173151.fb2
Mock otworzył oczy i zobaczył nierówny, wybielony wapnem sufit. Wrażenie nierówności powodowały deski, które zachodziły jedna na drugą. Sufit z desek, pomyślał Mock, gdzie może być taki sufit?
– Jest pan w baraku medycznym obozu na Bergstrasse, kapitanie – usłyszał głos profesora Brendla. – Czuwam przy panu. Niech pan spokojnie leży, a ja wszystko opowiem.
Mock nie zastosował się do wskazówek profesora. Najpierw poruszył kończynami. Ból, jaki poczuł, nie był eksplozją cierpienia – raczej łagodnym sygnałem zmęczonych mięśni. To był znak, że kości są całe. Uniósł głowę, by obejrzeć ewentualne siniaki. Wtedy się zaczęło. Krew wypłynęła z nosa i wdarła się do ust, a stamtąd do płuc. Przyniosła ze sobą cząsteczki sadzy. Pierwsze rozrywające kaszlnięcie odrzuciło go z powrotem na pryczę. Drugie targnęło żołądkiem. Kurczowo chwycił się brzegu pryczy i zwymiotował do stojącego obok wiadra. Torsje miotały nim jak w epileptycznych paroksyzmach.
Na skroniach czuł delikatne dłonie. Ktoś przytrzymywał go za głowę i pilnował, aby znajdowała się zawsze nad wiadrem. Te zimne dłonie były dla niego cudownym ukojeniem, pieszczotą anioła. Opadł znów na plecy i poczuł dotkliwy ból kręgosłupa. Zacisnął powieki i czekał, aż wszystkie narządy wewnętrzne wrócą na swoje miejsce. Znowu poczuł na czole dotknięcie. Nie chciał otwierać oczu, ponieważ obawiał się, że opiekująca się nim istota jest tylko tworem jego wyobraźni, zjawą, która zniknie, gdy on wraz z otwarciem oczu wróci do rzeczywistości.
Ciekawość zwyciężyła, otworzył oczy, a zjawa się nie ulotniła.
Hrabina Gertruda von Mogmitz ocierała mu czoło. Miała na sobie wciąż tę samą szarą sukienkę. Jej jasne włosy bez śladu siwizny związane były z tyłu w koński ogon. Cierpienie obrysowało mocno jej usta i nadało różowe zabarwienie powiekom. Granatowy siniec na skroni podkreślał biel jej skóry. Skutki działania bólu zostały jednak złagodzone przez lekki uśmiech – trochę drwiący i nieobecny. Piękne szaroniebieskie oczy były ciepłe i wilgotne. Hrabina otarła chusteczką usta Mocka i odsunęła się z krzesłem. Chciał ją powstrzymać, przytulić do siebie i pocałować, ale nie pozwoliła mu na to myśl, która brutalnie wtargnęła w jego umysł. Zdał sobie sprawę, że nie ma maski na twarzy. Ty stary satyrze, mówiła ta myśl, chcesz obdarzyć tę cudowną istotę swym starczym, obwisłym ciałem, chcesz skalać jej usta zarzyganym oddechem?
– Latine loqui possumus? * - usłyszał głos Brendla. – Dlaczego? – zapytał po niemiecku, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego łacińskiego słówka.
– Ne custos nostra capiat, quid dicamus. ** – Brendel poruszył głową. – Quae elementis humanitatis non imbuta sit. *** Mock znów podniósł głowę i znów poczuł mdłości. Zdołał jednak zlustrować wnętrze baraku. Hrabina siedziała na krześle, profesor Brendel stał obok niej w pomiętym garniturze, a strażniczka Waltraut Hellner drzemała, półleżąc na kozetce, która stała naprzeciwko pryczy Mocka. Drzwi były otwarte. Zimno, które wiało z korytarza baraku, przejęło Mocka dreszczami.
Hrabina otuliła go kocem i poprawiła mu pod głową szorstki worek wypełniony słomą.
– Niech pan mówi wolno i prostymi zdaniami. – Ogromny, opuchnięty język przeszkadzał mu w mówieniu. – Ale najpierw proszę pić.
Hrabina von Mogmitz podniosła jego głowę i napoiła go wodą. Każdy łyk był jak pieszczota, jak pocałunek.
Mock wiele by dał, aby trzymać tak swoją gorącą, udręczoną czaszkę w zgięciu jej ręki, gdzie mógł kontemplować dotyk jej jedwabnej skóry, a poruszając głową – nawet dotknąć jej kształtnych piersi.
– Praefectus vivit, quamquam vulneratus et pede aegrotus est. **** – Usłyszał Mock i poczuł przypływ mdłości.
Odwrócił się na bok i znów jego głowa znalazła się w chłodnych, delikatnych dłoniach hrabiny. Jego wątpia zatrzęsły się, ale tym razem w wiadrze znalazło się jedynie ciemne pasmo śliny.
– Nemo praeter te et praefectum vivus est. Aer per lucamin muro a machina factam influit et tibi saluti fuit. Postquamper exploratores inuentus es et nobis reportatus. *****
Mock opadł na pryczę, a hrabina otarła jego zroszone potem czoło. Wiadomość o śmierci Wirtha i Zupitzy została zneutralizowana przez łacinę.
Język jego studiów, który pełnił teraz funkcję języka tajnego, był filtrem, przez który nie przedostawały się obrazy przeszłości.
Skupiając się na zrozumieniu szyku lucam a machina factam oraz podwójnego datiwu tibi saluti, Mock nie dopuszczał, aby w jego umyśle pojawiły się wspomnienia nierozłącznych przyjaciół, Kastora i Polluksa z Breslau, którzy wiernie mu służyli przez lata i którzy przez niego polegli w podziemiach miasta.
– To byli zwykli bandyci. – Język Mocka już sprawniej się poruszał w spieczonych ustach. Patrząc na zdumionego Brendla, przypomniał sobie jeden wyraz z łaciny kościelnej.
– Latrones sine conscientia. *
Zamknął oczy i nagle poczuł łzy pod powiekami. Zacisnął powieki tak mocno, że zabolały go oczy. Nie pomogło. Łzy wypłynęły na policzki i pociekły wypalonymi kanionami zeszpeconej twarzy. Nie zapłakał po śmierci swojej matki, nie uronił łzy po śmierci swojego ojca ani brata. Płakał w życiu tylko dwa razy: po tym, jak odeszła od niego jego pierwsza żona Sophie, i teraz – po śmierci Wirtha i Zupitzy.
Poczuł dłoń hrabiny na swojej twarzy. Otworzył oczy. Nie było w nich śladu łez.
– Ładnie – uśmiechnął się do niej. – Jestem już na wskroś zepsuty. Płaczę tylko za kurwami i bandytami.
Hrabina drgnęła i spojrzała na Brendla. Zaczęła gestykulować gwałtownie. Mock poczuł się jak na przedstawieniu teatralnym, podczas którego jeden aktor odgrywa pantomimiczne scenki, a drugi tłumaczy jego gesty. Nie mówił już niczego, co nie byłoby przeznaczone dla uszu strażniczki, toteż przeszedł na niemiecki.
– Nie płacz za nikim! – Hrabina podniosła pięść, a profesor Brendel tak właśnie słownie zinterpretował jej gest.
– Wszyscy spotkamy się w domu Ojca! – To Brendel już przeczytał z kartki zapisanej stenograficznymi znakami. – Wszyscy, ale my najpóźniej w tym mieście. Ty i ja znajdziemy się w domu Ojca później niż wszyscy w tym mieście, my ocalejemy z tego piekła!
Mock wystraszył się, że hrabina oszalała. Jej oczy jednak były spokojne. Ich spojrzenie było pokrzepiające i pewne. Przeniosło się ono teraz na profesora. Stało się zdecydowane i nakazujące. Mock poddał się również temu nakazowi, choć w jego umyśle tłukły się natarczywie dwa logiczne pytania: Dlaczego inni zginą, a hrabina i on sam mieliby ocaleć? Dlaczego do tych ocalałych hrabina nie zaliczyła profesora Brendla? Nie pytał jednak o nic, bo sądził, że wzrok hrabiny mówi: „Wytłumacz mu wszystko, Brendel!” Nie pomylił się.
– Ja znam jej rozumowanie, kapitanie – powiedział profesor Brendel, posłuszny niememu nakazowi.
– Ona ocaleje, ponieważ spełnia wszystkie warunki, jakie postawił Bóg przed swymi wiernymi w Kazaniu na Górze. Jest uboga w duchu, to znaczy ma w sobie dziecięctwo boże. Wie pan, co to znaczy, kapitanie?
– Nie wiem – wykrztusił Mock.
– Proszę o cierpliwość. Wszystko panu wytłumaczę. – Brendel wpatrywał się z podziwem w jasne oczy hrabiny. – Hrabina ocenia w sposób aksjologicznie jednoznaczny jak dziecko. Ono pyta rodziców: „On jest dobry czy zły? „Rodzice odpowiadają jednoznacznie. Nie ma światłocienia. Ojciec nie odpowie: „On jest trochę dobry, trochę zły”. Hrabina pyta Boga jak Jego dziecko. A Bóg odpowiada poprzez Biblię. To po pierwsze. – Brendel zaczerpnął tchu i podniósł palec ku górze.
– A po drugie, skąd dziecko wie, że epistemologicznym walorem wypowiedzi ojca jest prawda?
– Nie wiem, skąd wie – westchnął Mock. – Ale mam do pana prośbę. Niech pan oszczędzi mój skołatany mózgi mówi jaśniej.
– Dobrze – uśmiechnął się Brendel przyjaźnie, jakby Mock był dociekliwym, ale nieco tępym studentem.
– A zatem, skąd dziecko wie, że ojciec ma rację? Odpowiedź jest prosta: bo dziecko ufa swojemu ojcu. Tak i hrabina. Ona ufa Bogu. Jest zatem uboga w duchu. Idźmy dalej. „Błogosławieni, którzy cierpią, ponieważ oni będą pocieszeni. „Hrabina cierpi – to jest jasne dla każdego. Uważała Bertę za własne dziecko. A oto nieszczęsna dziewczyna stała się ofiarą camificis horribilis, qui bis castris prae est. * Poza tym ten camifex nieustannie comitem nostram per torment acmciat. ** Mści się za lata swojej służby.
– Nie zrozumiałem – powiedział coraz bardziej zaintrygowany Mock. – Nie znam słówek camifex ani tormentum.
– Camifex to to samo, co cruciator, kat, a tormentum todolor corporisam datore factus *** – Brendel spojrzał zaniepokojony na strażniczkę, która zaczęła się przysłuchiwać ich rozmowie.
– Proszę mówić dalej, to bardzo ciekawe. – Mock aż się oparł na łokciu.
– A teraz dalej. „Błogosławieni cisi.” Hrabina nie mówi. Straszne cierpienie odebrało jej głos.
Kolejne błogosławieństwo dotyczy spragnionych sprawiedliwości: „Błogosławieni, którzy łakniecie i pragniecie sprawiedliwości.”
– Tak – przerwał Mock profesorowi. – Że ona łaknie i pragnie sprawiedliwości, to oczywiste.
Dała mi maginem cruciatoris ****, żeby mi zawsze przypominało de necessitat eultionis. *****
– Mówić tak, żebym rozumiała! – wrzasnęła strażniczka. – Bo inaczej rozgonię was wszystkich! Co to za spisek?
– Trzeba się było uczyć, moja dobra kobieto – powiedział Brendel.
– Kto nie umie po łacinie.
– Dobrze, dobrze – przerwał Mock i uśmiechnął się pojednawczo do strażniczki.
Wiedział, że dalsza część wypowiedzi Brendla brzmi: „musi pasać świnie”, i bał się, że może to rozsierdzić „dobrą kobietę”.
– Już będziemy mówić tylko po niemiecku. Ale nie mogę zagwarantować, że wszystkie słowa będą pani znane.
– Też mi paskuda z ryjem jak kalafior – powiedziała strażniczka, patrząc na Mocka. – I taki się jeszcze wymądrza tutaj.
Usiadła na kozetce i wbiła w Mocka swe małe ciemne oczy, wroga i skupiona.
– Skończyliśmy na „złaknionych sprawiedliwości”. – Brendel uznał zachowanie strażniczki za pozwolenie na kontynuację wykładu. – Dalej są „miłosierni”. Hrabina okazywała swe miłosierdzie uciśnionym, o czym pan chyba wie.
– Oczywiście, wiem. – Mock na darmo próbował sobie przypomnieć kolejne błogosławieństwa. – Głośno było o pomocy, jakiej udzielała pani hrabina ciężarnym polskim robotnicom z obozu pracy w Breslau – Burgweidei z Clausewitzstrasse. W swoim majątku urządziła nawet ochronkę, do której przyjmowała dzieci, które tam się urodziły. Pamiętam, że o tym czytałem w artykule, nadzwyczaj napastliwym wobec pani hrabiny.
– To było pewnie po sprawie z jej mężem – powiedział Brendel. – Czy tak, pani hrabino?
Hrabina kiwnęła głową i pisała coś gorączkowo. Była piękna w swym zapamiętaniu. Mock poczuł ciepły przypływ litości, kiedy spojrzał na jej dłonie, pokryte suchą, cienką skórą.
Brendel rzucił okiem na tajemnicze zapisy, wyglądające jak odręczne inskrypcje z rzymskich katakumb, i powiedział:
– Tak, tak, oczywiście, pani hrabino. Zaraz o tym powiem. Zgadzam się z panią, oczywiście.
– Ile jest tych błogosławieństw „na Górze”? – przerwał Mock profesorowi. – Już wszystkiego zapomniałem. I z łaciny, i z religii.
– Dziewięć – profesor cicho policzył wszystkie, które dotąd wymienił. – Wymieniłem pięć. Jeszcze cztery, a mianowicie ludzie „czystego serca”, „ci, którzy wprowadzają pokój”, „którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości” i ci, którym urągają z powodu ich miłości do Boga. Tego ostatniego dokładnie nie pamiętam, nie potrafię go przytoczyć z pamięci.
– Nieważne – powiedział Mock i zwrócił się wprost do Gertrudy von Mogmitz. – I tak wszystko się zgadza, może oprócz tego ostatniego. Kto panią hrabinę prześladuje z powodu jej miłości do Boga?
Hrabina zacisnęła usta, wskazała na drzwi, a potem coś napisała.
– Camifex – powiedział Brendel.
– Est cultor doctrinae paganae, non Christianae. *
– Dość tego! Miałeś nie gadać po łacinie! – wrzasnęła strażniczka do Brendla i wyjrzała na korytarz. – Heinz, zabieramy tę księżnę!
Brendel nie próbował protestować. Do izolatki wszedł wysoki strażnik z karabinem. Hrabina wstała, uśmiechnęła się do Mocka, a potem po prostu pomachała mu ręką. Ten gest byłby bardziej odpowiedni podczas rozstania przyjaciół – po skończonym spacerze, po udanym pikniku, po obejrzeniu filmu. Tak żegnają się piękne kobiety w pergoli obok Jahrhunderthalle, a słońce podświetla ich białe zwiewne sukienki.
Kobiety te przekrzywiają lekko głowy i spod kapelusza wysyłają rozbawione uśmiechy.
Potem odchodzą, stukając obcasami, a mężczyzna zostaje sam – w korytarzu z liści.
Mock zamknął oczy i usnął, napawając się świetlnymi refleksami słońca palonymi w liściastym dachu, jasnymi punktami.
<a l:href="#_ftnref3">*</a> [Możemy rozmawiać po łacinie?]
<a l:href="#_ftnref4">**</a> [Aby nasza strażniczka nie zrozumiała, o czym mówimy.]
<a l:href="#_ftnref4">***</a> [Ponieważ nie otrzymała wykształcenia humanistycznego]
<a l:href="#_ftnref6">****</a> [Komendant żyje, choć został ranny i ma chorą nogę.]
<a l:href="#_ftnref7">*****</a> [Nikt nie ocalał oprócz ciebie i komendanta. Powietrze napłynęło przez dziurę wyrąbaną przez maszynę i ono przyniosło ci wybawienie. Potem zostałeś znaleziony przez zwiadowców i odniesiony do nas (tłum. aut).]Wyjaśniam, że Brendel operował łaciną bardzo prostą, wolną od stylistycznych pretensji (przyp. aut).]
<a l:href="#_ftnref8">*</a> [Rozbójnicy bez sumienia.]
<a l:href="#_ftnref9">*</a> [Strasznego kata, który stoi na czele tego obozu]
<a l:href="#_ftnref9">**</a> [Naszą hrabinę męczy torturami.]
<a l:href="#_ftnref11">***</a> [Straszliwy ból zadawany przez kata]
<a l:href="#_ftnref12">****</a> [Wyobrażenie kata]
<a l:href="#_ftnref12">*****</a> [o konieczności zemsty]
<a l:href="#_ftnref14">*</a> [Jest wyznawcą nauki pogańskiej, nie chrześcijańskiej.]