173151.fb2
Leżeli w ciszy i w absolutnej ciemności.
Przez czarny papier w oknach nie przenikała najlżejsza nawet poświata.
Szyby nie drżały, podłoga nie wibrowała, w mieście Breslau panował nocny spokój.
O oblężeniu przypominała jedynie lekka woń spalenizny, która wciskała się przez okienne szpary.
– Jakże się cieszę, Ebi, że podjąłeś w końcu decyzję, o którą tak długo cię prosiłam – szepnęła Karen i przytuliła się do męża nagim ciepłym ciałem. – Jestem pewna, że nam się uda. To świetny plan. Odlecieć stąd jako ranni.
– Wiesz, Karen. – Mock objął żonę za szyję i położył jej głowę na swojej piersi. Wiedział, jak bardzo zawsze lubiła dotyk jego szorstkich włosów.
W ciemności kryła się siwizna, otyłość, poparzenia i rozstępy ich ciał, ciemność była błogosławieństwem dla celebracji, jakiej dziś oddali się z pasją małżonkowie Mock.
– Jestem uparty i nie wie leci zawsze mówiłem o swojej pracy, prawda?
– Tak. – Karen pocałowała go w pierś, lekko przy tym gryząc. – Niewiele.
– A teraz coś ci powiem. – Mock pogłaskał żonę po ramieniu, które było gładkie jak zawsze, jak przed wojną.
– Dzisiaj zamknąłem ostatnią sprawę, która nie dawała mi spokoju.
Tylko ta sprawa zatrzymywała mnie w Breslau.
– Nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu! – Karen zawsze wykazywała skłonność do patosu.
– Tak. Tylko to mnie tu trzymało. – Mock usiadł na tapczanie i zaczął szukać po omacku nocnego stolika i papierośnicy.
– Idę zapakować wszystkie filiżanki i twoje szachy.
– Po szeleście jedwabiu domyślił się, że Karen włożyła szlafrok.
– A potem przyjdę do ciebie i spędzimy jedną z ostatnich nocy w Breslau.
Słyszał, jak Karen krząta się po salonie, jak dzwonią filiżanki otulane pakułami i gazetami, potem z jego gabinetu dobiegł stukot figur zsuwanych do wnętrza szachownicy. Już ogarniał go sen, kiedy z przedpokoju dał się słyszeć przeraźliwy krzyk żony.
Wstał, dziękując Bogu za ten okrzyk, który go obudził i nie pozwolił usnąć z papierosem w ustach. Karen dalej krzyczała, Mock zdusił papierosa w popielniczce, do krzyku żony dołączyła się służąca, Mock trzęsącymi się dłońmi zapalił świecę, wciągnął spodnie i bez maski i kapci wyskoczył do przedpokoju.
Kiedy zobaczył powód krzyku obu kobiet, przestał dziękować Bogu. W migotaniu świeczek widać było uciętą dłoń. Ktoś przez szparę na listy wcisnął szczupłą dziewczęcą dłoń.
Karen przestała krzyczeć i patrzyła na męża. Wiedziała, że ta noc nie będzie ostatnią nocą w Breslau, wiedziała, że jej uparty mąż nie spocznie, dopóki nie ujmie sprawcy, który podrzuca mu ucięte dziewczęce dłonie, wiedziała, że teraz – kiedy na niego spojrzy – zobaczy nieruchome ciemne oczy: bezlitosne i beznamiętne, jak zwykle.
Spojrzała i niczego nie mogła rozpoznać. Zdążył założyć maskę.
Podszedł do uciętej dłoni i zawinął ją w czysty biały ręcznik kuchenny z napisem Erwache und lache.
Ciężko sapiąc, usiadł w swoim gabinecie. Służąca Marta wymknęła się do służbówki.
Karen usiadła naprzeciwko męża na fotelu, w którym spoczywał profesor Brendel.
Znienawidziła dziś tego śmierdzącego wódką filozofa za to, że zabrał jej męża na cały dzień.
Eberhard patrzył gdzieś w bok, gdy powiedział:
– Czy dzisiaj obiecywałem ci, że wyjedziemy jak najszybciej z Breslau?
– Tak powiedziałeś w łóżku, po tym jak się kochaliśmy – szepnęła z nadzieją w głosie Karen.
– Dotrzymasz słowa?
– Nie. – Wstał i przycisnął ją mocno do piersi.
Czuł na rękach i twarzy drapanie jej paznokci, czuł jej łzy na swojej piersi, czuł ból i smutek, chciał i musiał odczuwać jej żali swój żal.
Mock nie dziękował już Bogu za nic.