173135.fb2 Faza Ataku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

Faza Ataku - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 7

5

Wysłużony kuter rybacki kołysał się gwałtownie na falach Morza Żółtego na północny wschód od Szanghaju. Nie było widać ani księżyca, ani gwiazd, całkowite zachmurzenie utrzymywało się w tym rejonie od dwóch dni. Borny trawlera były wysunięte, sieci zarzucone. Dwie mile za rufą płynęła na holu cienkoprzewodowa antena szerokozakresowa TB-23, chwytała niezliczone odgłosy morza i przesyłała je do sonaru Cyclops II w ładowni dziobowej. Kuter miał niecodzienne zadanie. Łowiono nie ryby, lecz atomowy okręt podwodny.

Celem poszukiwań był najcichszy załogowy pojazd podwodny, jaki kiedykolwiek skonstruowano. Bez mocy obliczeniowej, którą posiadał system Cyclops, jego znalezienie nie wchodziłoby w ogóle w grę. Ów tak cichy okręt podwodny miał jednakże pompy, turbiny, silniki i śrubę. Wszystkie mechanizmy obracały się, wibrowały z rytmiczną częstotliwością i emitowały do otoczenia cykliczne tony. Maszyny zamontowano na cztero wymiarowych podstawach wygłuszających, które pochłaniały większość dźwięków. Para i woda w trzewiach bestii pulsowały i przepływały niczym krew w żyłach i arteriach zwierzęcia. Każdy impuls przepływowy dźwięczał w morzu. Konwencjonalne urządzenia sonarowe nie wykryłyby emitowanych przez cel odgłosów o tak słabym brzmieniu jak drobny deszcz mżący podczas gwałtownej burzy z piorunami. Nawet linearna antena holowana TB-23 słyszała tylko rozległe spektrum częstotliwości głośnego morza i przekazywała każdy dźwięk na każdej częstotliwości poprzez przewód sygnałowy do głównego komputera.

Głęboko w świadomości Cyclopsa II te odgłosy morza były analizowane: komputery sprzed zaledwie dwóch lat udławiłyby się samą liczbą danych. Tamte antyki potrafiły szukać celu jedynie w wąskim wycinku oceanu. Ale Cyclops II mógł słuchać całego świata, odcedzić wszelkie przypadkowe dźwięki w morzu, które nie miały rytmicznego pulsu, i zostawić tylko czyste, harmoniczne tony obracających się mechanizmów. Komputer traulera wyizolował z odległości dziewięćdziesięciu tysięcy metrów cztery tony. Zidentyfikował je jako odgłosy amerykańskiego atomowego okrętu podwodnego klasy Virginia. Technik przy konsoli Cyclopsa zawiadomił oficera pokładowego kutra, a ten kapitana, który kazał oficerowi operacyjnemu obudzić dwóch nurków i wysłać ich do ładowni rufowej.

W pomieszczeniu oświetlonym czerwonymi lampami nurkowie włożyli na szyję maski i poprawili butle tlenowe. Zaszumiał HTUV Mark 17, pojazd podwodny dużego ciągu, zasilany ogniwami paliwowymi. Dowódca operacji usiadł z przodu, starszy bosman z tyłu. Po sprawdzeniu listy kontrolnej wciągnęli na twarze maski. Światła w ładowni zgasły. Załoga trawlera zamknęła górny właz i uszczelniła pomieszczenie. Wyrzutnia szynowa pochyliła HTUV stromo w dół. Pojazd był gotowy do wystrzelenia na zewnątrz. Wrota w dnie kutra otworzyły się wolno i z dołu dobiegł huk kilwatera. Mark 17 nagle wystartował, zjechał po szynach, wpadł do wody i zniknął pod powierzchnią. Do ryku śrub kutra nad głowami dwóch mężczyzn dołączył się hałas napędu ich pojazdu na pełnym ciągu.

Porucznik siedzący z przodu obrócił pokrętło gazu na motocyklowej kierownicy i pchnął ją w dół. Mark 17 przyspieszył w stromym nurkowaniu. Hałas dobiegający z powierzchni ucichł, gdy opadli głębiej. Silniki pojazdu zamilkły, kiedy HTUV wypoziomował dwadzieścia cztery metry pod powierzchnią. Porucznik zatrząsł się z zimna i włączył komputerowego pilota. Mark 17 miał czekać na tej głębokości. Nad nim dryfowała jego antena holowana, która służyła do utrzymania łączności z kutrem i pozwalała komputerowi namierzyć większy i szybszy okręt podwodny płynący na spotkanie.

Gdy tylko antena wykryła cel, kapitan trawlera wysłał e-mail z prośbą o dostarczenie części zamiennych do prawego diesla. W ciągu pięciu minut wielkie wieże radiowe w Tsing Tao na terytorium białych Chin nadały na ELF, krańcowo niskiej częstotliwości, dwie litery: A i X. Fale radiowe ELF były kiepskie i prawie bezużyteczne; transmisja pojedynczego znaku alfanumerycznego zajmowała dziesięć minut i wymagała wielkiej mocy nadawczej. Ale miały jedną zaletę, której brakowało innym sygnałom elektromagnetycznym – przenikały daleko w głąb morza. Transmitowana litera A minęła na falach radiowych ELF zanurzony HTUV Mark 17 i dotarła niżej do masztu antenowego schowanego w kiosku amerykańskiego okrętu podwodnego Leopard. Okręt płynął na głębokości stu sześćdziesięciu metrów kursem jeden siedem pięć z prędkością piętnastu węzłów, o wiele za głęboko i za szybko, by Mark 17 mógł go przechwycić. Ale kiedy sprzęt radiowy Leoparda rozpoznał literę A jako początek sygnału wywoławczego ELF na bieżący dzień, w kabinie radiowej i sterowni zadźwięczał sygnał alarmowy. Zanim rozpoczęła się transmisja litery X, ze sterowni zatelefonowano do kajuty kapitańskiej. Obudzony komandor George Dixon usłyszał, że Leopard jest pilnie wzywany na głębokość peryskopową.

Trzy minuty później okręt podwodny zwolnił i wspiął się ponad warstwę termiczną, korzystając ze wskazówek przysłanych z trawlera, wykryły go sensory pokładowe pojazdu Mark 17. Komputer zwiększył do maksimum obroty silnika HTUV-a i pojazd przyspieszył, żeby dogonić okręt. Zanim Leopard zmniejszył szybkość do pięciu węzłów, wzniósł się na głębokość peryskopową i wysunął ku niebu antenę, Mark 17 zrównał się z nim. Komputer doprowadził pojazd do włazu rufowego okrętu, po czym przyssał mocno do kadłuba. Mogło to spowodować uszkodzenie dwóch gumowych płatów powłoki bezechowej Leoparda, ale ważniejsze było, żeby HTUV nie odpadł od kadłuba, nie dostał się w strumień przepływającej wody i nie został wessany przez śrubę okrętu. Szybkość pięciu węzłów wydawała się niewielka, ale zmagania z takim prądem mogły wykończyć fizycznie porucznika i bosmana w ciągu kilku minut. Podoficer wyjął z pojazdu narzędzie elektryczne i przeciągnął z kokpitu przewód zasilający. Wycelował i strzelił. Przedmiot podobny do harpuna z przymocowaną doń liną trafił w kadłub. Bosman przywiązał mocno linę do pojazdu i wystrzelił drugą. On i porucznik przyczepili swoje uprzęże bezpieczeństwa do lin i ruszyli pod prąd do włazu, każdy z nich niósł kilka ciężkich narzędzi połączonych wężami z pojazdem. Umieszczenie narzędzia ratowniczego nad włazem i przymocowanie go do kadłuba zajęło bosmanowi pięć minut. W tym samym czasie porucznik umieścił takie same narzędzia nad zaworami złączy ratunkowych po lewej i prawej stronie włazu. Zawory miały im posłużyć do zalania wnętrza komory ewakuacyjnej i wypuszczenia uwięzionego tam powietrza, co pozwalało otworzyć właz zewnętrzny, przyjmując, że załoga okrętu nie będzie stawiała oporu. Ale wszystko miało się stać tak szybko, że nikt nie powinien zauważyć, iż ktoś obcy wdarł się na okręt. Narzędzie bosmana zostało zamontowane nad głównym złączem ratunkowym powyżej włazu i obróciło pierścień ryglujący do pozycji otwarcia w niecałe trzydzieści sekund.

Drugie narzędzie znalazło się pod pierścieniem włazu i uniosło ciężki metal do góry, pokonując potężną siłę prądu wytwarzanego przez ruch okrętu. Kiedy właz się otworzył, porucznik opuścił nogi do komory ewakuacyjnej i odpiął swoją uprząż bezpieczeństwa od obu lin. Zanim zniknął w otworze włazu, klepnął bosmana na pożegnanie w stopę.

Przykucnął w komorze ewakuacyjnej i sięgnął do góry, żeby pomóc zamknąć właz; czynność tę wykonały same siłowniki hydrauliczne. Obrócił koło ryglujące. Znajdował się już wewnątrz okrętu podwodnego, choć na razie tylko w ciemnej i zalanej wodą klitce. Kiedy szukał włącznika światła, bosman, który pozostał na zewnątrz, usunął z kadłuba trzy narzędzia ratownicze i dwa siłowniki hydrauliczne, załadował wszystko do pojazdu i odciął liny. Musiał się odłączyć od okrętu w ciągu najdalej dwóch minut i odpłynąć na bezpieczną odległość, zanim Leopard znów zejdzie głębiej, bowiem zgodnie z planem miał wrócić na kuter.

Porucznik znalazł zawór odpływowy i otworzył go, żeby wypuścić wodę z komory ewakuacyjnej do zęzy daleko w dole. Drugi zawór służył do wpuszczania powietrza z okrętu. Woda opadła poniżej twarzy porucznika i oficer zdjął maskę. Kiedy zmalało ciśnienie, otworzył szeroko usta, żeby przeczyścić uszy. Po kolejnych trzydziestu sekundach komora była już prawie sucha. Porucznik obrócił koło ryglujące dolnego włazu i metalowe wypusty wysunęły się z pierścienia. Zebrał się w sobie i pociągnął właz, jasne światło płynące z wnętrza okrętu niemal go oślepiło. Mechanizm sprężynowy ułatwił mu podniesienie włazu do środka komory ewakuacyjnej. Poczuł na twarzy wilgotne, gorące powietrze, bo planując tę akcję, wybrano właz nad maszynownią. Hałas okrętu był głośniejszy, niż się spodziewał, turbiny wyły jak silniki odrzutowe. Sądził, że okręt podwodny jest cichy, a tymczasem omal nie ogłuchł. Przez chwilę stał w otwartym włazie na górnym szczeblu drabinki, potem zaczął po niej schodzić, myśląc o tym, czy ktoś już wie, że intruz wdarł się na okręt. Kiedy był na dole, usłyszał trzy charakterystyczne trzaski. Odwrócił się wolno i zobaczył trzy pistolety Beretta 9mm wycelowane w jego twarz. Wydawały się większe niż działa okrętowe.

Podniósł ręce do góry i przedstawił się.

– Porucznik Brett Oliver, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych, tymczasowo przydzielony do Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Jestem tu na rozkaz wiceadmirała McKee, szefa Połączonego Dowództwa Podwodnego. Proszę o pozwolenie na wejście na pokład.

Ciężka łapa mechanika spoczęła na jego karku. Mat zaciągnął go na środkowy poziom przedziału dziobowego do kajuty kapitana.

Kapitan George Dixon zmierzył gniewnym spojrzeniem aresztowanego intruza, który siedział przy stole konferencyjnym w jego kajucie w pożyczonym, źle dopasowanym kombinezonie podwodniackim.

– Muszę się upewnić, czy dobrze zrozumiałem, kim pan naprawdę jest, poruczniku – powiedział Dixon nieprzyjaznym tonem. – Wdziera się pan na mój okręt, a potem oświadcza mi, że cała moja sieć łączności jest rozpracowana, przestała być bezpieczna i nie mogę jej używać. A to oznacza, że nie mam kontaktu z dowództwem podwodnym. I ma pan dla mnie jakiś przenośny gadżet komputerowy, który umożliwi mi komunikowanie się z Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego z ominięciem sieci łączności bojowej. Tyle że wiadomości będą przekazywane internetową pocztą elektroniczną.

– Żeby można je było weryfikować tajnymi legalizatorami SAS, panie kapitanie – odrzekł Oliver. – Nie ma mowy, żeby ten system został kiedykolwiek rozpracowany. Te notebooki i SAS omijają system danych taktycznych naszej marynarki wojennej, do którego są teraz podłączeni Chińczycy i może Hindusi.

– A może powinienem pana uznać za agenta działającego na rzecz któregoś z obcych państw i aresztować?

– A może powinien pan skorzystać z pakietu SAS i sprawdzić autentyczność wiadomości e-mailowej?

Dixon przygładził dwoma palcami nawoskowane wąsy. Miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu i ciemne włosy. Był młody jak na dowódcę okrętu podwodnego, ale służył kiedyś z Davidem Kane’em, który później awansował na admirała i ułatwił mu karierę. Podczas wojny japońskiej Dixon pływał najpierw jako młodszy oficer na okręcie podwodnym 6881, potem został nawigatorem na okręcie klasy Seawolf. W czasie wojny na Morzu Wschodniochińskim służył na innym 6881 jako XO, a w końcu mianowano go dowódcą Leoparda, okrętu podwodnego nowej klasy Virginia, który po testach morskich dostał pilne zadanie specjalne w zatoce Bo Hai. Wiodąc pełne napięcia życie podwodniaka, Dixon zdołał się jednak zakochać w piękności z Charleston, ożenił się z nią, zbudował dom i doczekał dwóch synów. Chłopcy odziedziczyli po matce jasne włosy i niebieskie oczy, po ojcu energię, zapał i umiejętność logicznego myślenia. Byli teraz z matką na drugiej półkuli i Dixon nie widział całej trójki od pół roku. W lewej kieszeni kombinezonu nosił stale złotą monetę, którą dostał od żony w pierwszą rocznicę ślubu. Kiedy nie był pewien, jak powinien postąpić, tak jak teraz, lubił ją wyjmować i czuć w dłoni jej ciężar.

Podniósł słuchawkę telefonu.

– Oficer pokładowy, przysłać do mojej kajuty nawigatora i łącznościowca. I oderwać od ćwiczeń w torpedowni oficera wykonawczego.

Czekając na przybycie wezwanych, Dixon znów sprawdził wiadomość. Okręt pozostawał wciąż jeszcze na głębokości peryskopowej. Kołysał się na falach, podczas gdy daleko za horyzontem płynęła pierwsza chińska grupa bojowa, która opuściła Luszun, oddalając się z każdą minutą. Rozległo się pukanie do drzwi.

– Wejść! – zawołał Dixon.

– Nawigator i łącznościowiec meldują się, sir – oznajmił rudowłosy nawigator MacGregor. Szkot miał zawsze taki głos, jakby właśnie przełykał fusy z kawy. Mówił zazwyczaj tak szybko, że na jego poprzednim okręcie nazwano go „Nadajnik”.

– Panowie, wydaję wam rozkaz wyjęcia z sejfu pakietu SAS osiem zero cztery echo trzy.

– Tak jest, sir – odpowiedział MacGregor. – Mam obowiązek zapytać o powód.

Dixon spojrzał na Olivera. Porucznik skinął głową. Kapitan wręczył Szkotowi notebook. MacGregor przeczytał e-mail z listem polecającym porucznika Olivera i popatrzył niepewnie na Dixona. Potem chwycił za ramię młodego chorążego Wilkinsa i ruszył wraz z nim do kajuty oficera wykonawczego. Kiedy kapitan czekał na ich powrót, weszła do kajuty XO Donna Phillips, szczupła brunetka średniego wzrostu. Miała na sobie przepocony strój do ćwiczeń, jej szyję otaczał ręcznik. Mięśnie jej barków i ramion były jeszcze napięte od podnoszenia ciężarków w torpedowni. O innej porze siedziałaby w nienagannie odprasowanym kombinezonie, pracując w swojej kajucie, gdzie panował wzorowy porządek. Strzygła się na pazia i, wyjąwszy porę ćwiczeń, była zawsze starannie uczesana, fryzura uwydatniała jej wystające kości policzkowe. Ciemne oczy spoglądały surowo. Dixon pływał z Phillips od dwóch lat i był z niej bardzo zadowolony, choć uważał, że trzyma załogę zbyt mocno w ryzach i mogłaby trochę ludziom pofolgować.

– XO, przedstawiam ci porucznika Bretta Olivera, przydzielonego czasowo do NSA, a teraz do nas.

– Powie mi pan, co się dzieje, kapitanie?

Dixon wręczył jej notebook, żeby przeczytała o Oliverze. Uniosła brwi. MacGregor i Wilkins wrócili z foliowym pakietem. Wilkins niósł go tak, jakby to była bomba zegarowa.

– Legalizator SAS osiem zero cztery echo trzy, sir. Proszę zweryfikować, czy to właściwy – powiedział.

Dixon przyjrzał się zmrużonymi oczami nadrukowi na pakiecie.

– Osiem zero cztery echo trzy. Pakiet właściwy – potwierdził. – Proszę otworzyć.

Wilkins rozerwał folię i wyjął fiszkę z długim rzędem liter i cyfr.

– Nawigator, zalegalizować wiadomość w komputerze – rozkazał Dixon.

MacGregor przeniósł wzrok z kartki na e-mail i z powrotem.

– Wiarygodność wiadomości sprawdzona, sir. E-mail jest autentyczny – oświadczył.

Dixon skinął głową.

– Zabrać pakiet SAS i zniszczyć pod kontrolą dwóch ludzi.

Młodsi oficerowie opuścili kajutę. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, mały komputer zaczął brzęczeć. Phillips spojrzała na ekran.

– Jest drugi e-mail – powiedziała.

– Popatrzymy – mruknął kapitan. Z anteny peryskopowej dotarła następna wiadomość wysłana przez Internet. – To też wymaga legalizacji.

Otworzenie drugiego pakietu SAS zajęło kolejne kilka minut. Kiedy autentyczność nowej wiadomości została potwierdzona, Dixon podniósł wzrok na Phillips i Olivera. Dowódca okrętu nadal miał surową, bojową minę, ale pobladł na twarzy. Sięgnął wolno po słuchawkę telefonu i połączył się z oficerem pokładowym na stanowisku dowodzenia.

– OOD, tu kapitan. Sprowadzić okręt w dół, zwiększyć szybkość do maksymalnej i zbliżyć się do chińskich sił nawodnych. Podgrzać wszystkie cztery torpedy Mark 58 Alert/Acute Mod Plasma. Przygotować wyrzutnie jeden i dwa i otworzyć wrota zewnętrzne. W odległości dziesięciu tysięcy metrów od najbliższego okrętu grupy bojowej zwolnić do dziesięciu węzłów, zmniejszyć obroty głównych pomp chłodziwa i zarządzić ciszę taktyczną. I przysłać nawigatora z powrotem do mojej kajuty.

– O co chodzi, kapitanie? – zapytała Phillips.

Dixon spojrzał na dwójkę oficerów.

– Wygląda na to, że mamy wojnę.

Lien Hua szedł w strumieniach siekącego deszczu betonowym nabrzeżem. Jego czarny mundur z nielicznymi wybranymi odznakami przemókł zupełnie. Nie było to miłe, ale przecież wiedział, że wkrótce się przebierze. Mokre ubranie przypominało mu o dzisiejszym ciężkim zadaniu. Dotarł do zapory bezpieczeństwa, gdzie stał samochód służbowy admirała. W środku siedziała żona Liena z córeczkami.

– Cześć, dziewczynki – powiedział i uśmiechnął się mimo odczuwanego napięcia. – Co tu robicie? – Spojrzał na piękną twarz żony. Jej oczy poszukały jego oczu. Uśmiechnęła się do niego, wysiadła z samochodu i osłoniła głowę parasolką, która zatrzepotała głośno na wietrze. Objęła Liena, pocałowała mocno i przytuliła. Przysunęła wargi do jego ucha, sztorm prawie zagłuszył jej słowa.

– Chciałam ci powiedzieć, że cię kocham. I żebyś na siebie uważał. I że przykro mi z powodu naszej kłótni.

Lien Hua uśmiechnął się i pocałował żonę w policzek. Potem cofnął się, żeby spojrzeć jej w oczy, oczy księżniczki.

– To była moja wina, najdroższa – odrzekł i rozejrzał się dokoła zmieszany. – Ja też cię kocham. Pozwól mi pożegnać się z dziewczynkami.

Pochylił się nad ich oknem i pocałował dwie twarzyczki zroszone deszczem. Dotknął włosów córeczek i przyciągnął obie do siebie. Ich zapach przypominał mu dom, bezpieczeństwo i szczęście.

– Tato, mama mówi, że idziesz na wojnę. Naprawdę?

– Mama nie powinna mówić takich rzeczy – odrzekł i zerknął z rozbawieniem na żonę. – Wypływamy w morze na następne ćwiczenia. Niedługo wrócę do domu. A kiedy mnie nie będzie, musicie słuchać mamy.

– Dobrze, tatusiu – odpowiedziały chórem.

Dotknął palcami ich nosków i znów je przytulił.

– Admirał Czu dał wam swój samochód służbowy? – To był pomysł jego żony.

Lien skinął głową.

– Dziękuję, że przyjechałaś, księżniczko, ale muszę iść.

– Popatrzymy stąd, jak odpływasz. Bądź ostrożny, kochanie. Wróć do nas.

Schylił się i pocałował ją, potem odwrócił się i odszedł nabrzeżem. Po drodze postawił kołnierz. Gdy zbliżył się do atomowego okrętu podwodnego szybkiego ataku, starł z twarzy szminkę żony.

Okręt klasy Julang był zupełnie nową konstrukcją. Zaprojektowali go chińscy inżynierowie, zbudowali chińscy stoczniowcy. Powstał w bazie morskiej w Huludao na północy Bo Hai w czerwonych Chinach. Teraz stacjonował w bazie okrętów podwodnych w Cianggeczuang, gdzie żaden zachodni szpieg nie mógł odkryć jego tajemnic. Nawet w ten deszczowy mroczny dzień smukła, czarna sylwetka wyglądała pięknie. W wynurzeniu okręt był ledwo widoczny. Górną krzywiznę kadłuba w kształcie cygara omywały fale, ze śródokręcia wyrastał kiosk z pionową krawędzią czołową, zakrzywioną powierzchnią szczytową i zniżającą się ku rufie tylną częścią. Kadłub za kioskiem opadał łagodnie, z czarnej wody wystawał ster, jakby oderwany od reszty. Okręt nazywał się Nung Jatsu, co zachodni barbarzyńcy tłumaczyli jako Zęby Smoka. Nazwę wymyślił sam Lien Hua, kiedy okręt był jeszcze bezradnym stalowym szkieletem w odludnym suchym doku. Groźna nazwa symbolizowała przeznaczenie okrętu. Dziś miał opuścić swą bazę, wypłynąć daleko w morze i zatopić zęby w ciałach barbarzyńców.

Kiedy Lien zbliżył się do trapu, wyszedł mu naprzeciw jego zastępca, Czou Ping. Ich ojcowie przyjaźnili się, służąc razem przed laty w rakietowych siłach strategicznych Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Ojciec Czou zmarł na rozedmę płuc. Na łożu śmierci poprosił przyjaciela o opiekę nad synem. Kiedy zmarł ojciec Liena, obowiązek przeszedł na niego. Lien początkowo uważał dotrzymanie tej obietnicy za jeszcze jedno z wielu zobowiązań wobec ojca, ale szybko dostrzegł zdolności młodszego kolegi i czuwał nad nim przez pięć tur morskich, aż w końcu Czou został jego pierwszym oficerem.

– To dla mnie zaszczyt powitać was w ten deszczowy poranek, kapitanie Lien – powiedział Czou z głębokim ukłonem. Lien Hua też się ukłonił. Przez chwilę stał w milczeniu, krople deszczu spływały mu za kołnierz, czarny mundur sił podwodnych nasiąkał wodą.

– Status naszego okrętu, komisarzu Czou?

– Nung Jatsu jest gotowy do rejsu, kapitanie. Załadunek uzbrojenia przebiegł bez zakłóceń. W pięciu wyrzutniach są torpedy Dong Feng, w wyrzutni sześć broń specjalna Tsunami, pozostałe trzydzieści torped na stojakach. Reaktor czynny, para doprowadzona do maszynowni, okręt na własnym zasilaniu, przewody odłączone od lądowego źródła energii. Silniki główne pracują na biegu jałowym, moc z rezystorów pięć procent, silnik elektryczny przetestowany. Załoga na stanowiskach manewrowych. Urządzenia nawigacyjne wskazują prawidłową pozycję okrętu przy nabrzeżu, radio odebrało pozwolenie na wyjście w morze.

– Bardzo dobrze, kolego pierwszy. Są jakieś problemy?

– Żadnych, kapitanie.

– Doskonale, komisarzu Czou. – Lien Hua spojrzał w niebo i deszcz zalał mu oczy. – Kiepski dzień dla marynarza, mój przyjacielu, ale ta pogoda zasłoni nas przed orbitującymi oczami barbarzyńców.

– Podobno mamy szczęście, że dziś pada – odrzekł Czou. – Ale byłbym tak samo zadowolony ze słońca i łagodnej bryzy.

Lien Hua roześmiał się i poklepał podwładnego po ramieniu.

– Przygotujcie się do manewru – rozkazał.

Rozejrzał się po raz ostatni po bazie okrętów podwodnych i wszedł na trap. Postawił stopę na gumowej powłoce kadłuba i mocne światło z wnętrza okrętu rozjaśniło mrok ponurego dnia. To będzie dobry rejs, pomyślał Lien, schodząc po drabince ze stali nierdzewnej na płyty pokładu poniżej.

Dziesięć minut później Nung Jatsu odcumował i wypłynął na głęboki farwater. Lien Hua stał na wieżyczce manewrowej kiosku i ledwo mógł dostrzec samochód służbowy admirała z jego żoną i dziećmi w środku. Za dziesięć dwunasta okręt skręcił przy boi numer dwa i rodzina Liena zniknęła za rufą.

– Kolego pierwszy, schodzę na dół – oznajmił Lien.

Pół godziny później okręt się zanurzył, silniki przyspieszyły do maksymalnych obrotów i Nung Jatsu popłynął ku pierwszej grupie bojowej lotniskowca. Miał ją wprzedzić przed Morzem Wschodniochińskim i chronić przed wrogimi okrętami podwodnymi. A zanim grupa bojowa dotrze pod jego eskortą na pozycje ogniowe, miał nawiązać walkę z przeciwnikiem i zwyciężyć.