173027.fb2 Erynie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Erynie - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

TYZYFONA

Jesteśmy ponurymi dziećmi nocy

Zwą nas w podziemiu boginiami zemsty

Ajschylos, Eumenidy, 416-417

Tego czerwcowego poranka komisarz Edward Popielski leżał na wznak w swym łóżku i nie mógł zasnąć. Nie pomagało mu ani liczenie wyimaginowanych chmur na suficie, ani błogie odprężenie po gorącej kąpieli, ani poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Po wielu nieudanych próbach udało mu się w końcu bezbłędnie i bez najmniejszych wątpliwości zidentyfikować mordercę, a jego złapanie było już tylko kwestią czasu. Choć wszystkie działania Szałachowskiego układały się w logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, to Popielski nie mógł się pozbyć wrażenia, że jedno z ogniw tego łańcucha nie pasuje do reszty, jest zardzewiałe i słabe, grożąc tym samym rozerwaniem całej konstrukcji. Komisarz nie mógł mianowicie pojąć, że ubogi kancelista, obarczony chorym synem, mógł sam, bez niczyjej pomocy, zaplanować i zrealizować dwa niełatwe zbrodnicze przedsięwzięcia. Aby się przygotować do wykradnięcia robotniczego dziecka, żyjącego wśród licznej rodziny i bawiącego się z czeredą rówieśników, trzeba je codziennie obserwować z ukrycia, unikając przy tym podejrzliwości mieszkańców podwórka, którzy błyskawicznie wypatrzą obcego. Jeden i ten sam człowiek, wystający godzinami na malutkim podwórku przy Niemcewicza, ukrywający się gdzieś po krzakach, musi w końcu zostać zauważony. Podejrzliwości lokatorów Szałachowski mógłby uniknąć, gdyby miał jakichś zmienników. Jednym z nich mógłby być jego syn. Ale czy to by wystarczyło? Ponadto gdzie by Szałachowski torturował obu chłopców? W swej norze pod schodami? Przecież stróż Dominiak widziałby, że Szałachowski wnosi lub wynosi jakieś bezkształtne bryły, choćby kancelista w coś dzieci zawinął! Nie, myślał Popielski, patrząc na zegarek wskazujący godzinę wpół do dziewiątej, to niemożliwe, by zbrodniarz nie miał wspólników innych niż jego syn! Bez ich pomocy śledzenie Kazia Markowskiego i jego matki byłoby po prostu skazane na niepowodzenie! W ustronnej willowej uliczce Własna Strzecha obcy, obserwujący zza parkanu życie jakiejś rodziny, wzbudziłby od razu zainteresowanie Markowskich lub ich sąsiadów. Chyba że tych obcych byłoby kilku i eo ipso żaden z nich nie wryłby się w czyjąś pamięć.

Popielski wstał, włożył jedwabny szlafrok i zaczął chodzić po swojej sypialni jak lew po klatce. Oczywiście, klepnął się w czoło, mógł zatrudnić do swego dzieła jakichś innych łotrów, którym obiecałby pokaźny procent ze spodziewanego spadku. Ale nawet w najbardziej zdeprawowanym i zdegenerowanym mieście nie byłoby łatwo wynająć zbrodniarzy, którzy uczestniczyliby w porwaniu dziecka, nie otrzymawszy zapłaty z góry! Chyba że chodziłoby o jakiś wielki okup, a to w wypadku Henia Pytki było przecież wykluczone!

– Nie czas teraz na hipotezy i dywagacje – powiedział do siebie. – Trzeba pędzić do Zubika i ująć Heroda. Przecież wiem, kim on jest!

Zaczął się ubierać. W przedpokoju zadzwonił telefon. Popielski nie przejmował się nim, podobnie jak harmonią barw krawata, koszuli i marynarki. Telefon dzwonił nadal. Popielski wyszedł do przedpokoju i sięgnął po łyżkę do butów. Telefon dzwonił nadal.

– Co jest? – powiedział komisarz zirytowanym tonem. – Nie ma Leokadii ani Hanny, czy co?

Odpowiedziała mu cisza. Odebrał telefon. Leokadia pewnie na spacerze, a Hanna na targu, myślał, a w słuchawce ktoś coś mówił – powoli i ochryple. Popielski przeklął swoje roztargnienie wywołane bezsennością.

– Proszę się przedstawić – powiedział do słuchawki. – I jeszcze raz powtórzyć, co ma mi pan do zakomunikowania! Przepraszam, ale się zamyśliłem…

Głos powtórzył to co przedtem. Ręka Popielskiego opadła wzdłuż tułowia i wypuściła słuchawkę.

– Staw Zamarstynowski, Staw Zamarstynowski – powtarzał. – Gdzie jest Staw Zamarstynowski?

***

Na kąpielisku Staw Zamarstynowski Popielski przeżył deja vu. Prawie wszystko było tu takie jak w jego wizji, którą miał w czasie ataku epilepsji w fabryce ultramaryny na ulicy Słonecznej. Słońce przygrzewało i wtedy i teraz bardzo mocno, a on i w wizji, i w rzeczywistości pocił się obficie w ciemnym ubraniu. Zgadzało się również to, że kąpielisko było puste, a jakiś człowiek stał na wieży do skoków i machał do niego ręką. Realność różniła się jednak od epileptycznego wyobrażenia w jednym jedynym szczególe. W wizji basen był wypełniony iskrzącą się w słońcu wodą, która potem zamieniła się w twardą zastygłą lawę. W rzeczywistości w betonowej niecce nie było wcale wody. Basen nie był jednak pusty. Jego środek wypełniały brony. Ich ostrza skierowane były ku górze, ku niebu i ku wieży do skoków. Na niej stał teraz człowiek, którego Popielski widział w fabryce ultramaryny.

Uśmiechał się do komisarza i przyzywał go kolistym ruchem ramienia.

– Wchodź tu, wchodź, Łyssy! – wołał. – Na górę, ale już! Dowiesz się wszystkiego o twoim słodkim wnuczku i o jego połamanych rączętach!

Popielski nacisnął na oczy przeciwsłoneczne binokle. Tym razem nie mógł ryzykować, że epilepsja pozbawi go ofiary. Czuł, że jego głowę i kark ogarnia mrowienie. Nie był to jednak zwiastun padaczki, lecz jakiś głuchy i uparty instynkt Zaczął się wspinać po schodach.

– Mam w ustach kapsułkę – wołał Szałachowski. – A w niej skrawek papieru… Jak mały więzienny gryps… A w tym grypsie jest adres, pod którym znajdziesz ślicznego chłopczyka z połamanymi rękami…

Popielski stanął na wieży i przytrzymał się barierki. Spojrzał w dół i ujrzał wybronowane w dużej części dno basenu. Szałachowski podążył za wzrokiem policjanta.

– Zrzuć mnie z wieży – powiedział z uśmiechem. – Na te brony, co tam widzisz… Zabij mnie, bo tylko tak się dowiesz, gdzie jest twój wnuczek. Z moich ust wyciągniesz adres…

Popielski oparł się mocniej o barierkę. Cały drżał oblany zimnym, piekącym potem. Wydawało mu się, że jego skóra przykleja się do kości. Napiął mięśnie twarzy i z niemałym trudem unieruchomił swoje szczęki. Po sekundzie już był w stanie cokolwiek powiedzieć.

– Po co ten cyrk, Szałachowski? – wydukał, lecz z każdym słowem nabierał większej biegłości w mowie. – Po co ten cyrk na pływalni? Ja ciebie zabiję gdziekolwiek. Zejdziemy stąd, położysz łeb na słupku, a ci ten łeb odrąbię… – Szałachowski nie odezwał się słowem i spoglądał na Popielskiego z dużym zainteresowaniem. Ten powziął nagłą decyzję. – Ale nie muszę tego robić, a ty możesz ocalić życie, wziąć spadek po ojcu i przekazać go twemu synusiowi – powiedział wolno Popielski, starając się opanować drżenie szczęk. – Pan Klemens Szałachowski, twój szanowny ojciec, zmienił testament.

Szałachowski patrzył na rozmówcę bez wyrazu.

– Grasz na zwłokę? – odezwał się po chwili. – Myślisz, że dam się nabrać?

– Zobacz tylko. – Popielski wyjął ze swojego odświętnego ubrania akt notarialny wynajęcia mieszkania na ulicy Ponińskiego. – To jest zmieniony testament twojego ojca.

– Ja muszę zginąć w męczarniach – natychmiast odpowiedział Szałachowski. – Za to, co zrobiłem tym dzieciom. Ale nie miałem wyboru. Albo jakiś bękart zginie, albo mój syn zostanie żebrakiem… Taki był mój wybór. Zrobiłbyś to dla własnego dziecka? Zabiłbyś dla własnego dziecka?

– Tak – odparł Popielski.

– A zabiłbyś dla wnuka?

– Tak.

– To dobrze. – Szałachowski uśmiechnął się pod wąsem. – No to mnie zabijesz. Miałem być rozszarpany przez Żydów, to nie, to ty musiałeś zamknąć jakiegoś wariata… Miałeś mnie zabić w fabryce, to nie, to musiała cię napaść padaczka… A teraz nic nam nie przeszkodzi…

– Pomyśl o nowym testamencie…

– Boisz się, co? – Roześmiał się. – Boisz się, że niczego nie mam w ustach. Boisz się, że mnie zabijesz i niczego się nie dowiesz, a żywego to możesz mnie zmusić do mówienia… Nie masz wyboru. Już jesteś moim mordercą. Za chwilę tu będzie policja. Wezwał ją mój syn. Ja będę leżał w dole na bronach… Sam mogę tam skoczyć… A ty będziesz tu stał na wieży. Wszyscy będą wiedzieć, adwokat starego też, że zabił Popielski, bo porwałem mu wnuczka… A ja zginąłem w męczarniach, nabity na brony… Możesz mnie zabić, a możesz tylko patrzeć, jak skaczę w dół… Wybieraj! Myśl nad tym, ale tylko do pierwszego sygnału wozów policyjnych… Wtedy skoczę…

– Przecież twój syn nie dostanie forsy dziadka, jeśli skoczysz – komisarz starał się panować nad głosem – bo nie dostanie ani grosza w razie twojego samobójstwa…

– Ale ty tu będziesz, kiedy przyjedzie policja… Wszyscy będą wiedzieli, że ty mnie zabiłeś!

– A te brony? – Popielski wskazał na dno basenu. – Ja je niby tu przyniosłem?

– Właśnie. Ty je wypożyczyłeś. Tak zeznają ludzie z wypożyczalni. – Szałachowski wybuchnął śmiechem.

Popielski prawie położył się na barierce. Wydawało mu się, że wszystko wokół rozświetlają raz za razem białe błyski magnezji, że cały świat wokół porusza się w tempie równomiernych trzaśnięć jakiejś wyimaginowanej lampy błyskowej, a wieża nad wybronowanym basenem jest jedynym nieruchomym punktem we wszechświecie. Odepchnął się od barierki i zatoczył się na wieży, niebezpiecznie zbliżając się do jej krawędzi. Brony kręciły się pod nim jak zębate koła. Poczuł, że traci przytomność. Opadł na czworaki, aby ocalić swe życie. Klęknął przed Szałachowskim i wybił przed nim pokłon, tłukąc czołem w betonową powierzchnię wieży. Zbrodniarz zastygł w bezgranicznym zdziwieniu. Wtedy Popielski go zaatakował.

Wciąż na czworakach, rzucił się na niego jak zwierzę. Chwycił go za nogi na wysokości kolan i pociągnął ku sobie. Szałachowski runął na wznak, uderzając potylicą o beton. Choć uderzenie było mocne, to zbrodniarz nie stracił przytomności i w pełni panował nad swoimi ruchami. Kiedy Popielski chciał go przycisnąć swoim dziewięćdziesięciokilogramowym ciężarem, Szałachowski przewrócił się na bok i chwycił się mocno krawędzi wieży. Leżał teraz na brzuchu, a jego dłonie przywarły do betonu. Jego jedna ręka i jedna noga wisiały już nad basenem. Wystarczyłby tylko jeden ruch, jeden obrót ciała, by runąć bezwładnie w dół. Popielski wstał, oparł się znów o barierkę i zamarł w bezruchu.

– Pokaż mi tę kapsułkę – wycharczał. – Pokaż, że ją masz, to cię zabiję, obłąkany bydlaku.

Szałachowski odchylił głowę w stronę Popielskiego i rozwarł usta Język wsadził pomiędzy dziąsło i policzek. Między spróchniałymi pieńkami zębów tkwiła szklana fiolka. Wtedy komisarz kopnął go w twarz, trafiając szpicem buta wprost w usta. Głowa Szałachowskiego odchyliła się gwałtownie, a z otwartych ust wystrzelił połamany ząb. Cios obrócił go na plecy, a te już nie znalazły żadnego oparcia. Runął w dół i w czasie swego lotu machnął ręką do Popielskiego. Ten spojrzał w dół i widział, jak ciało Szałachowskiego, rozpięte na bronach, porusza się w szybkich skurczach, a z jednego ucha wypływa krew w regularnych fluktuacjach.

Odetchnął ciężko i szybko zbiegł po schodach wieży i po basenowej drabince. Szałachowski już nie żył. Popielski wyjął z kieszeni scyzoryk i włożył ostrze w usta leżącego. Splunąwszy z obrzydzenia, sięgnął palcami do zaślinionej jamy i wyjął z niej szklaną fiolkę. Zdjął okulary i spojrzał pod światło. Był tam jakiś papierek. Zgniótł obcasem fiolkę i wyjął papierek. Był zupełnie pusty.

***

Popielski znał dobrze gorzkie uczucie utraty nadziei. Po raz pierwszy je poczuł jako dziesięcioletni chłopiec, kiedy patrzył w oczy swoich krewnych i prosił, aby powtórzyli mu wiadomość o śmierci rodziców, zabitych przez bandytów okradających pociągi na Ukrainie. Ciotka powtarzała mu słowo po słowie, a on nadaremno szukał w jej oczach iskierek wesołości. Z każdą głoską wychodzącą z jej ust, wypływała z niego nadzieja, że informacja o śmierci rodziców jest kiepskim żartem.

Tracił też nadzieję, kiedy siedział przy śmiertelnym łożu swojej żony, która urodziła Ritę w potokach krwi, a one nie chciały się zatrzymać, nie chciały zakrzepnąć i wciąż wypływały z jej ciała. Nadzieja ulatywała wraz z każdą kroplą poszerzającą krwawą plamę na jej nocnej koszuli.

Tracił nadzieję, gdy Rita dwa lata temu nie wróciła do domu z wiosennych wagarów. Wtedy, brudny i nieogolony, siedział całymi dniami w knajpach, a nadzieja znikała z każdym kieliszkiem, z każdą torsją, z każdym ukąszeniem pluskwy na tapicerowanych krzesłach, na których zasypiał, oparłszy czoło o zalany wódką blat.

Stracił ją i teraz, kiedy umarł Szałachowski, nie zdradziwszy, gdzie jest Jerzyk.

Nie dbając o swoje spodnie, Popielski siedział na dnie basenu oparty plecami o betonową ścianę i patrzył na martwego Heroda, na resztki strzaskanej fiolki, na pobrudzony krwią akt notarialny. Usłyszał kroki zbliżające się do krawędzi basenu. To pewnie policja, pomyślał, przywołana przez Andrzeja Szałachowskiego.

I wtedy poczuł powiew, który się wdarł do basenu i poruszył jedną ze stron urzędowego dokumentu. To był zwykły wiatr, lecz komisarz uznał go natychmiast za tchnienie nadziei. Andrzej, może Andrzej, pomyślał, może on też wie, gdzie jest Jerzyk. Kroki zatrzymały się na brzegu. Popielski spojrzał w górę i po dnie basenu rozszedł się orzeźwiający chłód. Na krawędzi rzeczywiście stał Andrzej Szałachowski, personifikacja nadziei.

Chłopiec patrzył na ojca ukrzyżowanego na bronach i cicho płakał. Usiadł na krawędzi basenu, po czym zsunął się do środka, nie zwracając najmniejszej uwagi na Popielskiego. Ukląkł przy ciele ojca i ujął go za skronie.

Popielski spokojnie go obserwował. Czuł już spokojną pewność, że niedługo weźmie Jerzyka na ręce i zaniesie go do domu. To uczucie wytłumiało nawet głuchy niepokój o rączki wnuka. Blefował o tych złamaniach, myślał o Szałachowskim, widząc, jak jego syn dotyka czołem dna basenu. Chciał mnie tylko rozsierdzić, abym go zabił. A co właściwie ze mną będzie, zaniepokoił się, jeśli ten gówniarz nie dostanie ani grosza, jeśli śmierć jego ojca zostanie uznana za samobójstwo? Będzie mu zależało na tym, aby mnie o nią oskarżyć. On jeden mnie widział. Zezna, że ja zabiłem. Co ze mną będzie?

Myśli te jednak nie miały w sobie nawet cienia desperacji. Popielski wiedział, że za chwilę rozmówi się z synem zbrodniarza, dowie się, co ten widział i co zezna. A potem, uśmiechnął się w duchu, a potem usłyszę od niego adres, gdzie znajdę mojego wnuka.

Popielski wstał i zbliżył się do „synusia”. Ten szlochał, klęczał i bił głową o dno basenu tak gwałtownie, aż spadł z niej kraciasty kaszkiet. Z poszarpanych, przykrótkich spodni wystawały chude nogi. Komisarz zbliżył się do niego i położył mu dłoń na ramieniu tak mocno, jakby chciał je zmiażdżyć. Wtedy poczuł, iż przez plecy Andrzeja przeszedł gwałtowny dreszcz.

Skurcz szarpnął jego głową i plecami, źrenice i tęczówki schowały się, a oko stało się jednym ślepym bielmem. Skręt ciała rzucił go na dno basenu. Leżał na plecach, a jego dłonie klaskały o powierzchnię. Kolana ściągnęły się ku górze, a stopy płasko uderzały obcasami o beton.

Popielski wstał, zdjął marynarkę, zwinął ją i chciał włożyć chłopakowi pod głowę. Jego dotyk źle podziałał na Andrzeja Szałachowskiego. Szarpnął się jak poparzony, jego ciało wygięło się w kabłąk i runęło bezwładnie. Nogi trzasnęły o dno basenu, ręce zatrzepotały na betonie, a głowa nabiła się na ostrze brony. Chłopak zesztywniał, a potem się rozluźnił. Spomiędzy jego oczu wystawało ostrze brony.

Popielski w swym życiu wielokrotnie czuł gorzki smak beznadziei – ale jeszcze nigdy dwa razy w ciągu kwadransa, jeszcze nigdy jej nie odzyskiwał po to, by za chwilę stracić.

Leżał na dnie basenu i słuchał wycia Tyzyfony.

– Nie ochroniłeś wnuka przed Herodem – śpiewała bogini.