173151.fb2
Przez podłogę mieszkania Mocków na Zwingerplatz przebiegł krótki dreszcz. Była to delikatna wibracja, wywołana charakterystycznymi detonacjami pocisków miotanych z Schweidnitzer Vorstadt przez nebelwerfery w kierunku południa, skąd azjatyckie hordy wciskały się do twierdzy Breslau.
Eberhard Mock postawił stopę na podłodze i poczuł tę wibrację. Zinterpretował ją jako jeden z ostatnich spazmów ginącego miasta. Przez chwilę kiwał się na łóżku w tył i przód, wbijając wzrok w gmach Teatru Miejskiego, widoczny za szarym prostokątem okna.
Niebo nad teatrem przecinane było nieustannie smugami katiusz i salwami haubic z dalekiej Grabschener Strasse.
Podniósł się ciężko i suwając niezgrabnie kapciami po zakurzonej podłodze, ruszył do łazienki.
Tam, opierając się obiema rękami o ścianę, stał nad muszlą i bez użycia dłoni uwalniał organizm od płynnych toksyn, które zgromadziły się w nim w ciągu nocy.
Jak zwykle z niechęcią i smutkiem wsłuchiwał Si w rzadkie pluski i starcze ciurkania i jak zwykle z nostalgią wspominał noc, kiedy przed czterdziestu laty wraz z innymi studentami stał na Werderbrucke i wysokim, rzęsistym strumieniem oddawał Odrze nadmiar piwa, jakie wpompował w siebie z okazji zdanego egzaminu z historii starożytnej.
Moja młodość przepadła, myślał, podciągając kalesony, i umarła wraz profesorem Cichoriusem, który bardzo wnikliwie pytał mnie wtedy o marsz Dziesięciu Tysięcy pod wodzą Ksenofonta, umarła wraz ze zgliszczami knajpy Kundla, gdzie piliśmy po egzaminie, wraz z moją drogą żoną Sophie, która gdzieś wędruje – od łóżka do łóżka, a nawet wraz z moją twarzą, którą osmaliła płonąca papa podczas jednego z ciężkich bombardowań Hamburga pół roku temu.
Zdjął z twarzy aksamitną czarną maskę i przyjrzał się swojemu obliczu w lustrze przeciętym przez półkoliste pęknięcie, jakie pojawiło się na nim po wczorajszym wybuchu na defiladowym Schlossplatz.
Bacznie zlustrował powierzchnię szkła.
Drżało w regularnych interwałach.
Przez szum wody usłyszał trzy wybuchy w oddali.
Przesunął palcami po biało – czerwonych bliznach, które charakteryzowały się niezwykłą regularnością: ich linie wychodziły z miejsca, gdzie szpakowaty sztywny zarost brody zmieniał się w całkiem siwą linię wąsów, jak wachlarz obejmowały policzki, by zbiec się znów przy nasadzie nosa, wypaliwszy po drodze brwi i rzęsy przy wyłupiastych oczach.
Spojrzał na oczy, których barwa stawała się coraz bardziej wodnista i nieokreślona, i na siwe włosy, które oplatały głowę falującą, lecz coraz rzadszą siatką.
Kolejne trzy wybuchy. Bardzo bliskie.
W otwartych drzwiach ujrzał swoją żonę Karen.
Spodziewał się, że w jej oczach po raz tysięczny dojrzy radość, jaką dzisiaj rano objawiła na wieść, że jej Ebi wybronił ją przed obowiązkiem pracy przy budowaniu barykad i rozbiórce domów.
Ujrzał jednak zupełnie coś innego. Cień obrzydzenia. Rzadko widywała go bez maski.
– Ktoś wali w drzwi, Ebbo – powiedziała Karen.
W chwili zdenerwowania niebyła w stanie ukryć skandynawskiego akcentu.
Białka jej małych oczu były prawie niewidoczne.
Pomarszczone oczodoły wypełnione były wielkimi źrenicami i niebieskimi niegdyś tęczówkami.
– Boję się spojrzeć przez wizjer, Ebbo. Może to Ruscy.
– Nie, to nie Ruscy.
Nie mieszkamy przecież na linii frontu.
– Włożył maskę, szlafmycę i owinął się szlafrokiem jak zbroją.
Podszedł do drzwi, zabierając po drodze walthera w kaburze, który zawsze wisiał w przedpokoju.
Kiedy przyłożył oko do wizjera, drzwiami wstrząsnęły kolejne uderzenia.
Otworzył drzwi i powiedział do Karen: – Nie bój się, ten człowiek cię nie zgwałci.
W odróżnieniu od Russów nie siada na wszystko, co się rusza.
– Zobaczył łzy pojawiające się w oczach Karen i krzyknął, kiedy już uciekała do zwolnionej przez niego łazienki.
– Naprawdę nie chciałem cię teraz urazić!
– Teraz?
Powiedziałeś: teraz? – zapytał stary mężczyzna stojący na progu.
Był ubrany w wytarty kolejarski szyneli czapkę ze złamanym daszkiem.
Czuć było od niego alkohol.
– Tymnie, gnoju jeden, dwadzieścia lat temu obraziłeś, kiedy zaniechałeś śledztwa w sprawie śmierci mojego Erwina!
– Bądź dokładny, jeszcze nie minęło dwadzieścia lat – mruknął Eberhard Mock, wpuszczając do mieszkania swojego starszego brata Franza.