyfikacyjną nieporadność.

To filologiczne zajęcie było interesującą łamigłówką i skutecznie zabijało nudę ogarniającą go podczas czekania na pilny telefon, którego się dzisiaj spodziewał.

Pod numer zapisany na paczce po egipskich zadzwonił od razu po wyjściu od Brygidek. Ktoś odebrał i Popielski usłyszał stukanie butelek, podniesione głosy i zachrypnięty bas, który ów rwetes uciszał. Popielski wypowiedział tylko dwa słowa, napisane przez Hawaluka obok numeru telefonu: „Mordziasty, robacznica”. „Podaj twój numer, ktoś zadzwoni” – zachrypiał głos w słuchawce. Popielski zrobił, co mu kazano, i usłyszał przeciągły sygnał przerwanego połączenia. Zatelefonował raz jeszcze na centralę i dowiedział się, że wybierany przez niego numer należy do służbówki majstra w rozlewni octu na ulicy Łokietka. Zapisał nazwisko owego majstra – tak na wszelki wypadek, bo przecież nie zamierzał go przesłuchiwać. Bo i po co? Zależało mu jedynie na dotarciu do złodzieja, który dostarczył dokumenty Herodowi, nie zaś na rozpracowaniu lwowskiej spółdzielni kieszonkowców, której domniemany herszt pracował być może w octowni. Zależało mu tylko na jednej telefonicznej rozmowie.

I teraz właśnie, tropiąc mniej lub bardziej wydumane Horacjańskie potknięcia, Popielski w napięciu czekał, aż telefon zadzwoni.

Stało się to krótko po ósmej wieczór. Komisarz patrzył z radością na podskakującą na widełkach słuchawkę i nie śpieszył się wcale z jej podniesieniem. Odebrał po siódmym sygnale.

– Halo – powiedział powoli. – Popielski przy aparacie.

– Już nie wytrzymuję z tym dzieckiem! – Usłyszał głos Rity, w którym drżały nuty histerii. – Już nie wytrzymam! Rozumie tatuś?!

Komisarz wiedział, że powinien jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, bo tajemniczy „Mordziasty” mógł właśnie teraz telefonować, a sygnał zajętego połączenia mógł go zniechęcić.

– Córeczko – powiedział najłagodniej, jak mógł. – Dzisiaj cię odwiedzę. Wtedy porozmawiamy. Powiesz, co cię trapi. A teraz przepraszam. Czekam na pilne połączenie.

Odłożył słuchawkę i zamknął z hałasem Pieśni Horacego. Telefon znów zadzwonił. Tym razem odebrał po trzecim sygnale.

– Nie będę dłużej siedziała z tym dzieckiem w domu, rozumie tato? – Rita syczała do słuchawki. – Jurusia rozsadza energia, musi ją wyładować. Jutro idę z nim na dzieciniec albo do parku, czy to się tatusiowi podoba, czy nie!

– Przeprowadź się na kilka dni na Kraszewskiego – powiedział spokojnie – Hanna i Leokadia ci pomogą przy dziecku…

– Żartuje tatuś? – Syk nabrał intonacji pytajnej. – Miałabym tak się spieszyć do wspólnego zamieszkiwania wraz z ciotką? Wystarczy, że mieszkałam z nią osiemnaście lat! To całkiem mi wystarczy!

Tym razem to Rita pierwsza zakończyła połączenie. Popielski pomyślał o braku logiki w wywodzie swej córki, która wzbrania się mieszkać z Leokadią na Kraszewskiego, podczas gdy niedługo i tak będą mieszkały razem na Ponińskiego. Ponadto to wzbranianie się było niezrozumiałe, ponieważ ostatnio Leokadia okazywała Ricie wiele serca. Uznał, że zdolność poprawnego rozumowania jego córki jest dzisiaj mocno nadwerężona. Wyjął papierosa z papierośnicy i postukał nim o biurko. Potem przypalił go, założył dłonie na kark i wyciągnął się na krześle. Telefon od córki mimo wszystko bardzo go zaniepokoił. Rita, która była nieposłuszna od dziecka, po urodzeniu Jerzyka wcale nie stała się bardziej powolna ojcowskim zakazom i nakazom. Była niecierpliwa i samowolna, a jego ostrzeżenia i polecenia uważała za nadwrażliwość zgryźliwego policjanta, upartego psa gończego, który wszędzie węszy zło i spisek. Owszem, Popielski był podejrzliwym tropicielem, ale był też uległym ojcem. Wiedział, że po trzecim telefonie, którego spodziewał się za chwilę, pozwoli Ricie opuścić dom i pójść z Jerzykiem na dzieciniec. W końcu miał ją na oku tajemniczy opiekun, wysłannik Moszego Kiczałesa.

Kiedy telefon zadzwonił po raz trzeci tego wieczoru, Popielski podniósł słuchawkę po pierwszym sygnale.

– Pozwalam ci na opuszczenie domu – powiedział. – Możesz wyjść jutro.

– Ta piękni dzinkuji za pozwolenie na szpacirgang – usłyszał cichy głos, który zaraz zamilkł.

Popielski również milczał. Teraz musiał powiedzieć coś, co by go na pewno zidentyfikowało w uszach rozmówcy. Sięgnął do kieszeni po pudełko po papierosach.

– Robacznica – odczytał powoli.

– Za pół gudziny – usłyszał. – Masz być w Piwiarni Kałuskij. Wiesz, gdzie to jest?

– Na Łyczakowskiej.

– Siedź tam i czekaj cierpliwi. Bez szapoklaka na głowi.

Połączenie zostało przerwane. Popielski wstał i spojrzał na zegarek. W ciągu pół godziny, szybkim krokiem, powinien zdążyć na piechotę. Zapiął kołnierzyk koszuli, poprawił bursztynową spinkę w krawacie, a potem miękką szmatką starł kurz z trzewików. Klepnął się w brzuch, z niepokojem stwierdzając jego lekki przyrost, włożył kapelusz, przez ramię przerzucił trencz i wyszedł z pokoju, Na schodach rozpoznał dzwonek swojego telefonu. Zaklął pod nosem, uderzył dłonią o poręcz i zbiegł na dół. Miał dość histeryj córki.

***

Piwiarnia Kałuska pomimo swojej lokalizacji uchodziła za porządny lokal, w którym serwowano smaczne, domowe obiady. W południe zachodziła tu głównie młodzież rękodzielnicza, co drobniejsi urzędnicy z pobliskiego Urzędu Wojewódzkiego, wciąż zwanego „namiestnikostwem”, a nawet studenci Wydziału Lekarskiego. Wnętrze było skromnie urządzone, choć pewnego szyku zadawały gięte krzesła, przypominające kawiarnię Wiedeńską lub Cafe de la Paix. Wieczorami zjawiali się tutaj panowie Kubiszowie, stanowiący braterski duet akordeonistów, i swoją muzyką ściągali na parkiet bardziej lub mniej zaawansowanych w sztuce tańca.

Popielski należał zdecydowanie do tych drugich i unikał, jak mógł, lokali, w których trzeba było tańczyć. Doskonale wiedział, że ma drewniane ucho, a większe od niego poczucie rytmu – jak mawiała Leokadia – ma dąb Grottgera w Ogrodzie Jezuickim. Drażniła go muzyka, irytowali wywijający walce tancerze i wręcz rozwścieczały drwiące spojrzenia, którymi obrzucały go w tańcu jego przygodne i nieliczne partnerki. Piwiarnia Kałuska oferowała jednak inne atrakcje takim beznadziejnym tancerzom jak komisarz. Należały do nich wyśmienite piwo Lwowskie i proste, ale smaczne przekąski.

Popielski siedział – tak jak żądał Mordziasty – bez kapelusza przy bocznym stole, a stała przed nim setka czystej, bomba piwa, smażony ser z zatopionymi w nim ziarenkami kminku i krążkami podsmażanej cebuli oraz różowy, pachnący serdelek spływający plamami musztardy. Te specjały zrekompensowały mu natrętną muzykę i idiotyczne stukanie obcasami o deski podłogi, pokryte trocinami.

Wypił pół stopki, nabił serdelek na widelec i rozgryzł z lekkim chrzęstem jego skórkę. Do żołądka spłynął przyjemnie piekący płyn, a zaraz za nim aromatyczny sos serdelka. Komisarz aż pokraśniał z zadowolenia. Odgryzł kawałek sera i odświeżająca woń kminku napełniła mu usta.

Wtedy podszedł do niego niski kelner ze sztywnymi wąsami pociągniętymi czarnym barwidłem.

– Szanowny panie kumisarzu – kelner pochylił się nad nim. – Ktoś mi każy poprosić pana kumisarza za pięć minut, aby wszedł on du piwnicy za barym. Ja bardzo przepraszam pana kumisarza, ali ktoś mi każy i mówi, że pan kumisarz bardzu łaskaw…

Popielski odprawił kelnera gestem dłoni i dziesiątakiem. W ciągu pięciu minut wypił wódkę, zjadł ser i serdelek, wychylił pół bomby piwa, otarł usta i udał się do baru.

– Gdzie wejście do piwnicy? – zapytał barmana, czując, że wódka mocno go rozgrzała.

– A tutaj, tutaj. – Barman wskazał solidną klapę w podłodze, zamykaną na rygiel.

Popielski podniósł tę klapę i spojrzał w dół. Niczego nie mógł dostrzec w ciemności. Barman stał i patrzył na niego wyczekująco. Otwarta klapa przeszkadzała mu w pracy.

– Zamknij pan za mną! – rzucił mu Popielski i zszedł po stromych schodach. Za sobą usłyszał zgrzyt rygla.

– Niech si pan ni boi – usłyszał w ciemności. – Jak skończymy, to zapukać i panu otworzu. Ja innu dziuru wyjdy. A teraz będziemy pu zaćmi bałakać.

W chłodzie piwnicy panowała miękka, aksamitna ciemność. Pachniało kiszoną kapustą i piwem. Popielski zatoczył krąg rękami. Natrafił na beczkę. Oparł się łokciem na jej okutym brzegu.

– Pół roku temu ktoś na Kleparowie zasmytrał pijakowi dokumenty na nazwisko Marceli Wilk – powiedział komisarz. – Powtarzam. Marceli Wilk. Muszę dotrzeć do tego kieszonkowca. Nie po to, aby go złapać i wsadzić. Nie. Nic mu nie zrobię, on mnie nie interesuje…

– Ta pana pulicaja interesuji ten, kto kupił, ni? – Głos dochodził z bliskiej odległości.

– Tak. Ten, kto kupił, jest mordercą dziecka. Jest zbrodniarzem…

– On moży to i moju teściowu zakatrupić. – Rozmówca komisarza roześmiał się drwiąco. – Dla mni ważny jest tylku to, że pan pulicaj jest od Edzika. Zostaw pan barmanowi telefun. Najpóźnij pojutrzy pan pulicaj będzi wiedział.

W ciemności piwnicy rozległy się odchodzące kroki.

– Panie Mordziasty! – krzyknął Popielski. – A tak z ciekawości, co to znaczy „robacznica”?

– Tak bałaka córka Edzika – usłyszał z oddali. – Na gąsienicę „robacznica” bałakała.

– Tak mówiła, kiedy była mała?

– I mała, i teraz. – Głos już milknął. – Kiedy piji, ciągli kłapi „zalewam robacznicy”.

W oddali walnęły jakieś drzwi i zapadła cisza. Popielski zapalił zapalniczkę i wspiął się po schodach. Uderzył dłonią w wejście do piwnicy. Klapa uchyliła się po dobrej minucie. Policjant wyszedł, wyjął z kieszeni ołówek, poślinił go, uklęknął i napisał na framudze klapy trzy numery swoich telefonów: domowy, służbowy i telefon Rity.

Wskazał barmanowi swoje zapiski i podszedł do zajmowanego wcześniej stolika. A tam już siedziała stara chuda kobieta z ceglastymi policzkami i raczyła się jego niedopitym piwem. Popielski patrzył na nią i zastanawiał się przez chwilę, czy kolor jej lica był spowodowany różem czy też gruźlicą. Kelner podszedł do stolika, bardzo zagniewany, i zamierzył się na kobietę.

– Poszła stąd won, stara rymunda! – krzyknął.

– Daj pan spokój, panie starszy – powiedział poważnie Popielski. – Może ona właśnie robacznicę zalewa?

***

Dochodziła dziesiąta, kiedy Popielski wszedł do kamienicy Rohatyna. Administrator Leon Hiss, siedzący w swym oszklonym kantorze, obrzucił komisarza krótkim spojrzeniem i pochylił się nad biurkiem. Można by sądzić, że wzbudza w nim całkowitą obojętność. Głęboka purpura, która rozlała się po obliczu administratora, świadczyła jednak o tym, że policjant wzbudzał u Hissa większe emocje niż połyskliwa, opasła mucha, która bzyczała w kantorze.

Komisarz wszedł na drugie piętro i zastukał do drzwi mieszkania, które jeszcze przez tydzień miało służyć jego córce. Rita otworzyła natychmiast, jakby czekała na ojca. Jej twarz pachniała różanym kremem, a gęste czarne włosy rozsypane były po aksamitnym kołnierzu watowanego szlafroka. Najwyraźniej szykowała się do snu.

– Niech tatuś wejdzie. – Cmoknęła go w policzek. – Napije się tatuś herbaty albo kawy?

– Nie rób sobie kłopotu, kochanie. – Ojciec powiesił w przedpokoju płaszcz i kapelusz, po czym wszedł do salonu. – Bez służącej masz i tak dużo do roboty. Ale to już niedługo…

Usiadł wygodnie w fotelu i zapalił papierosa. Nie częstował Rity, mimo iż wiedział, że pali. Jej widok z papierosem byłby dla niego nie do zniesienia. Wydawało mu się, że Rita to rozumie, ponieważ nigdy przy nim nie oddawała się nikotynowemu nałogowi.

– Poczęstuje mnie tatuś? – Jego przypuszczenia tym razem okazały się błędne.

Rita wyciągnęła dłoń w stronę papierośnicy. Pokręcił przecząco głową. Nie poznawał swojej córki. Pochylił się ku niej i pociągnął nosem. Nie wyczuł alkoholu. W salonie panował nieład. Na stole stały dwie filiżanki – jedna z czarnymi zaciekami po kawie, druga – oblepiona zaschniętymi liśćmi herbaty. W tej ostatniej tkwił niedopałek. Rita nigdy nie zalewała wrzątkiem herbaty w filiżance, a ta nigdy nie służyła jej jako popielniczka. Skąd ta niechlujna odmiana? Na podłodze walały się rozłożone numery „Pani Modnej”. Beżowy dywan szpeciła brunatna plama.

Kiedy Rita była dzieckiem, składała swoje ubrania w kostkę i układała je w szafie – jedna sztuka na drugiej w porządku kolorów. Kiedy były tego samego koloru, kryterium stawały się jego odcienie. Teraz, jako młoda kobieta, siedziała w bałaganie, wśród papierów i niedopałków. Popielski nie poznawał córki.

– Co się z tobą dzieje, kochanie? – Ujął ją łagodnie za ręce. – Skąd ten bałagan? Wciąż nie daje ci spokoju to, co niedawno przeżyłaś?

– Używa tatko wciąż wody libańskiej? – Rita uśmiechnęła się, nieoczekiwanie tuląc się do ojca, chyba pierwszy raz od dwóch lat. – Bardzo trwały zapach. Golił się tatuś pewnie w południe, a ona cały czas pachnie.

– Tak, wciąż kupuję wodę cedrową Pod Czarnym Psem. – Objął ją za szczupłe ramiona.

Zapadło milczenie. Siedzieli przytuleni do siebie w ciepłym, rozproszonym poblasku. Lampa stojąca w kącie rozszczepiała światło swymi kolorowymi szkiełkami. Z nowoczesnego radia Ericsson dochodziły cicho jakieś wesołe przekomarzania. Popielski o nic nie pytał Rity. Wiedział, że albo sama podzieli się z nim kłopotami, albo nie zrobi tego wcale. Jej uwaga o wodzie kolońskiej mogła być dowodem szczerej miłości, a mogła być zasłoną dymną, skrywającą jakieś zakłopotanie. Rita zawsze była skryta, dumna i nieustępliwa. Poczuł, że drży. Płakała. Nie patrzył na nią. Nie chciał, aby pod wpływem jakiegoś nieporadnego gestu pocieszenia prysł ten chwilowy smutek, który może się zamienić w skłonność do zwierzeń. Pamiętał swoje wściekłe dyskusje z nastoletnią córką, po których czuła się ona upokorzona swoją słabością i po krótkim płaczu stawała się jeszcze bardziej uparta i zacięta. Ale teraz nie była już zajadłą w swym gniewie pannicą. Była młodą kobietą i matką, którą trapiły jakieś niepokoje. Popielski czekał.

W sypialni rozległ się wrzask dziecka. Na początku był podobny do zdartego, zardzewiałego okrzyku pawia, ale później stał się wysokim, monotonnym piskiem.

– Nie wytrzymam z tym bachorem! – krzyknęła Rita tak głośno jak jej synek i wcisnęła długie, wypielęgnowane paznokcie w gęste włosy. – Ja kiedyś z nim nie wytrzymam! Przed godziną położyłam go spać! I tak co wieczór, co wieczór!

– Uspokój się. – Popielski wstał i dotknął głowy córki. – Daj mi pogadać z moim wnukiem. Gdzie on jest?! – krzyknął, zmieniając głos. – Gdzie jest ten rozbójnik jeden!? O, ja mu zaraz dam!

W sypialni zapadła cisza. Po minucie rozległ się radosny bulgot dziecka. Popielski wtargnął gwałtownie do pomieszczenia, zrobił groźną minę, a jego krzaczaste brwi nastroszyły się srogo. Jerzyk aż przysiadał z radości, odchylając do tyłu główkę ozdobioną kilkoma pasmami wilgotnych włosów. Dziadek, zrzuciwszy marynarkę i kamizelkę, porwał wnuka na ręce i przewrócił się na plecy, padając jak długi na łoże Rity. Jerzyk otworzył usta i pokazał w uśmiechu swoje dwa ostre zęby.

Wtedy do pokoju weszła jego matka.

– Telefon do tatusia – powiedziała cicho i usiadła na łóżku obok ojca i syna.

Popielski wstał, wziął Jerzyka na ręce i tańczył z nim, śpiewając Tango łyczakowskie i kierując się do przedpokoju. Nie wyglądał teraz na kiepskiego tancerza. Powalcował do telefonu i podniósł odłożoną przez Ritę słuchawkę. To pewnie Leokadia, pomyślał, zapyta, kiedy będę na kolacji.

To nie była jednak kuzynka Popielskiego.

Komisarz po pięciu minutach wrócił do sypialni i wstawił Jerzyka z powrotem do łóżeczka. Mały zaczął już się nudzić na rękach dziadka i bardzo mu się spodobała ta odmiana. Zaczął uderzać w grzechotki umocowane na żyłce nad łóżkiem.

– On teraz już nie zaśnie – powiedziała ponuro Rita. – Tak go tatuś rozbawił.

– Od jutra mój wnuk – Popielski zaczął się ubierać – może całą swoją energię wydatkować na dziecińcach i w parkach.

– Naprawdę? – Rita uśmiechnęła się z radością. – Naprawdę?

– Za kwadrans to miasto będzie wolne od potwora.

Komisarz ucałował wnuka i córkę, po czym wyszedł z sypialni.

***

Popielski wsiadł do samochodu i ruszył ostro. Jechał w stronę ulicy Kazimierzowskiej. Już dzisiaj nie opóźniał finału swego dochodzenia, nie porównywał cielesnych rozkoszy w salonce ze szczęśliwym końcem sprawy, do którego się zbliżał, nie napawał się swoją władzą nad zbrodniarzem. Jechał szybko, ostro i niebezpiecznie.

Obok pomnika Smolki nieomal zderzył się, z własnej zresztą winy, z motocyklem. W jednej chwili skręcił gwałtownie kierownicą i – ominąwszy motor – wpadł w krótką uliczkę Kołłątaja, prowadzącą do więzienia u Brygidek. Spojrzał w lusterko i widział motocyklistę, który stracił tak niebezpiecznie równowagę, że koła motocyklowego wózka bocznego straciły kontakt z brukiem. Nie myślał jednak wcale o motocykliście ani o ewentualnym pasażerze wózka. W uszach wciąż mu brzęczała rozmowa z Mordziastym.

Kieszonkowiec w ciągu zaledwie dwóch kwadransów zdobył potrzebną Popielskiemu informację. Okazało się, że jeden ze smytraczy dostał w szynku dorożkarzy za operą zlecenie na kradzież dowodu. Zleceniodawcą był dziwnie zachowujący się człowiek. Miał melonik nasunięty na oczy, a szalik zakrywał mu połowę twarzy. Najdziwniejsze było jednak to, że kazał odnieść sobie skradziony dowód pod domowy adres. Brzmiał on „Bernsteina 5, suteryna”. Po ukradzeniu dowodu jakiemuś pijakowi na ulicy Kleparowskiej doliniarz ów poprosił Mordziastego o to, aby wraz z kilkoma innymi był mu obstawą przy dostarczaniu zleceniodawcy „fantu”. Wbrew obawom ochrona była niepotrzebna i wszystko przebiegło w najlepszym porządku. Pod czujnym okiem ukrytych kolegów kieszonkowiec dostarczył zamówiony dowód, odebrał zapłatę i bezpiecznie opuścił kamienicę.

Popielskiemu nie dawało spokoju jedno istotne spostrzeżenie Mordziastego. Kieszonkowiec ów, należąc wtedy do obstawy, stał przy oknie suterenowego mieszkania zleceniodawcy. Spojrzał przez nie i dostrzegł nastoletniego chłopca. Mordziasty nazwał go „mentekaptusem”. Kiedy Popielski usiłował dowiedzieć się czegoś bliższego na temat zachowania chłopca, Mordziasty odpowiedział: „To koniec naszej umowy, pulicaju”, i odłożył słuchawkę.

Dochodziło wpół do jedenastej, kiedy Popielski zaparkował pod komisariatem na ulicy Kazimierzowskiej. Wysiadł i po kilku sekundach wszedł w ulicę Bernsteina. Kamienica, opatrzona numerem 5, była w stanie renowacji. Przed nią wznosiło się rusztowanie, na którym ustawione były blaszane beczki z wapnem. Obok beczek siedział jakiś młody człowiek, palił papierosa i majtał nogami. Był to najwidoczniej stróż pilnujący budowlanego dobytku pozostawionego przez robotników. Spojrzał uważnie na Popielskiego i – otaksowawszy jego ubiór – szybko uznał, że ten elegant nie może być potencjalnym złodziejem tynku, farby suchej lub zaprawy murarskiej.

Komisarz wszedł do bramy nie niepokojony przez nikogo. Była otwarta na oścież, co świadczyłoby, że dozorca albo tu nie mieszkał, albo nie pełnił funkcji nocnego portiera. Słaba żarówka oświetlała jakieś obwieszczenie oraz listę lokatorów. I to, i to wypisane było krzywymi literami. Obwieszczenie było krótkie, informowało o inspekcji kominiarza i domagało się bezwarunkowej obecności wtedy w domu wszystkich lokatorów. Lista mieszkańców była natomiast długa i zawierała dwadzieścia pięć pozycyj. Pod słowem „suteryna” zapisano „Bernard Garyga”.

Popielski zszedł po dwóch schodkach w stronę drzwi do piwnicy i ujrzał przed nimi drzwi do mieszkania Garygi. Padał zza nich wąski promień światła i rozrzedzał nieco ciemność korytarza. Komisarz zdjął kapelusz i przyłożył do drzwi ucho. Usłyszał szczęk talerzy i piskliwe okrzyki. Wyszedł na podwórko i zbliżył się cicho do okna, którego parapet był kilka centymetrów powyżej gruntu. Kucnął przy ścianie, a potem ostrożnie wystawił zza framugi jedno oko i policzek.

Okno było otwarte i niezasłonięte. Ubogą izdebkę zajmował duży stół przykryty ceratą. Siedział przy nim szpakowaty mężczyzna w koszuli bez kołnierzyka i w kamizelce. Duże, spracowane dłonie zaciskał w pięści. Treść rozłożonej przed nim książki najwyraźniej go wzburzała, bo co chwila zaciskał mocno dłonie, aż bielały ich kostki. Przy stole stał dobrze zbudowany chłopak, lat około piętnastu. Jego krótko ostrzyżona głowa zwężała się ku górze jak stożek. Miał małe oczy głęboko wciśnięte w oczodoły otoczone ciemnymi obwódkami. Obie dłonie wsadził w brudne po kolacji talerze i przesuwał te naczynia po stole. Stukały one przy tym o siebie, wydając brzęk. Cała zabawa najwyraźniej była chłopakowi dobrą rozrywką, bo do dźwięków uderzanych naczyń dołączał się co chwila jego wesoły pisk.

– Zostaw to – powiedział łagodnie mężczyzna do chłopca. – Bo tatusia głowa boli.

Popielski pchnął lufą pistoletu skrzydło okna, aż ta zderzyła się z doniczką. Kucał w otwartym oknie i mierzył z browninga do obu mężczyzn. Zgodnie z ustawą o postępowaniu karnym powinien był tu przyjść w dzień w towarzystwie przynajmniej dwóch świadków postronnych oraz gospodarza domu, a w razie jego nieobecności poprosić o asystę jego żonę lub któregoś ze starszych lokatorów. Rewizja w nocy powinna być uzasadniona w protokole. A jedyne uzasadnienie, które mu przychodziło na myśl, brzmiało: „wybrałem noc z powodu epilepsia photogenica”. Wszystko, co teraz Popielski czynił, mogło go narazić w przyszłości na dochodzenie dyscyplinarne. Ale przepisowe postępowanie było i tak w tym momencie bezcelowe. Komisarz poczuł gorycz w gardle. To był smak frustracji. Mężczyzna przy stole w niczym nie przypominał zbrodniarza z fabryki ultramaryny.

***

Popielski przesunął w oknie doniczkę z geranium i postawił stopę na parapecie. Patrząc na swoją cienką jedwabną skarpetkę, poczuł niesmak, że w tym nowym, nienagannie czystym, beżowym garniturze, że w tej szlachetnej, drogiej bieliźnie musi włazić do jakiejś śmierdzącej nory – i to w dodatku oknem, aby mieć na oku jej mieszkańców. Chwycił się jedną ręką framugi i wgramolił na parapet. Ciężko skoczył na deski podłogi. Podniósł się z nich obłok kurzu, który osiadał na jego błyszczących brązowych trzewikach.

Wciąż trzymając na muszce obu mężczyzn, podszedł do kuchni węglowej, przy której na stołku stało napełnione wodą wiadro z przewieszonym przez kabłąk ręcznikiem. Uniósł raz jedną, raz drugą nogę i wytarł o wiszący ręcznik kurz z nosków butów.

– Zabrudził mi pan ręcznik – powiedział powoli mężczyzna i usiadł z powrotem na krześle.

Popielski przeklinał w duchu to śledztwo, które go uwodziło i porzucało w tym momencie, kiedy już-już obiecywało koniec i spełnienie. Prowadził je zajadle i bezskutecznie – wbrew instrukcjom, wbrew policyjnym zwyczajom, nawet wbrew honorowi. Korzystał z pomocy łotrów i złodziejów, bił i poniewierał niewinnych ludzi tylko po to, aby dostać jakiś ochłap fałszywego tropu, jakieś ślepe przyczynowe ogniwo, jakąś obietnicę bez pokrycia. Właził do brudnych nor, do melin zboczeńców ruchających słoninę, brudził sobie ubranie i sumienie – tak, w takiej właśnie kolejności! – i stawał się jęczącą animulą, popadał w coraz większe rozżalenie, które zapijał wódką i tłumił rozpustą. I właśnie teraz był bardzo rozżalony. Na jakiegoś nędzarza i nędznika, który zabrania mu wytrzeć o swoją brudną szmatę letnie, drogie buty!

Uniósł szybko nogę i z całej siły kopnął siedzącego mężczyznę. Uczynił to umiejętnie – obcasem – tak, aby nie pobrudzić trzewika.

Mężczyzna runął na ziemię wraz z krzesłem. Z jego nosa wolno wylała się struga krwi. Chłopiec podskakiwał, piszczał ze strachu, a swoją stożkowatą głową rzucał na prawo i lewo. Popielski wyjął z marynarki pióro Waldmann i uniósł nim ręcznik, po czym rzucił go na twarz leżącego.

– Teraz dopiero ta szmata jest brudna – powiedział i przysunął sobie krzesło.

Zdjął marynarkę, zarzucił ją sobie na ramiona, z mankietów wyjął spinki, podwinął rękawy, usiadł okrakiem na krześle. Miarowo stukał pięścią w oparcie. Za każdym uderzeniem chłopiec mocniej drgał, zdawało się nawet, że podskakuje.

– Policja kryminalna. Komisarz Edward Popielski – powiedział wolno nieproszony gość. – A teraz ty się przedstaw! Tego wymagają dobre maniery.

– Bernard Garyga. – Mężczyzna otarł twarz ręcznikiem. – Komiwojażer.

– Lat?

– Czterdzieści i pięć.

– Wykształcenie?

– Dwie klasy gimnazjum klasycznego.

– Co sprzedajesz?

– Męską konfekcję, a ot co! – Garyga wskazał na kąt pokoju, zasłonięty poszarpaną kotarą. – Otwórz no, Stasiu, kącik i pokaż panu, co my tam mamy.

Chłopiec uczynił, co mu kazano. Za kotarą stały skrzynki i pudełka wypełnione krawatami, chusteczkami i szelkami.

– Na co choruje twój syn?

– Nie wiem. – Garyga podkurczył nogi i patrzył z podłogi na policjanta. – Jest taki od małego.

– Jaki?

– Nie mówi nic oprócz „tatku”. Piszczy i krzyczy. Ale ja go tam rozumiem.

– A jego matka?

– Nie wiem, gdzie jest. – Wzrok siedzącego się zmienił. – Nie wiem, czy żyje. Tylkośmy we dwóch. Ja i Stasiu.

– Niech pan wstanie z tej podłogi, panie Garyga. – Popielski bawił się swoim sygnetem. – Niech pan się oprze o piec. Pozwolę panu usiąść, jeśli nabiorę do pana zaufania.

– O co jestem oskarżony? – Garyga stanął posłusznie obok pieca.

Chłopiec natychmiast do niego dopadł. Objął go wpół i drżał mocno. Mężczyzna pogłaskał go po krótkich szorstkich włosach. Popielski zaczął miarowo uderzać obcasem o deski podłogi. Chłopiec podskakiwał w takt tych odgłosów.

– Jest pan oskarżony – Popielski uważnie dobierał słowa – o kupno przedmiotu skradzionego, czyli o paserstwo.

– Nigdy nie kupiłem żadnego fantu. – Garyga przestąpił z nogi na nogę.

– Pewien lwowski kieszonkowiec twierdzi inaczej. Pół roku temu w knajpie dorożkarzy za operą zlecił pan kradzież dowodu osobistego i podał adres, pod który ten dowód miał być odniesiony. Kieszonkowiec wypełnił zadanie, a ponieważ się obawiał jakiejś zasadzki w cudzym mieszkaniu, przyszedł tu, do pana, z kolegami, którzy obserwowali całą transakcję. Pan dostał dowód, a złodziej pieniądze. Widziało pana czterech kieszonkowców. Tak było?

– Nie.

– A jak?

– Znaczy… Niczego takiego nie było. Nikomu nic nie zleciłem. – Garyga patrzył Popielskiemu w oczy bez zmrużenia powiek. – Żadnych fantów, żadnych złodziejów. Ja nie jestem paser, ja jestem komiwojażer.

Popielski przesunął brudne talerze po blacie stołu, wyjął z kieszeni dużą kraciastą chustkę, na pustym miejscu blatu ułożył ją starannie, wygładził dłonią, a potem zdjął melonik i położył go na niej.

– Przynajmniej się nie pobrudzi. – Podrapał się po głowie. – Znasz kogoś, kto tak dba o melonik? Kto lubi meloniki?

Garyga milczał, Popielski patrzył, Stasio drżał.

– Dowód ten osobisty należał do niejakiego Marcelego Wilka, robotnika. Pół roku temu skradziono mu dokumenty. Złodziej mówi, że zaniósł go panu, panie Garyga. Potem na ten dowód wypożyczono kilof z wypożyczalni narzędzi na Piekarskiej. Tym kilofem połamano nogi małemu dziecku, Kaziowi Markowskiemu. Słyszał pan o tym?

– Tak.

– Wie pan, jak wygląda dziecko z połamanymi nóżkami?

– Nie, nigdy nie widziałem.

– Połamane kości napierają na skórę, wie pan, panie Garyga? Pod skórą robią się wybrzuszenia, duże gule. Wyobraża pan sobie. – Wstał, podszedł do Stasia, który wciąż drżał przy ojcu. – O tu, pod kolanem. – Dotknął nogi chłopca. – Może być gula, najpierw kolano, a pod nią gula. Skóra jest zaczerwieniona, napięta. Kiedy kość jest złamana na ostro, może przebić skórę.

– Nic o tym nie wiem. – Garyga wciąż patrzył obojętnie na komisarza. – Nie jestem lekarzem.

Popielski rozejrzał się po izbie. Na przeciwległej ścianie wisiała na sznurkach deska z czterema książkami i z tandetnym odpustowym obrazkiem. Policjant podszedł do tej prowizorycznej półki. Przechylił głowę i przeczytał tytuły. Kodeks handlowy Dobkiewicza, Buchalteria dla absolwentów szkół powszechnych Filiera, Księgi handlowe Krzywdy i Rocznik polityczny i gospodarczy z 1938 roku.

– To było tak. Po kolei. Każda pańska książka to jedno zdarzenie. Najpierw ukradziono dowód Wilkowi. – Wysunął z szeregu książek Kodeks handlowy. – Potem złodziej przyniósł go panu. – Wysunął podręcznik Filiera. – Potem pan przekazał komuś, nazwijmy go „Herodem”, ukradziony dowód. – Na środek półki wyjechały Księgi handlowe. – A potem Herod wypożyczył kilof i połamał nim nóżki Kazia. – Rocznik polityczny i gospodarczy podzielił los pozostałych książek. Stały one teraz blisko brzegu półki.

Popielski oparł palec na opasłym tomie Ksiąg handlowych Krzywdy i zrzucił go na podłogę. Chłopiec pisnął, odwrócił głowę i patrzył z przerażeniem na leżącą na podłodze książkę.

– To jest dla mnie zagadka. – Popielski wskazał na nią palcem. – To przekazanie dokumentów Herodowi. Niech mi ją pan rozwiąże. Kim jest Herod?

– Ja nic nie rozumiem, o co chodzi. – Garyga mocniej objął syna. – Herod to ze świętej Ewangelii.

– Komu przekazałeś dowód?

– Nie miałem w ręku żadnych skradzionych dokumentów. – Tym razem komiwojażer spuścił wzrok i dodał cicho. – Nie boję się, że sąd mnie skaże za paserstwo. Nie ma pan żadnego dowodu na moje przestępstwo oprócz zeznań jakiegoś kieszonkowca. A on to niby co? To niby będzie zeznawał w sądzie? Powie „Wysoki sądzie, to ja ukradłem jakiś dowód”? Przyzna się do winy? Pokaż mi pan takiego, co się przyzna!

– On już się przyznał. – Popielski uśmiechnął się szeroko i, jak zawsze przy blefowaniu, poczuł nerwowe drżenie jakiegoś mięśnia przy łokciu. – On siedzi u Brygidek, oskarżony o zabójstwo pewnego bogatego Żyda. Siedzi i słodko się przyznaje do wszystkiego, tylko nie do zabójstwa. A ja go słucham i mówię mu tak: „Potwierdzisz w sądzie, kochaniutki, że dostarczyłeś skradziony dowód Garydze? Potwierdzisz? To zapomnimy o zabójstwie Żyda, dostaniesz kilka lat za swoje dawne sprawki i umkniesz katu spod szubienicy. A wiesz, Garyga, dlaczego mogę mu to obiecać? Bo dla mnie ważniejszy jest ten głupi dowód osobisty niż zabójstwo! Bo zabójstw widziałem wiele, a dziecko z połamanymi nóżkami tylko jedno. A zatem masz odpowiedź na twoje pytanie. Tak, odpowiadam, ten złodziej zezna przeciwko tobie, a ty trafisz na dwa lata do Brygidek za paserstwo.

– Niech zeznaje – mruknął Garyga. – Zobaczymy, komu sąd uwierzy.

Popielski poskubał swój melonik, jakby zbierał z niego niewidzialne nitki. Spojrzał przy tym na rozłożoną książkę, która, co widział wcześniej zza okna, wzbudziła u Garygi jakieś emocje. Jak postępować z dziećmi umysłowo niesprawnymi – przeczytał tytuł.

– A wiesz ty, krawaciarzu – znów się uśmiechnął – że Herod ma syna? Chorego tak jak twój. Umysłowo niesprawnego. A może to ty jesteś Herodem? No, powiedz! Jesteś nim? Może to właśnie ty wypożyczyłeś kilof i połamałeś nim nogi dziecka? Z nienawiści do innych dzieci, bo sam masz dziecko nienormalne!

Garyga milczał i nie patrzył na policjanta.

– Posłuchaj, człowieku, ja jestem twoim wybawicielem, wiesz? Jestem jedynym, który wie, że ty i Herod to dwie różne osoby. Bo ja się spotkałem z Herodem. Ale mnie nic nie powstrzyma. – Złączył dłonie za plecami i obszedł stół dokoła. – Mnie nic nie powstrzyma – powtórzył – aby skłamać i zeznać, że to ty jesteś zbrodniarzem. I komu wtedy sąd uwierzy? Nędznemu komiwojażerowi, pokątnemu sprzedawcy krawatek i skarpet, czy mnie – szanowanemu i ogólnie znanemu policjantowi?

– I dobrze. – Garyga uniósł wzrok. – Mnie pan wsadzi, ale prawdziwego pan nie znajdzie. To co panu przyjdzie, że mnie wsadzi?

– Pytasz, co zyskam, że cię wsadzę? – Popielski długo sam sobie nie odpowiadał. – Wiesz, kim były Erynie? – Popielski zapalił ostatniego papierosa. – Greckimi boginiami zemsty. A ja jestem ich wyznawcą, czcicielem. I złożę im z ciebie ofiarę… Rozumiesz, o czym mówię?

– Nie.

– Wsadzę cię do Brygidek z zemsty za to, że nie wydałeś mi Heroda. – Spojrzał na książkę o dzieciach niespełna rozumu. – Mów! Kim jest Herod?

– Królem żydowskim ze świętej Ewangelii.

Mijały chwile. Garyga milczał, Popielski palił, chłopiec podskakiwał.

– Ubieraj się – powiedział komisarz. – Idziemy.

– Dokąd?

– Pokażę ci, co się stanie z twoim Stasiem, kiedy ty będziesz siedział u Brygidek.

***

Franciszek Wojciechowski w branży cyrkowej działał od lat z górą trzydziestu. Zaczynał jako atleta w wędrownej tancbudzie wiedeńczyka, Karla Siebenwassera, która z sukcesem objeżdżała wszystkie cesarsko-królewskie prowincje – od Dalmacji po Bukowinę. Walki Wojciechowskiego były udawane, o czym wiedzieli tylko pryncypał i aktualny przeciwnik. Atleci brali się za bary wtedy, gdy milkła orkiestra, a goście, zmęczeni tańcem, zasiadali przy stołach. Bywalcom zakładu oferowano zatem rozrywkę nieustanną – jeśli nie tańczyli, to jedli i pili, a jeśli i to napawałoby ich nudą, wówczas mogli podziwiać tarzających się w piasku atletów, a nawet obstawiać zwycięzców tych walk. Bardzo szybko zapaśnicy zorientowali się, że mogą dobrze, choć nielegalnie, dorobić do skromnego honorarium. Możliwość taką stwarzało obstawianie po cichu własnych walk lub też tajne umowy z pokątnymi bukmacherami, którzy odpłacali się im godziwym procentem za sfingowanie jednej czy drugiej walki. Proceder ten stał się tak oczywisty, że wieść o nim doszła do pryncypała. Pan Siebenwasser – po przesłuchaniu różnych donosicieli i po przeliczeniu swych strat – wynajął pewnego dnia innych osiłków, a wszystkich sobie niewiernych natychmiast wyrzucił z pracy. Nie była to jedyna kara, jaka ich spotkała. Dwaj, którzy się najbardziej sprzeniewierzyli wiedeńczykowi, opuścili jego zakład z obandażowanymi prawymi rękami. Jeden z nowo przyjętych do pracy atletów, nałogowy – jak się okazało – sadysta, zmiażdżył drzwiami palce owym dwóm niewdzięcznikom. Jednym z nich był Franciszek Wojciechowski.

Po tej smutnej nauczce postanowił on już więcej nie występować na arenie i zająć się jedynie organizowaniem rozrywek. I tak też zrobił, a jako znawca środowiska cyrkowców i gustów publiczności, zaczął w tym interesie odnosić znaczne sukcesy.

Po pierwsze, poszerzył swój repertuar, gdy na początku lat dwudziestych okazało się, że konkurencja jest na tym polu coraz większa, a dobre obyczaje rynkowe są psute przez jakieś przygodne, wędrowne trupy, w których atletami są – co było widać na pierwszy rzut oka – zamroczone alkoholem wiejskie zawalidrogi lub oderwane od pługa parobki. Po drugie, osiadł na stałe we Lwowie, gdzie znalazł wspólnika, kupił spory kawał ziemi koło Piaskowej Góry i postawił tam ogrzewany zimą namiot i wozy cyrkowe dla artystów. Po trzecie w końcu, występy podzielił na dzienne i nocne. Te ostatnie, dyskretne i nie dla każdego przeznaczone, sprawiły, że popadł w konflikt ze stróżami prawa, którzy naszli go jakąś ciemną nocą pod koniec złotej dekady i w jego namiocie odkryli kilkunastu panów delektujących się występami nagich panien. Ponieważ ci panowie należeli do najlepszego towarzystwa, a policjanci, po przesłuchaniu owych panien, nie nabrali żadnych podejrzeń o handel żywym towarem, Wojciechowskiemu udało się wyłgać z zarzutów o nieobyczajność. Obiecał przy tym solennie, iż zrywa z praktykami, które on sam uważał za artystyczne, zaś ludzie małego ducha – za pornograficzne. Od tego czasu dyrektor okazywał wielki szacunek jednemu z owych policjantów, który był najbardziej ze wszystkich wyrozumiały dla tychże artystycznych występów, pomógł znacznie Wojciechowskiemu w trudnych procedurach, a w zamian nacieszył się względami kilku artystek, z którymi udał się kilka razy na wycieczkę do Krakowa. Potem kontakty obu panów się urwały. I właśnie dzisiaj w nocy Wojciechowski spotkał raz jeszcze owego zaprzyjaźnionego komisarza.

Noc była bardzo ciepła i zapowiadała upalne lato. Wojciechowski podliczył dzienny utarg i zamykał właśnie okiennice w obawie przed komarami, kiedy ujrzał światła samochodowe pod bramą okalającą jego zakład opatrzony szyldem „Letni cyrk i lunapark El Dorado. F. Wojciechowski i St. Szmid”. Wyszedł na zewnątrz i zbliżył się do bramy. Światła samochodu zgasły, drzwi trzasnęły i przed bramą stanął, wielce szanowany przez niego, komisarz Edward Popielski.

– Dobry wieczór, kochany dyrektorze! – krzyknął policjant. – Czy mogę mieć prośbę do kochanego dyrektora?

– Ależ oczywiście, drogi panie komisarzu. – Wojciechowski przywitał się wylewnie z nocnym gościem. – Sługa uniżony pana komisarza! Dobry wieczór! Dobry wieczór!

– Mam tu kogoś, dyrektorze – Popielski pochylił się nad gospodarzem – kim chciałbym, by pan się teraz zajął.

Wyszeptał mu na ucho swoją prośbę, oglądając się co chwila na samochód, w którym dwie ciemne sylwetki były widoczne w słabym świetle wiszącej nad bramą latarni. Dyrektor skinął głową kilkakrotnie i bardzo uniżenie, lecz nie mógł ukryć zdziwienia i pewnej odrazy, które zagościły na jego fizjognomii.

Popielski podszedł do samochodu i otworzył wszystkie drzwi kabiny pasażerskiej.

– Wysiadaj, Garyga. Kajdanki ci rozepnę, gdy będziesz na zewnątrz.

Część kanapy od strony pasażera opuścił szpakowaty mężczyzna i stanął bardzo blisko drzwi. Dalej odejść nie mógł. Przegub jego lewej ręki był połączony kajdankami ze szprosem samochodowego okienka. Tym samym wyjściem gramolił się chłopiec.

– A ty gdzie?! – wrzasnął na niego Popielski. – Wychodź swoimi drzwiami!

– Wyjdź tam, Stasiu. – Garyga wskazał ręką na drzwi kabiny od strony szofera i spojrzał na policjanta bez wyrazu. – Proszę nie krzyczeć na mojego syna, on rozumie bez krzyku.

Popielski podszedł do chłopca i chwycił go za kołnierz. Impet tego ruchu i siła jego uchwytu była tak wielka, że Stasio stracił kontakt z ziemią. Popielski drugą ręką chwycił go za pasek spodni i wprawnym ruchem wykidajły wtargał go za bramę. Trzymając go mocno, odwrócił się do ojca. Ten wrzeszczał i bulgotał niezrozumiale. Rzucał się całym ciężarem ciała na drzwi i omal ich nie wyłamał. Zrobił to po raz drugi, ale z mniejszą siłą. Syknął z bólu. Jego przegub został mocno nadwerężony przy tych gwałtownych ruchach.

– Oddawaj mi syna, ty bandyto! – wyartykułował w końcu.

– Kim jest Herod? – wrzasnął Popielski, trzymając mocno chłopca. – Mów, kogo kryjesz! Tego, co dziecku połamał nogi kilofem!? Zboczeńca, który tępym nożem rżnął skórę chłopca i wypuszczał mu krew?! Ty, ojciec nieszczęśliwego dziecka, jeszcze się wahasz?! Wciąż masz szansę! Bo za sekundę twój chory pomiot znajdzie się wśród odmieńców!

– Oddaj syna! – Głos Garygi przeszedł w falset.

– Bierz go, dyrektorze, pod pachy – warknął policjant.

Popielski i Wojciechowski unieśli chłopca i – ciężko sapiąc – ruszyli w stronę namiotu. Krzyki obudziły ludzi z sąsiedniej posesji. W nieoświetlonych oknach pojawiły się jakieś głowy, lecz zaraz znikły. W okolicach Wysokiego Zamku nie takie krzyki i złorzeczenia były zwykłą nocną muzyką.

Stasio był bezwładny, lecz przytomny. Rzucał jedynie głową na boki, patrząc to na jednego, to na drugiego mężczyznę. Gdy doszli do wejścia do namiotu, komisarz otarł pot z czoła.

– Niech pan obudzi wszystkich – wysapał Popielski. – Niech robią to co zwykle. Tego chłopaczynę do ostatniego boksu! A ja będę z tamtym za pięć minut!

– Oni rzadko kiedy śpią, wciąż tylko by się szpuntowali – odparł Wojciechowski i wszedł do namiotu, ciągnąc za sobą Stasia.

Popielski wrócił do samochodu. Garyga klęczał pod drzwiami i bił czołem o szybę. Charczał przy tym i szlochał. Kiedy komisarz zbliżył się do samochodu, przykuty kajdankami człowiek spojrzał na niego. Jego oczy były suche. Popielski stał na szeroko rozstawionych nogach.

– Pójdziesz siedzieć za paserstwo, a twój Stasio będzie wśród odmieńców. Już tam jest. Ale jedno twoje słowo… Właściwie dwa słowa, a uwolnię go. Nie przeżyjesz czegoś najgorszego, czegoś, czego lepiej, byś nigdy nie widział! Powiedz te słowa!

– Jakie to słowa?

– Imię i nazwisko Heroda.

– Chyba Herod Agryppa – wyszeptał Garyga.

Popielski spojrzał na zegarek i zastygł. Nauczył się tak trwać bez ruchu całymi godzinami i panować nad mięśniami twarzy. Była to bardzo przydatna umiejętność, gdy – jako oficer austriacki i adiutant obrońcy twierdzy Przemyśl Hermanna Kusmanka von Burgneustattena – przebywał wraz z austriackim generałem w głębi Rosji, gdzie z carskimi oficerami grał w karty o niebotyczne sumy, a nierzadko o własne życie.

Spojrzał na zegarek. Minął kwadrans.

– Odepnij się. – Popielski jedną ręką podał kluczyki komiwojażerowi, drugą zaś wyjął browning. – Idź przede mną do tego namiotu. Tam zobaczysz coś, czego nigdy nie zapomnisz.

Garyga odpiął się od drzwi samochodu, zdjął drugą obręcz kajdanków z przegubu, a potem wykonał gwałtowny ruch ręką. Zaszeleściły pobliskie krzaki, gdy wpadały w nie kluczyki.

– Już ci się nie dam przykuć, glino – warknął Garyga. – Prędzej ci gardło przegryzę, niż mnie znowu przykujesz.

– Idziemy. – Popielski wykonał ruch browningiem. – Jeden podejrzany gest w moim kierunku, a przestrzelę ci rękę lub kolano. Zależy, w co trafię.

Podeszli do namiotu, który tymczasem został rozświetlony od wewnątrz.

– No wchodź! – Popielski wsadził Garydze lufę między łopatki.

Weszli do namiotu, który był podzielony płóciennymi ściankami na szereg małych przepierzeń, skąpanych teraz w ostrym elektrycznym świetle.

– No, oglądaj! – Popielski znów szturchnął Garygę lufą. – Zaczynaj od pierwszej komnaty dziwów.

Siedziała w niej bardzo gruba kobieta. Jej potężne nogi i uda pokryte były gęstym ciemnym włosem. Była prawie rozebrana. Na swoje pudenda, i tak już zresztą skryte trzyfałdowym brzuchem, zarzuciła kraciastą chustę z frędzlami, a piersi ukryła pod splecionymi ramionami. Bez śladu ciekawości patrzyła małymi oczami na oglądających ją mężczyzn. Jakieś pozostałości jedzenia tkwiły w rzadkich włosach jej brody i wąsów.

– To babochłop – powiedział Popielski. – Możesz ją oglądać, ale możesz ją też posiąść. Za pięć złotych nadstawi ci swoją wielką jamę!

W drugiej komnacie siedział karzeł o ogromnej głowie. Ubrany był w czerwoną kamizelkę, spod której wystawały umięśnione ręce pokryte więziennymi tatuażami. Dolną część jego garderoby stanowiły spodnie o trzech nogawkach. Dwie opinały krótkie nogi, trzecia zaś, wypełniona do końca, zwisała pomiędzy nogami na wysokości kolan.

– Domyślasz się, co on ma w tej trzeciej nogawce? Za specjalną opłatą pokazuje to coś damom. Ponoć niektóre mdleją z wrażenia, a inne po kryjomu umawiają się z tym pokraką i korzystają z jego względów.

W trzeciej komnacie ryczał na całe gardło potężny człowiek. Ubrany był w tunikę, a obuty w sandały, których rzemienie owijały się wokół jego pokrytych krostami łydek. Broda i gęste czarne włosy zostawiały mu bardzo niewiele nieowłosionego miejsca na obliczu, z którego błyskały okrągłe małpie oczy.

– Ten raz bywa gladiatorem – objaśniał dalej Popielski – a gdy się gladiator opatrzy widzom, zamienia się w King Konga. W tej drugiej roli staje się również pożeraczem żywych węży. Za dodatkowym honorarium zeżre na twoich oczach żywą żmiję lub połknie całego zaskrońca! Patrz tylko na to. – Wskazał leżące wokół płaty wężowej skóry, po których ślizgały się białe larwy. – A teraz zobaczysz najgorsze. I pamiętaj o tym, że trzymam cię na muszce. Jeden fałszywy ruch i kulejesz do końca życia.

W czwartej komnacie siedział Stasio. Był przywiązany do krzesła grubym sznurem. Ręce miał opuszczone wzdłuż ciała. Patrzył na stojących przed nim ludzi. Światło załamywało się na jego zdeformowanej głowie i nie dochodziło do jego oczu. Oczodoły były jeszcze ciemniejsze i oczy były w nich wcale niewidoczne. Wyglądały jak dwie czarne dziury wydrążone w kanciastej bryle czoła.

Garyga rzucił się do chłopca i zaczął rozwiązywać sznur. Popielski wziął bat, oparty o ścianę namiotu, i strzelił z niego głośno. Stasio drgnął mocno w objęciach ojca. Komisarz strzelił ponownie. Chłopiec aż podskoczył.

– Panie i panowie! – krzyczał Popielski, jakby był konferansjerem cyrkowym. – Oto przed wami kolejne dziwadło, które odtańczy taniec świętego Wita! Jeden strzał – jeden krok taneczny!

Strzelał z bata, skurcze przebiegały przez ciało dziecka, ojciec drżącymi rękami usiłował rozplątać marynarski węzeł zasupłany na linie.

– Tańcz, szatański pomiocie! – wrzeszczał Popielski i strzelał z bata. – Tańcz, a tłum będzie szalał z uciechy! Podryguj, a tłum będzie wył! A wieczorem otrzymasz nagrodę – zaszpuntujesz ciemną jamę babochłopa!

Garyga rozwiązał syna i tulił go do piersi.

– Pójdziesz do więzienia za paserstwo. – Popielski syczał do ucha przerażonego ojca. – A twój syn zostanie sam. Wtedy ja zatelefonuję do kochanego dyrektora. I niedługo po moim telefonie Stasio trafi do odmieńców i stanie się uciechą dla tłuszczy.

Garyga nie reagował. Tulił wciąż syna, a na twarzy drżały mu mięśnie.

– Rozumiesz, kanalio bolszewicka? – Komisarz był tak wściekły, że zamierzył się batem na komiwojażera. – Rozumiesz, że twój synuś, twój chory synuś, zostanie straszydłem?

Stasio przestał drżeć. Odsunął delikatnie ojca i uśmiechnął się do Popielskiego.

– Synuś, synuś – powiedział dziwnym piskliwym głosem. – Dzie synuś? Dzie je synuś? Ja chce do synuś! Ja bawi z synuś!

Wtedy Bernard Garyga zaczął płakać. Popielski odłożył bat i podszedł do roztrzęsionego ojca. Oparł mu rękę na ramieniu.

– Herod Agryppa? – zapytał.

– Tadeusz Szałachowski – odparł Garyga, nie patrząc na Popielskiego. – A jego synuś to Andrzej Szałachowski. Mieszkają na Sobieskiego 15.

Nieszczęsny ojciec odwrócił się i plunął komisarzowi w twarz. Ten wstał, wytarł plwocinę z twarzy chustką perfumowaną wodą libańską, ozdobioną starannie wyszytym monogramem, po czym rzucił ją na stos wężowych skór.

Franciszek Wojciechowski patrzył na to wszystko rozszerzonymi źrenicami. Do komisarza Popielskiego nie odczuwał już teraz ani odrobiny szacunku.

***

W ulicę Sobieskiego wjechała dorożka, a w ślad za nią chevrolet. Oba pojazdy zatrzymały się pod numerem 15. Była to przeciętna kamienica, jakich wiele było w okolicach Rynku.

Popielski spuścił wzrok z budynku i przyglądał się, jak Bernard Garyga budzi Stasia. Po chwili ojciec i syn wyszli z dorożki i zbliżyli się do bramy. Pierwszy unikał wzroku komisarza, drugi – ocuciwszy się ze snu – podskakiwał i uśmiechał się, wskazując co chwila palcem na bramę.

Komisarz wcisnął guzik dzwonka przy drzwiach wejściowych. Po chwili powtórzył tę czynność kilkakrotnie. Trzymał guzik przyciśnięty i przerywał co chwila strumień dźwięku.

– Co jest? Co jest? – Rozeźlony głos portiera słychać było z daleka – Co to piekarnia? A poczekać mi tu chwili!

– Policja kryminalna! Otwierać!

Ta informacja – jak było najwyraźniej słychać – przyśpieszyła kroki portiera. Po sekundzie stał przy bramie, otwierał klapkę wizjera i mierzył wzrokiem trzech stojących przed bramą mężczyzn. Na widok Garygi i Stasia roześmiał się wesoło, na widok policyjnej blachy – spoważniał i natychmiast otworzył drzwi.

– Wizja lokalna – powiedział Popielski. – Prowadź pan! Prosto do mieszkania Szałachowskiego.

– A w czwartek się wyprowadził, właśnim izby wybielił – odparł portier i podał rękę ojcu i synowi. – Dobry wieczór, panie Garyga.

– Dobry wieczór, panie Dominiak.

– Co tak późno, o co tu chodzi, panie Garyga? – scenicznym szeptem zapytał stróż.

– Milcz pan, kiedy go nie pytają – mruknął groźnie Popielski. – A teraz nie przeszkadzaj i idź się zdrzemnij!

– Ta biory łachy pod pachy i już mni ni ma – odparł stróż dotknięty do żywego tymi rozkazami.

– Czekaj no. – Popielski zmienił decyzję. – Pójdziesz z nami! Weź klucze! Pokaż no, chłopaczyno – zwrócił się do Stasia. – Gdzie mieszkał synuś!

Chłopiec szybko pobiegł na wewnętrzny podwórzec, na którym znajdowały się wejścia do dwóch bram oraz dwa balkony połączone schodami z podwórkiem. Z balkonów wchodziło się do dwóch znajdujących się naprzeciw siebie zakładów rzemieślniczych. Pod lewym balkonem widać było małe okienko.

– Synuś! Synuś! – krzyknął chłopiec, stukając w szybę okienka.

– Proszę otworzyć. – Komisarz spojrzał na stróża. – A potem nas zostawić.

Po sekundzie Popielski i Garygowie stali w oświetlonej izbie pachnącej mokrym wapnem. Była ona nieduża i prawdopodobnie ciemna nawet za dnia, gdyż małe okienko było prawie schowane pod schodami.

– Tu przychodził pan ze Stasiem? – zapytał Popielski.

– Tak.

– Po co?

– Andrzejku Szałachowski opiekował się Stasiem, kiedy ja musiałem chodzić po domach z moim towarem. Ten chłopak był mi bezcenny. Mogłem normalnie pracować i nie martwić się o Stasia.

– Gdzie się oni poznali?

– Znają się od dziecka ze szkoły dla nieuleczalnych. Są z jednego roku urodzenia. Andrzejku ma padaczkę. Najpierw chodził do szkoły rzemiosł, ale wywalili go, bo się raz czy dwa posikał na lekcji. Rzadko opuszczał dom. Dlatego mógł się dobrze opiekować Stasiem.

– A z jego ojcem Tadeuszem przyjaźnił się pan?

– Nie.

– Co pan w ogóle wie o Tadeuszu Szałachowskim?

– Wychowywał sam syna – tak jak ja. Nie wiem, czy on wdowiec czy tak jak ja… Pracował jako buchalter gdzieś na Zniesieniu. Dokładnie nie wiem gdzie, ale gdzieś daleko. On był małomówny i nieprzyjemny. Burczał coś pod nosem, nie zawsze na pozdrowienie odpowiedział. Kochał Andrzejka bardzo i dbał o to, by zawsze zażywał lekarstwa i aby rzadko opuszczał dom…

– Nazywał go synusiem, tak?

– Tak. A po nim wielu go tak nazywało.

– Co pan jeszcze wie o Szałachowskim ojcu?

– No i wiem też tyle, że ostatnio stracił pracę, nie płacił czynszu i musiał zostawić to pomieszkanie. Wiem też, że Andrzejku chodził czasami do jakiegoś starszego pana, którego nazywał dziadkiem. Ten pan mu cukierka czasem dał. W tej samej kamienicy mieszkał. To wszystko wiem od Andrzejka, nie od jego ojca. Ten to burmyło taki…

– Nie lubił go pan?

– Nie. On był pomylony wariat.

– To dlaczego go pan krył? Dlaczego zdobywał pan dla niego lewe dokumenty?

– Poprosił mnie o to Andrzejku.

– Andrzej mówił panu, dokąd się wyprowadzają?

– Nie.

– Odprowadzał pan syna do Andrzejka czy Stasio sam do niego chodził?

– Sam.

– A Szałachowski was odwiedzał?

– Rzadko.

– Jest pan wolny, proszę jechać dorożką do domu, trasę opłaciłem – zakomunikował komisarz i spojrzał na zegarek. – Wiem, że coś pan kręci, ale nie dbam o to. Dorożkarzowi powiedziałem: żadnych przystanków po drodze! A pan się już z domu nie ruszy, bo syn jest kulą u pańskiej nogi. On chce spać i być przy ojcu…

Za dużo dziś przeżył… Przez pana upór. I przez moje zaślepienie – dodał cicho.

Garyga objął syna za ramiona i ruszył noga za nogą. W drzwiach odwrócił się i długo patrzył na Popielskiego. Ten wzrok wiele mówił. Była w nim nie tylko żrąca nienawiść, ale i bezgraniczna ufność, że zemsta jest nieunikniona. Obiecywał i śmierć, i cierpliwe ufne oczekiwanie na dogodny moment, by ją zadać.

On jest również czcicielem Erynij, pomyślał zmęczony policjant i odwrócił wzrok.

***

Od stróża, pana Wiktora Dominiaka, nie uzyskał żadnych informacyj na temat Szałachowskich. Patrząc na zaciętą twarz tego funkcjonariusza kamienicznego, Popielski bardzo żałował, że w chwili gniewu stracił panowanie nad sobą i opryskliwie wydawał mu rozkazy. To poniżenie oraz „tykanie” nastawiło stróża bardzo wrogo wobec komisarza. Ust nie rozwiązała mu ani forma grzecznościowa „pan”, ani zawoalowane, lecz oczywiste oferowanie jakiegoś honorarium, ani obietnica policyjnej życzliwości, w razie gdyby sprzedawał pokątnie wódkę, ani – w końcu – oględne przeprosiny. Na wszystkie pytania śledczego odpowiadał albo „ni wim”, albo, dla odmiany, „nic ni wim”. Czasami po informacje odsyłał do właściciela kamienicy, pana mecenasa Ludwika Machla, który mieszkał na drugim piętrze. Tej ostatniej sugestii towarzyszył zawsze złośliwy uśmiech. Stróż wiedział bowiem dobrze, że policjant, tak strasznie zajadły na Szałachowskiego, zrobi wszystko, aby do niego dotrzeć, ale na pewno nie poważy się na obudzenie znanego lwowskiego adwokata o godzinie wpół do trzeciej w nocy. Rzeczywiście – Popielski usłyszawszy tę wskazówkę, zasępił się mocno. Dominiak nie wytrzymał i parsknął złośliwym śmiechem.

Policjant popatrzył na triumfujące oblicze stróża i podjął decyzję. Rozejrzał się po stróżówce przedzielonej zasłoną, za którą chrapała małżonka dozorcy.

– Taki jest pan zadowolony, co, panie Dominiak? – powiedział wolno. – Tak bardzoś pan zadowolony, że glina nie zdobył informacyj, które chciał?

– Ta ja ni wim, o czym pan kumisarz…

– Przewidziałeś, że nie obudzę w nocy mecenasa Machla. Jesteś zadowolony, co? – Popielski zabębnił palcami o blat stołu. – Cieszę się, że masz dobry humor. Ale ja ci go zepsuję.

– Ależ, panie kumisarzu, ja ni chciał…

– Idź spać, Dominiak, idź spać.

Popielski wstał i zaczął się rozbierać. Zdjął marynarkę, poluzował krawat, rozpiął spinki i podwinął rękawy. Podszedł do kozetki przykrytej ceratą. Potem usiadł i podskoczył kilkakrotnie, sprawdzając w ten sposób sprężystość mebla. Zadowolony z efektu, jednym ruchem złożył wpół ceratę, następnie podłożył ją pod swe obute nogi i położył się wygodnie na kozetce. Oparł się o zimny piec i założył ręce za głowę.

– Nie masz tu żadnego robactwa? – zapytał.

– U mnie pełno pluskiw. – Dominiak patrzył w napięciu na nieproszonego gościa. – I karakonów też ni brakuji.

– No to trudno. – Popielski nasunął melonik na oczy. – A wiesz, że ja się nawet do nich przyzwyczaiłem, kiedy byłem w Rosji? Pełno ich tam. Dobranoc, panie Burmyło.

Stróż zacisnął zęby i po chwili legł przy boku chrapiącej małżonki. Nie mógł zasnąć, ponieważ jego nieproszony gość wciąż pogwizdywał Marsz Radetzkiego.

***

Nie zasnął ani chwili na twardej kozetce w stróżówce. Kiedy koło piątej już czuł, że odpływa w krainę snu, kiedy już się ułożył na boku, a ciężką głowę oparł na wyciągniętej ręce, w pomieszczeniu rozległ się dzwonek. Zaspany stróż wstał i przeszedł obok Popielskiego, obrzuciwszy go niechętnym wzrokiem. Po chwili słychać było kilka głosów: uniżony ton dozorcy, basowy pijacki bełkot i wesołe okrzyki kobiet. Dominiak wrócił i zaszczycił komisarza łaskawszym spojrzeniem.

– Ta z potupajki przyfalował brat pana mecenasa z żonu i szwagierku – powiedział. – Pan mecenas jak si raz obudzi, to już ni zaśni. Moży pan iść i pytać pana.

– Dziękuję za nocleg – odparł Popielski.

Wstał i kiwał się przez chwilę jak pijany. Ze świstem wciągał powietrze zmęczonymi płucami. Na skórze twarzy czuł napięcie i mrowienie, pod powiekami – szczypanie. Przed pękniętym lustrem zaciągnął węzeł krawata i wygładził koszulę. Potem włożył marynarkę, melonik, kiwnął głową w stronę przepierzenia, za którym zniknął Dominiak, i wszedł na klatkę schodową. Panował na niej hałas. Jakaś kobieta niemiłosiernie fałszowała, śpiewając wielki szlagier „Jesienne róże”, odnowiony niedawno przez Mieczysława Fogga.

Komisarz wszedł na pierwsze piętro, oparł się o poręcz i patrzył w górę. Nad nim tańczyły ze sobą dwie kobiety, śpiewając tę piosenkę, a ich popisy obserwował młody mężczyzna z cygarem w ustach. Drzwi na drugim piętrze uchyliły się i stanął w nich wyfraczony kamerdyner.

Popielski, pokonując kilka stopni naraz, wbiegł na górę i włożył nogę w drzwi, kiedy już towarzystwo za nimi zniknęło, a kamerdyner jeszcze nie zdążył ich zamknąć.

– Policja kryminalna, komisarz Edward Popielski. – W porannym poblasku padającym z górnego świetlika błysnęła policyjna blacha. – Muszę rozmawiać z panem mecenasem Machlem. Sprawa niecierpiąca zwłoki.

– Poproszę szanownego pana komisarza o wizytówkę.

– Proszę. – Policjant wręczył służącemu mały kartonik, na którym oprócz nazwiska widniało łacińskie motto „Quid est enim novi homi – nem mori, cuius tota vita nihil aliud quam ad mortem iter est”.

– Raczy pan zaczekać w poczekalni? – Kamerdyner wskazał drzwi sąsiadujące z mieszkaniem. – Pan mecenas już nie śpi i zaraz pana przyjmie.

Famulus otworzył owe drzwi, zapalił światło, wskazał Popielskiemu jeden z trzech foteli stojących w poczekalni, po czym zamknął drzwi i wyszedł. Zanim policjant zdążył się dobrze rozejrzeć po niewielkim pomieszczeniu, zanim zdążył usiąść i przerzucić różne gazety i żurnale, otworzyły się drzwi do gabinetu i stanął w nich mecenas Ludwik Machl.

– Dzień dobry, panie mecenasie – odezwał się Popielski. – Przepraszam za to nagłe najście, ale sprawa jest bardzo pilna. Chodzi o pańskiego byłego lokatora, Tadeusza Szałachowskiego.

– No wreszcie! – sapnął Machl. – Już myślałem, że nikt nie przyjdzie do mnie w sprawie tego niegodziwca! Proszę, niech pan zachodzi.

Weszli do gustownego gabinetu, w którym stało wielkie biurko, biblioteka, stół i dwa fotele. Wszystkie te meble stanowiły komplet, o czym świadczyły nie tylko podobne intarsje, lecz również identyczne nogi w kształcie lwich łap. Na bibliotece stało popiersie Cycerona, a na ścianach wisiały dyplomy informujące o różnych orderach i honorach. Ich posiadacz, tęgi mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, zasiadł ciężko za biurkiem. Z jego podkrążonych oczu wyzierała bezsenność. Ubrany był w bonżurkę, białą koszulę, sztuczkowe spodnie i skórzane pantofle. Trzęsące się podgardle częściowo było zakryte przez jasnoniebieski fular.

– Proszę spocząć. – Wskazał komisarzowi jeden z foteli i pokręcił drwiąco głową. – No, no… Niezbyt szybko reaguje nasza kochana policja na zgłoszenia obywateli. Wiele już dni minęło od mojego telefonu…

– A co pan mianowicie zgłosił, panie mecenasie?

– Jak to co? – oburzył się Machl. – Przecież pan przychodzi do mnie w sprawie Szałachowskiego i jeszcze pan pyta?

– Czy pan mecenas będzie tak dobry – Popielski poczuł, że piasek w oczach stał się ostrzejszy i szczypie go coraz dotkliwiej – i pozwoli mi zadać kilka pytań?

– Tak, proszę. – Machl zezwolił po dłuższej chwili, w czasie której czytał maksymę na wizytówce Popielskiego. Nagle uśmiechnął się. – Ale, ale… Zanim pan zacznie… Kto to powiedział? „Cóż jest dziwnego w tym, że umiera człowiek, którego całe życie nie jest niczym innym jak drogą ku śmierci”. Kto to?

– Seneka.

– Śmierć nie jest dla pana niczym dziwnym?

– Śmierć to moja codzienność.

Mecenas rozsiadł się wygodnie za biurkiem i z zainteresowaniem spojrzał na Popielskiego.

– Policjant filolog? Znajomość łaciny z gimnazjum czy z uniwersytetu?

– I to, i to. Oprócz filologii studiowałem matematykę. Czy możemy przejść do rzeczy?

– Kiedy pojawiły się na słupach ogłoszeniowych te plakaty z portretem pamięciowym podejrzanego o napaść i o torturowanie małego Markowskiego – Machl skupił się na rozmowie i uważnie dobierał słowa – natychmiast zatelefonowałem na policję. Zgłosiłem, że identyfikuję podejrzanego z portretu jako Tadeusza Szałachowskiego, kancelistę, zamieszkałego w mojej kamienicy, w podwórku pod schodami. Dyżurny przyjął zgłoszenie, podziękował mi grzecznie i odłożył słuchawkę. Kiedy wzburzony tym zachowaniem zatelefonowałem powtórnie, aby ponaglić działania policji, dyżurny ów, tak grzecznie jak przedtem, poinformował mnie, że już dzisiaj otrzymał kilkanaście takich monitów i że będą one weryfikowane w kolejności zgłoszeń. O ile dobrze rozumiem, nadszedł oto czas na tę weryfikację? Pan jest tu u mnie w tej właśnie sprawie?

– Jestem u pana mecenasa w sprawie Szałachowskiego. – Popielski spojrzał w puste oczy Cycerona. – Doszedłem do tego podejrzanego inną drogą, nie dzięki pańskiej właściwej identyfikacji. Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan mecenas wie o Tadeuszu Szałachowskim i o jego synu Andrzeju.

– Mój Boże. – Machl przesunął dłonią po resztce włosów. – O nich wiem niewiele, natomiast o dziewięćdziesięcioletnim obecnie panu Klemensie Szałachowskim, domniemanym ojcu Tadeusza, to ja wiem dużo… Interesuje to pana?

– Interesuje mnie wszystko, co się łączy z tą rodziną. A najbardziej fraza „domniemany ojciec”…

– To musielibyśmy siedzieć tutaj cały dzień… Dlatego muszę się napić kawy, aby dokonywać sensownych i krótkich resumees. Mironie! – krzyknął i targnął dużym dzwonkiem, a kiedy po sekundzie w drzwiach pokazała się głowa kamerdynera, zaordynował: – Niechże nam tu Miron poda kawy! I proszę przekazać pani, że zachęcam ją już do zasłużonego odpoczynku.

– Tak jest, panie mecenasie – odparł służący i zniknął w czeluściach przedpokoju, skąd wciąż dochodziły hałasy rozweselonych nocnych marków.

Adwokat siedział w milczeniu i nadsłuchiwał. Te wesołe okrzyki najwyraźniej wprowadzały go w niepokój. Przetarł okulary i spojrzał na Popielskiego załzawionymi nieco i zaczerwienionymi oczami.

– Przepraszam, komisarzu, za te hałasy. Wczoraj mój najmłodszy brat, Michał, przyjechał ze swoją żoną z zagranicy. Michałostwo i moja żona bawili się na dansingu w Warszawie. – Uśmiechnął się ze smutkiem. – Ja nie mogłem im towarzyszyć. A poza tym nie lubię tańców. Znam lepsze remedia na bezsenność niż głupie podrygiwanie w lambeth-walku.

– Ad rem, panie mecenasie. Proszę.

– A zatem stary Szałachowski… – Machl zamyślił się. – Klemens… Tak… Co ja o nim wiem? Mniej więcej sześćdziesiąt lat temu trzydziestoletni wtedy właściciel dóbr ziemskich, browarów i cegielń w okolicach Sambora, rzeczony Klemens Szałachowski, wprowadził się tutaj wraz z żoną Pelagią. Ta kamienica, własność mojego ojca, była wtedy świeżo odremontowana. Państwo Szałachowscy zajęli mieszkanie… O, to nade mną. – Palec skierował w stronę sufitu. – Po kilku latach narodził się im syn Tadeusz. Jest on mniej więcej w moim wieku. I tu zaczyna się rodzinna tragedia. Klemens Szałachowski po urodzeniu dziecka ogłosił je bękartem i wyrzucił na bruk wraz ze swoją żoną. Straszna kara za domniemaną niewierność, nie sądzi pan?

– O tym, czy była ona rzeczywista czy zmyślona, wie tylko owa pani. – Popielski pojął, że przymiotnik „domniemany” jest ulubionym słowem mecenasa.

– Tak, o tym wie tylko zdradzająca kobieta, chyba że mąż ją złapie in flagranti. No dobrze… Dalej, dalej – mówił do siebie ze złością. – Bo z powodu gadulstwa nie zdążę się przygotować do rozmowy z moim pierwszym kundmanem. Otóż, nie wiem, co się działo z panią Pelagią Szałachowską i z domniemanym bękartem Tadeuszem. Mówię „domniemanym”, bo pan Klemens nie zrzekł się formalnie ojcostwa. Mieszkał tu nadal, często wyjeżdżał w interesach i pomnażał potężnie swój majątek. Nie wiem, czy pomagał finansowo żonie i synowi. Kiedy miał lat około siedemdziesięciu, pozostawił interesy plenipotentom, a sam zamieszkał w tym wielkim pustym mieszkaniu. – Znów wskazał palcem na sufit. – Napisał osobliwy testament, zdeponował go u mnie, a potem już tylko pił, dziwaczał, po nocach tupał, aż w końcu, jakieś dziesięć lat temu, dobrowolnie przeprowadził się do Domsa, gdzie wyszykowano mu pierwszorzędny apartament. Mniej więcej wtedy przyszedł do mnie dziwny i biedny urzędniczyna wraz ze swoim chorym – jak się później okazało – na padaczkę synem. Przedstawił się jako Tadeusz Szałachowski, syn Klemensa, i poprosił mnie o pozwolenie na zajęcie pustego mieszkania, twierdząc, że mu się ono należy po ojcu. Odpowiedziałem mu wówczas, że mieszkanie to wcale mu się nie należy, ponieważ pan Klemens w testamencie zapisał je mnichom studytom, podobnie jak cały swój majątek. Odczytałem mu przy tym cały testament, nie pominąwszy tego najbardziej osobliwego paragrafu o śmierci męczeńskiej własnego syna…

– O czym? – Popielski omal się nie zadławił własną śliną.

– O śmierci męczeńskiej – powtórzył Machl. – To przejaw jakiejś strasznej aberracji starszego pana. Otóż, niech pan sobie wyobrazi, komisarzu, że pan Klemens zapisał cały swój ogromny majątek mnichom studytom pod tym wszakże warunkiem, że jego syn Tadeusz Szałachowski, którego definiuje w testamencie jako „bękarta”, umrze śmiercią naturalną bez większych cierpień. Krótko mówiąc: Tadeusz umiera bez cierpień, mnisi otrzymują cały majątek. Za śmierć bezcierpienną autor testamentu uważa samobójstwo, choćby nie wiem jak bolesne, oraz śmierć z choroby, choćby ta nie wiadomo jak długo trwała. Natomiast czcigodni ojcowie nie dostaną ani grosza dla swoich sierot, jeśli – i tu niech pan uważa! – jeśli bękart Tadeusz zginie śmiercią w męczarniach.

– A komu, zgodnie z testamentem, przypadnie wtedy majątek – Popielskiemu w najmniejszym stopniu nie było do śmiechu – kiedy Tadeusz rzeczywiście zginie śmiercią męczeńską?

– Oczywiście krewnym.

– A on ma jakichś krewnych? – Komisarz stężał w napięciu, a potem zaczął przerzucać kieszenie w poszukiwaniu papierosów. – Bo jeśli tak, to właśnie tym krewnym mogłoby zależeć, aby on umarł w męczarniach.

– Widać u pana logikę człowieka szkolonego na Arystotelesie. – Adwokat podsunął rozmówcy srebrną paterę z papierosami. – Otóż jedynymi jego krewnymi są syn Tadeusz i wnuk Andrzej.

– Jak się zachował Tadeusz Szałachowski, kiedy dziesięć lat temu przeczytał mu pan ten testament?

– Przyjął do wiadomości koszmarny warunek, który jest swoją drogą – mecenas się zamyślił – dowodem na straszną nienawiść, jaką Klemens czuł do Tadeusza. Chciał, aby Tadeusz zginął w męczarniach. I to tylko dlatego, że w jego własnym mniemaniu chłopiec nie był do niego podobny! Ale, ale… – Otrząsnął się z tego napływu refleksyj. – Co było dalej z Tadeuszem Szałachowskim po tym, jak poinformowałem go o zapisie? Nic, wynajął u mnie pokój pod schodami i mieszkał tam lat dziesięć, do całkiem niedawna. Kilka dni temu się wyprowadził. To wszystko. – Machl sięgnął po dzwonek i zadzwonił głośno. – No i gdzie ta kawa?!

– Jaki podał powód wyprowadzki?

– Otóż Tadeusz Szałachowski przed rokiem poważnie zachorował na suchoty, stracił pracę i przestał płacić komorne. Nie płacił od pół roku. To był powód. I tak byłem bardzo cierpliwy przez wzgląd na jego chorego syna.

– A dokąd się wyprowadził?

– Nie wiem, nie zostawił adresu. Darowałem mu dług i wyrzuciłem go, bo na jego lokal reflektuje pewien uczciwie płacący szewc…

Popielski zdusił papierosa. Herod, Szałachowski, myślał, powiedział mi w fabryce ultramaryny, że chciał być rozszarpany przez Żydów. Czyli chciał ponieść śmierć męczennika… Jak zaaranżował tę męczeńską śmierć? To proste w swej perfidii – zabił Henia Pytkę, a to zabójstwo upozorował na mord rytualny. Potem chciał podpalić synagogę, obserwować pogromy, by w końcu ogłosić Żydom: „To ja zabiłem, to przeze mnie te zamieszki!”. Wtedy by został zlinczowany, a jego syn dostałby potężny spadek po dziadku. Ale to się nie udało, bo ja pokrzyżowałem mu plany. Zbyt szybko został ujęty Anatol Małecki, w którego winę wszyscy uwierzyli. A najbardziej ja, który go nawet ukarałem… Wtedy Szałachowski porwał Kazia Markowskiego, połamał mu nogi, bo oczekiwał, że taki wściekły mściciel jak ja zabije go kilofem. A skąd wiedział, że ja jestem mścicielem? Przecież Walery Pytka, całując mnie po rękach w katedrze, powiedział wszystkim lwowianom: „Popielski jest mścicielem”. Może Szałachowski stał w tłumie pod katedrą? Teraz tylko przez przypadek uniknął mojej kary, bo powalił mnie atak padaczki. I wciąż wyprzedza mnie o krok. A przecież byłby tutaj, w tym pokoiku pod schodami, gdyby chciwy wieprz Machl nie wyrzucił go na bruk! Teraz Herod siedziałby skuty u moich stóp, gdyby nie ta tłusta, lękliwa i skąpa papuga!

– Najbardziej mnie dziwi, panie mecenasie – powiedział z irytacją – że tak po prostu wyrzucił pan na bruk biednego suchotnika obarczonego epileptycznym synem.

– Wypraszam sobie, komisarzu, takie uwagi – Machl powiedział to łagodnym tonem i nie patrzył w oczy policjantowi. – Uprawiając swój zawód, nie jest pan chyba takim znowu Katonem… A poza tym każdy z nas ma jakieś wyrzuty sumienia… Każdy z nas, sit venia verbo, jest Orestesem… Jak by to powiedzieć po chrześcijańsku, każdy ma swój krzyż… No wreszcie jest ta kawa!

Drzwi uchyliły się i do gabinetu weszła piękna młoda kobieta. Ciągnął się za nią zapach perfum, alkoholu i rozgrzanego tańcem ciała. Popielski, widząc ją, zmieszał się jak uczniak przyłapany w tingel-tanglu. Uwielbiał ten żydowski typ szczupłych brunetek o bladej, porcelanowej cerze i o ogromnych zielonych oczach, w których – jak mawiał – kryła się cała melancholia pustyni Negew. Pani miała na sobie czarną balową suknię odsłaniającą plecy. W dłoniach, obleczonych do łokci w atłasowe rękawiczki, trzymała tacę z dwiema filiżankami, cukiernicą, dzbankiem, mlecznikiem i z talerzykiem, wypełnionym herbatnikami.

– Och, kochanie! – Udała zdziwioną i zmierzyła wzrokiem Popielskiego. – Nie wiedziałam, że jest tu ktoś u ciebie… A śniadanie już czeka i szampan się mrozi…

– Pozwól, Heniutko. – Machl odebrał kobiecie tacę, patrząc ze złością na dwie filiżanki, których obecność świadczyła, iż dokładnie wiedziała, że w gabinecie są dwie osoby. – To pan komisarz Popielski, panie komisarzu, oto moja żona Henryka.

– Bardzo mi miło – powiedział Popielski, chcąc ująć jej wiotką dłoń.

Kobieta nie podała mu ręki, zakręciła się tylko wokół niego, wyciągając w bok dłonie i wykonując nimi płynne ruchy – jakby w takt leniwej muzyki. Zajrzała mu przy tym głęboko w oczy.

– To jest ten słynny pan komisarz, pogromca morderców. – Prawie jęknęła z przejęcia. – O zielono-piwnych oczach. – Musnęła dłonią po jego podbródku. – I jaki szorstki, nieogolony, trochę brusque.

Popielski stał jak skamieniały. Machl nalał kawę tylko do jednej filiżanki i odwróciwszy się do okna, natychmiast zaczął z niej siorbać gorący płyn. Na jego głowie wśród rzadkich pasm włosów błyszczały kropelki potu.

– Jaki pan ma przenikliwy wzrok – szepnęła jego żona i położyła dłoń na swym miękkim białym dekolcie. – O, aż tutaj go czuję!

Ostatnie, czego pragnął Popielski, to być uwodzonym przez kobietę w obecności jej męża. Włożył szybko melonik, kiwnął głową, zamruczał słowa pożegnania i wybiegł z gabinetu na korytarz. Miał rację mecenas Machl, myślał, zbiegając po schodach, pewnie każdy z nas jest Orestesem i każdy ma swój krzyż. Ale jego krzyż jest szczególny. To cierpienie męża niepewnego młodej żony, żałosne wycie domniemanego rogacza, bezsenność starca, który musi rozpaczliwie wierzyć w niezłomność małżeństwa. Śmierć jest moją codziennością, podejrzliwość – jego dniem i nocą. Każdy z nas jest Orestesem. Ale nie każdy Agamemnonem.

***

Jerzyk spał tej nocy wyjątkowo dobrze. Po porannej toalecie, po pochłonięciu twarożku z rzodkiewką i po wylizaniu talerza kaszy manny, którą tym razem usmarował się zupełnie nieznacznie, tryskał wesołością i energią, która nie przybierała dzisiaj swej zwykłej, złowrogiej i niszczycielskiej formy. Powodem tej nietypowej łagodności Jerzyka była obietnica wyjścia na dwór, jaką od razu po przebudzeniu otrzymał od mamy. Malec, rozdrażniony kilkudniowym przebywaniem w domu, aż pokraśniał na słowa o „spacerze do nowego domku”. Stał się momentalnie grzeczny i posłusznie wsuwał swe ręce w podstawiane mu rękawy płaszczyka. W czasie wkładania wełnianych pończoch i błyszczących bucików nie wierzgał jak zwykle nogami i nie kopał klęczącej u jego stóp mamy, lecz spokojnie czekał, aż ta rozplącze zaciągnięte i zasupłane sznurówki i na powrót uformuje z nich zgrabne kokardki. Nie biegał też po mieszkaniu ze wściekłymi okrzykami, kiedy mama, jak zwykle, dość długo i starannie dobierała swoją garderobę, a potem malowała się przed dużym lustrem przedpokojowym.

Gdy wybijała ósma na zegarze ściennym, wyszedł wraz z mamą na schody, a potem zbliżył się do lady kantoru administratora budynku. Pan Leon Hiss, którego potężnego głosu i wielkiego brzucha trochę się obawiał, pozdrowił z uśmiechem mamę i podał jej klucz do wózkowni. Jerzyk nie lubił tego pomieszczenia, głównie dlatego, że sąsiadowało z drzwiami do piwnicy, która zawsze pojawiała się w kierowanych do niego groźbach. Zamknięcie w jej ciemnościach było w ustach mamy straszną sankcją za jakieś wybryki, było zapowiadaną wielokrotnie, lecz nigdy niewyegzekwowaną karą za złe zachowanie. Piwnica była w tych groźbach „wilgotnym lochem”, a fraza ta nabierała nowych znaczeń i zamieniała się w wyobraźni chłopczyka w magiczne przekleństwo znane mu z czytanych bajek. Jerzyk, choć mówił bardzo niewiele i chodził niepewnym krokiem, znał uczucie najwyższej radości i najwyższego niepokoju. To pierwsze przybierało zawsze kształt dużej, łysej głowy dziadka, a drugie – wionęło wilgotną wonią piwnicy.

Kiedy mama weszła do wózkowni i kazała mu czekać na schodach, Jerzyk oczywiście jej nie usłuchał. Przerażony bliskością piwnicy wspiął się po stopniach i ukrył pod ladą portierni. Gdyby był starszy, być może zrozumiałby, co ściszonym głosem mówi pan administrator do słuchawki telefonu. Ale malcowi, liczącemu sobie piętnaście miesięcy, kojarzyły się jedynie pojedyncze słowa i zwroty wypowiadane przez pana Leona Hissa. Z pierwszego zdania „dzień dobry, panie Kiczałes, właśnie wychodzi z domu” zrozumiał jedynie „dzień dobry”, z drugiego zaś „czy mam pójść za nią” – pojął jedynie intonację pytajną i słowo „pójść”, po którym zawsze u mamy następował wyraz „spacer”. Potem, o dziwo, zrozumiał też dwa wyrazy, które często słyszał od zdenerwowanego otoczenia: „dobrze, jak nie, to nie”. Pan Hiss wypowiedział je jednak bez znanej małemu złości. Potem Jerzyk ze swojego ukrycia słyszał, jak pan administrator podśpiewuje i wystukuje palcami jakiś rytm na ladzie.

Po chwili rozległo się wołanie mamy. Nie wybiegł jednak do niej, lecz wcisnął się głębiej pod ladę i czekał na dalszy rozwój wypadków. Mama wyszła i natychmiast go ujrzała.

– Ty śmierdziuszku! – zawołała i wyciągnęła go spod lady. – A ty gdzie się schowałeś?

– A to mikrus przemyślny – zawtórował jej pan Hiss. – Nawet nie zauważyłem, jak mi wszedł pod ladę!

Mama najwidoczniej nie darzyła administratora najwyższą sympatią, bo nie odezwała się do niego ani słowem i zaraz podniosła Jerzyka do góry i posadziła go w wózku.

Wyjechali na ulicę. Jerzyk upuścił grzechotkę na chodnik i wydał ostry okrzyk, który oznaczał natychmiastowy rozkaz zatrzymania pojazdu. Mama zrobiła, czego sobie życzył, podniosła zabawkę i podała mu ją. Mały jednak nie zareagował, ponieważ jego uwagę przykuły poczynania pucybuta, który zwykle siedział pod ich balkonem. Ten pracownik nagle przerwał swą czynność i – nie zważając na wściekłe protesty obsługiwanego właśnie klienta – zwinął ścierki i wcisnął je do kieszeni wraz z puszkami z pastą. Zniecierpliwiona mama nie czekała, aż Jerzyk łaskawie przyjmie od niej grzechotkę, rzuciła ją do wózka i ruszyła, pchając przed sobą nisko zawieszony, wiklinowy pojazd. Jerzyk z trudem się z niego wychylił i zobaczył, iż pucybut szybko za nimi idzie.

Po chwili mama przyśpieszyła. Uwagi dziecka nie uszło jednak to, że oto mijali zadaszoną szkłem ulicę, w której znajdowały się sklepy z lodami i zabawkami. Jerzyk wskazał ręką na wejście do domu i krzyknął donośnie.

– Jerzyku, kochanie. – Mama pochyliła się nad nim i pocałowała go. – Jak będziesz grzeczny, to niedługo przyjdziesz tu z dziadkiem, a teraz mamusia się bardzo śpieszy!

Jerzyk wrzasnął powtórnie, wstał gwałtownie, zakołysał wózkiem i usiłował przełożyć przez krawędź pojazdu swą tłustą nogę obleczoną w wełnianą pończochę.

– Uspokój się, myszko, bo nie pojedziemy tam, gdzie lubisz! – ostrzegła mama. – A wiesz, dokąd jedziemy?

Mały na chwilę się uspokoił i patrzył na Ritę uważnie.

– Do naszego nowego domku – powiedziała. – I będziesz mógł biegać po twoim nowym pokoiku!

To Jerzyka uspokoiło na kilka minut, jakie były potrzebne mamie, by dotrzeć na przystanek tramwajowy. Tam również nie dokazywał, ponieważ tramwaj – nazywany przez ludzi na przystanku „dziesiątką” – przyjechał bardzo szybko. Jerzyk zdenerwował się mocno, kiedy nagle jakiś wąsaty pan podniósł do góry jego wózek i wstawił do tramwaju. Rozpłakał się i nie mógł długo uspokoić, chociaż ów pan – wbrew słabym protestom mamy – stroił do niego zabawne miny. Nie pomogły również wiersze o jakimś powrocie taty i o pałce, strzaskanej na jego głowie, które recytowała mama, objaśniając, iż pan stojący na szczycie mijanej właśnie kolumny jest autorem owych wierszy. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy mama wskazała mu wielki gmach, gdzie – jak objaśniała – mieszkają żołnierze, którzy swymi karabinami będą dzielnie bronić naszego kraju przed Niemcami. Potem nastąpił długi moment nudnej jazdy pomiędzy kamienicami i kościołami, którą urozmaicało Jerzykowi przyglądanie się dziwnemu szczeniakowi, trzymanemu na kolanach przez wytwornego pana z niezapalonym papierosem w długiej cygarniczce. Piesek ów miał ostre uszy, zabawne oczy i czarny pysk, na który składało się kilka fałd skóry. Mama nazywała go „buldogiem”, a wytworny pan z uśmiechem ją korygował, mieniąc go „bokserem”. Stworzenie było najwyraźniej jakąś wielką osobliwością, bo – mimo niezadowolenia konduktora – tłoczyli się wokół niego chyba wszyscy pasażerowie tramwaju.

W końcu dojechali na właściwy przystanek. Wytworny pan wyniósł z tramwaju najpierw boksera, a potem wózek z Jerzykiem, po czym towarzyszył im jeszcze kilka chwil, zagadując coś słodko do mamy i wciąż uchylając nakrycia głowy, które upodabniało go w oczach Jerzyka do dziadka. To chyba sprawiło, że ów pan wzbudził w dziecku odrobinę sympatii, najwyraźniej w odróżnieniu od mamy, która po kilku minutach rozmowy ostro ofuknęła owego pana i szybko ruszyła do wielkiego domu stojącego wśród drzew.

Tam wniosła wózek na pierwsze piętro, a Jerzyk wchodził po schodach koło niej, wspinając się na nie wszystkimi swymi kończynami. Po chwili weszli do pustego, pachnącego farbą mieszkania. Mama zaczęła kogoś nawoływać. Ktoś jej odpowiedział okrzykiem z jednego z pokojów. Jerzyk, trzymający się matczynej sukienki, już wiedział po chwili, kto wydał z siebie ów okrzyk. Był to jeden z robotników, którzy, siedząc na podłodze w wielkim pokoju, coś jedli i pili. Jerzyk schował się za mamę. Stał tak przez chwilę, a ponieważ nic złego się nie zdarzyło, puścił ją i niepewnie – chwiejąc się w przód i w tył – pobiegł do przedpokoju. Tam poczuł, że ktoś go łapie i podnosi do góry.

Poczuł, że ten ktoś bardzo szybko się oddala od drzwi, za którymi mama rozmawiała z robotnikami. Jerzyk wrzasnął, lecz było za późno. Krzyk dziecka zabrzmiał już na klatce schodowej. Mama go nie usłyszała.

Malec rozdarł się w strasznym płaczu i bezradnie zamachał rączkami. Jedną z nich natrafił na jakiś materiał wystający z kieszeni człowieka, który go niósł. Wyciągnął ten materiał.

Po schodach potoczyły się blaszane pudełka z pastą do butów.