173151.fb2
Karen nacięła skórę kaszanki i na talerz wypłynęła brunatna, gęsta lawa, a na jej powierzchni pływały kostki tłuszczu i kulki kaszy. Widelec przycisnął kromkę razowego chleba, która wciągnęła jak bibuła lepki wyciek z kaszanki. Mock odkroił drżące białko jajka sadzonego, posypał je pieprzem, solą i startą na proszek gorczycą. Potem lekkim ruchem noża przedarł powierzchnię żółtka, a ono popłynęło wąską smugą, która zakręciła obok ósemki kiszonego ogórka. Łyknął kawy zbożowej, która zaprawiona byłą goryczą cykorii i sacharyną.
Przy stole państwa Mocków jedynie napój śniadaniowy trącił dziś goryczą. Oboje czuli jeszcze słodycz wczesnego poranka, kiedy Eberhard przyszedł o piątej do domu i obudził swą żonę tak, jak ona najbardziej lubiła.
Karen po raz kolejny, nie wiadomo już który w ich piętnastoletnim pożyciu, uwierzyła swojemu mężowi, kiedy zapewniał ją po miłosnych euforiach, że właśnie zakończył sprawę, którą ostatnio prowadził, i że dziś uda się do szpitala Wszystkich Świętych.
Tam spotka się z zaprzyjaźnionym lekarzem, który sprawi, że ciężko ranne małżeństwo Mock znajdzie się w szpitalnych łóżkach. Potem jeden z samolotów lądujących w Gandau, zabierający prominentnych rannych, zabierze małżeństwo Mock z oblężonego miasta. Następnie znajdą się w Kopenhadze, gdzie Karen miała liczną rodzinę.
– Dziś porozmawiam z doktorem Boćkiem. On wszystko załatwi. Zanim do niego pojadę – Mock przełknął kawałek chleba, którego szorstkie krawędzie oblane były polewą z żółtka i kaszanki – muszę odwiedzić hrabinę von Mogmitz. Wczoraj w sprawiedliwe ręce oddałem mordercę jej siostrzenicy. Wrócę na obiad koło szóstej.
– Dobrze. – Karen odsunęła talerz, zapaliła papierosa i dmuchnęła dymem, nie zaciągając się, co jej mąż zawsze nazywał marnotrawstwem.
– Wiesz, że w Kopenhadze jest wspaniały dom koncertowy? Tam będziemy chodzić wieczorami. Ty włożysz frak, a ja łososiową sukienkę. Wszyscy mówią, że mi w niej do twarzy.
– A która to jest? – Mock również zapalił, lecz bez marnotrawstwa. Po jedzeniu jego organizm chciwie wciągał nikotynę każdą swoją tkanką.
– No ta, którą przywiozłeś mi w prezencie z Paryża.
– Ach, mówisz o pomarańczowej! – Zidentyfikował z uśmiechem suknię, kupioną w salonie Coco Chanel. – No tak, rzeczywiście ci w niej do twarzy.
– No nie, no co ja mam zrobić z tym typem? – Śmiech Karen rozlał się po jadalni.
– Łososiowa to nie pomarańczowa! To zupełnie inny kolor!
– Niech ci będzie. – Mock poprawił maskę i jedwabny fular, który wykwitał mu w rozpięciu koszuli. – A co jeszcze będziemy robić w Kopenhadze?
– Latem będziemy chodzić na plażę w Amager. – Głos Karen stawał się coraz bardziej rozmarzony, kiedy myślami wracała do swojego rodzinnego miasta, z którego wyjechała kiedyś na studia do Berlina i Breslau.
– A zimą będziemy podziwiać szron na liściach w ogrodach Tivoli. Ty możesz wrócić do swoich zainteresowań językoznawczych z czasów młodości. Kiedyś mówiłeś mi, że o tym marzysz. Biblioteki naukowe w moim mieście są znakomite. Wyobrażasz sobie emeryturę w czytelni uniwersytetu? Tam gdzie unosi się duch Raska? Ciągle przecież marzysz, aby studiować zagadnienia ligwistyczne.
– Ja już niczego nie pamiętam. – Mock zdusił papierosa i zamyślił się. – Kiedyś interesowały mnie na przykład jakieś zmiany samogłosek w łacińskich sylabach. A teraz już nawet nie wiem, o jakie zmiany chodziło.
– Wszystko sobie przypomnisz – Karen znów wpadła w patetyczny ton. – Nigdy nie zapominamy czegoś, co niegdyś kochaliśmy. Ja na przykład. – Umilkła.
– Co chciałaś powiedzieć? – Mock nie lubił patosu i obawiał się, że zaraz padnie jakieś wyznanie. – Dokończ, proszę.
– Ja na przykład – powtórzyła Karen – nie zapomnę nigdy twojego uśmiechu w dniu ślubu. Był szczery i radosny, choć nieco ironiczny. Ten uśmiech wiele obiecywał.
– Daj spokój, stare dzieje. – Mock czuł się, jakby najadł się cukru i popił go miodem. – Muszę już iść.
– Nie udawaj innego, niż jesteś. – Karen chwyciła męża za rękaw bonżurki i przytuliła się do silnej dłoni ozdobionej sygnetem. – Przecież wiem, jaki jesteś niepewny i rozedrgany wewnętrznie. Nie musisz przede mną ubierać się w jakieś obce kostiumy. Właśnie dlatego jesteś tak kochany, że masz w sobie tę wrażliwość. Nie mogłabym żyć z typem o subtelności goryla. A twoja wrażliwość jest prawie niewieścia.
Mock wyrwał dłoń z jej rąk. Sygnet zostawił na skórze jej twarzy czerwony ślad. Syknęła z bólu i spojrzała na męża urażonym wzrokiem. Oblała go fala współczucia. Pochylił się nad nią i pogłaskał jej gęste włosy, pokryte drogą przedwojenną farbą, której zapasy wyprzedawali za astronomiczne sumy spadkobiercy słynnego zakładu kosmetycznego Margarete von Wallenberg.
– Już nic nam nie przeszkadza w wyjeździe stąd – powiedział, głaszcząc jej włosy. – Nawet mój brat Franz.
– No tak, już nie ma go tydzień. A co się z nim stało? Nie żyje? – zapytała Karen, nie próbując nawet ukryć radości w głosie.
– Nie ma go, i koniec! – odpowiedział Mock, wychodząc z jadalni. Ku swojemu zadowoleniu nie czuł już w ustach posłodzonego obficie miodu.