173151.fb2
Profesor Ulrich Knopp był niewysokim człowiekiem o potężnej łysej czaszce. Sprawiała ona wrażenie kopuły wysklepionej nad wąską twarzą, zakończoną niewielką siwą bródką. Mimo szpetoty, łysiny i mizernego wzrostu profesor Knopp zjednywał sobie ludzi życzliwym spojrzeniem. Żaden ze studentów nie uskarżał się nigdy na złośliwość tego profesora, żadna ze studentek nie doświadczyła z jego strony lekceważenia, co było nierzadkie w zmaskulinizowanym świecie uniwersytetu, nawet żadna sprzątaczka nie odczuła jego pogardy i irytacji, kiedy się tłukła z wiadrem po korytarzu seminarium teologii ewangelickiej przy Schuhbrucke albo kiedy prosiła go o podniesienie nóg, aby zmyć podłogę w jego gabinecie. Profesor, zdając sobie sprawę, że jego stała obecność w gabinecie uniemożliwia personelowi porządkowemu wykonywanie swoich obowiązków, nie reagował wówczas gwałtownie, tak jak zrobiłaby to większość jego kolegów, lecz podnosił swe krótkie nogi i, nie przestając przy tym myśleć o krytyce dogmatyki maryjnej Piusa X albo o problemie perychorezy w pismach Melitona z Sardes.
Profesor Knopp wsławił się w świecie naukowym również badaniami nad transmisją tekstu biblijnego, a zwłaszcza nad zniekształceniami dokonanymi przez tłumaczy Biblii. W tych kwestiach profesor wpadał w polemiczną pasję, przy czym jego konfesja wpływała – według licznych krytyków – na jednostronność sądów. Knopp odsądzał od czci i wiary przekład Biblii pióra świętego Hieronima, czepiając się na przykład „miodu leśnego”, który spożywał na pustyni Jan Chrzciciel („Gdzie był w końcu ten Jan Chrzciciel? – wołał na wykładach. – W lesie czy na pustyni?”), ale oczywiste błędy Lutra (na przykład „jednorożec” zamiast „bawół”) zaciekle usprawiedliwiał i przewrotnie uzasadniał.
Miał bardzo ostre pióro, lecz nadzwyczaj łagodny język. Ze swoimi największymi adwersarzami spierał się zajadle na łamach czasopism naukowych, lecz w kontaktach bezpośrednich nabierał wody w usta i wszystko relatywizował. Pisał do dziekana długie i kunsztowne listy, informujące o najdrobniejszym studenckim występku, za który uważał na przykład dwuminutowe spóźnienie albo ziewnięcie, lecz kiedy skruszony winowajca przepraszał go za swój niecny czyn, profesor natychmiast się rozpromieniał, list niszczył lub nakazywał swojemu asystentowi odłożenie go ad acta. Pamięć miał fotograficzną, lecz wybiórczą.
Na przykład liczby i wyrazy pospolite wpadały mu do umysłu raz na zawsze i w każdej chwili mogły być stamtąd przywołane. Wystarczyło jedno spojrzenie choćby na rachunek w restauracji po zjedzeniu sutego obiadu przez wszystkich członków Rady Wydziału – i mógł natychmiast powtórzyć zamieszczone tam ceny i pozycje. Potrafił to samo uczynić w rok po spożyciu owego obiadu.
Nie dotyczyło to nazwisk mniej znanych nowożytnych uczonych. Szybko wylatywały mu one z głowy, często przekręcał je i przypisywał niewłaściwym osobom. Pół biedy, jeśli pochwalił nie tego, co trzeba. Gorzej, jeśli zajadle krytykował niewłaściwego uczonego. Dlatego jego asystent Klaus Forelle miał zawsze przy sobie spis nowożytnych teologów i na polecenie profesora natychmiast przywoływał właściwe nazwisko.
Nie mógł jednak teraz poprosić o pomoc swojego asystenta. Klaus Forelle już od dwóch lat spoczywał wraz ze swoją listą w błotach Charkowa i daremne wysiłki pamięci profesora wyśmiewał teraz pewnie z jednej ze sfer niebiańskich. Profesor Knopp, wściekły na wojnę, na feldmarszałka von Mansteina, pod którym walczył Forelle, na Hitlera i na cały świat, siedział na stosie gruzów gospody Reimera przy Schwertstrasse i na próżno próbował sobie przypomnieć nazwisko jednego z teologów katolickich, o którym wiedział tylko tyle, że zajmował się też geologią i paleontologią. Brak tego nazwiska nie pozwalał mu się skupić na dalszej pracy, ponieważ napawał go zwątpieniem w siły własnego umysłu. Jeśli ktoś nie pamięta jednego z najbardziej kontrowersyjnych teologów współczesnych, to nie powinien w ogóle zajmować się teologią, pomyślał i rozgoryczony odłożył stos czystych kartek oraz pióro do wielkiego kartonu, który niedawno znowu przetrząsał w poszukiwaniu listy Forellego.
Wiedział, że jej brak zmienia go i kształtuje na nowo. Z grzecznego interlokutora stawał się szorstkim grubianinem, który się denerwuje z byle powodu. Czuł wzbierającą irytację. Zapalił papierosa i spojrzał z roztargnieniem na otaczający go świat ruin i dymów.
Robert Kutzner, jego były student, wyjątkowy tępak zresztą, wydawał ostrym tonem polecenia członkom brygady budującej barykadę. Ci wykonywali rozkazy Kutznera we wrogim milczeniu i z wściekłością rzucali kosę spojrzenia na krzepkiego starca, który cieszył się szczególnymi względami ich dowódcy i – zamiast pracować tak jak oni – bazgrał coś całymi dniami na kartkach. Teraz starzec nic nie pisał, lecz w zamyśleniu opierał łokcie na prowizorycznym biurku z cegieł, a spośród jego sinych od zimna palców wysnuwał się w mętnym powietrzu dym z papierosa.
Kutzner okrzykiem „przerwa śniadaniowa!” poprawił im humor. Usiedli i rozwinęli tłuste od smalcu pergaminy. Jedząc, patrzyli bezmyślnie na innego starca, który wspinał się po gruzach fabryki wyrobów kartonowych Bredelli ku protegowanemu porucznika Kutznera. Starzec ten był ubrany w wytworny płaszcz z aksamitnymi wyłogami i kapelusz z szerokim rondem. Jego ręka spoczywała na temblaku, a twarz zakrywała maska. Robotnicy przełykali ostatnie kęsy, zapalali papierosy, tracili zainteresowanie oboma starcami, zakładali rękawiczki i przeklinali swój los.
Profesor Knopp też przeklinał swój los, a właściwie swoją pamięć. Humoru nie poprawił mu również człowiek w masce na twarzy, który stanął przed nim i nic nie mówił, jakby nie chcąc mu przerywać rozmyślań.
– Kim pan jest i czego pan chce? – zapytał szorstko.
– Nazywam się Eberhard Mock – przedstawił się mężczyzna i uchylił kapelusza. – Czy pan profesor może mi udzielić konsultacji biblistycznej?
Profesor Knopp zamyślił się. Jego rozmówca sprawiał wrażenie człowieka wykształconego. Świadczyła o tym po pierwsze jakaś potrzeba poznawcza z zakresu Biblii, po drugie zaś – dobór słownictwa, jakiego używał. Jego oczy były bystre i poważne. Zapytam go, pomyślał profesor Knopp, co mi szkodzi.
– Czy pan zna się na filozofii? – zapytał. – Może pan wie, jak się nazywa.
– Nie – przerwał mu zapytany. – Znam się tylko na śmierci. Jestem emerytowanym policjantem.
– To szkoda – mruknął zniechęcony profesor i zaczął przerzucać w kartonowym pudle bibliograficzne fiszki.
Wiedział, że działanie to jest bezskuteczne, ale wszystko było lepsze niż rozmowa z tym ponurakiem, który znał się tylko na śmierci.
– Chodzi mi o kompetencje językowe Marcina Lutra. – Mężczyzna wyjął z kieszeni ogromną płachtę plakatu z napisem „Wróg podsłuchuje”, rozłożył ją na stosie cegieł i usiadł na niej ciężko. – Czy był dobrym tłumaczem? Znał dobrze języki, z których tłumaczył?
– Oczywiście! – wykrzyknął profesor. – Był znakomitym tłumaczem!
– Czy zatem mógł popełnić ewidentny błąd, na przykład przetłumaczyć grecką lub łacińską trzecią osobę pluralis jako niemiecką drugą pluralis.
– Takiego błędu by nie popełnił nawet kiepski maturzysta!
– Czyli, jeśliby taka niezgodność istniała, można by sądzić, że jest to świadomy zabieg tłumacza? Czy tak?
Profesor Knopp żachnął się z irytacją. Często słyszał podobne pytania. I miał wynotowane z luterańskiej Biblii chyba wszystkie niezgodności pomiędzy oryginałem a przekładem. A może ten dziwny policjant przychodzi do niego z jeszcze innym, jakimś nieznanym dotąd problemem? Wyszukiwanie problemów jest zawsze największą bolączką uczonych.
Poczuł podniecenie myśliwego, który wpada na trop i na razie wyczuwa jedynie słaby zapach zwierzyny, na razie słyszy jedynie delikatny pomruk wśród kołatek nagonki, lecz za chwilę na polanie, przed muszką jego strzelby, pojawi się majestatyczne zwierzę.
– Można by tak to ująć – powiedział po chwili – że gramatyczna niezgodność między oryginałem a niemieckim przekładem jest przez tłumacza przemyślana i uzasadniona.
Czy chodzi panu o jakieś konkretne miejsce?
– Tak, chodzi mi o Kazanie na Górze. Święty Mateusz, piąty rozdział, wers szósty.
Profesor Knopp już dalej nie słuchał. Oto majestatyczny zwierz znika w kniejach, a wokół słychać tylko prostackie wrzaski nagonki i trzaskanie kołatek. Nie pojawił się żaden nowy problem, a trop był stary i od dawna zbadany.
– Czy wy wszyscy powariowaliście? – wykrzyknął teolog. – Czy to nie wszystko jedno „błogosławieni, którzy łakną” i „błogosławieni, którzy łakniecie”? Czy można czynić Lutrowi zarzut z powodu takiego drobiazgu? A teraz proszę mi nie przeszkadzać. Koniec audiencji!
Profesor Knopp wrócił do poszukiwań listy Forellego. Jego rozmówca wstał i spojrzał na niego ironicznie.
– A pan, profesorze, też jest Marcinem Lutrem? Też myli pan liczby?
– Nie rozumiem. – Knopp przerwał przetrząsanie pudła. Irytacja ustąpiła miejsca zaciekawieniu.
– Co takiego pomyliłem?
– Powiedział pan: „Czy wy wszyscy zwariowaliście?”. A ja nie jestem „wy”.
Nie rozmawia z panem dwóch Mocków, tylko jeden.
Powinien pan zapytać: „Czy pan zwariował?”
– Ma pan rację. – Profesor uśmiechnął się przyjaźnie.
Uwielbiał gry słowne i cenił ludzi, którzy je uprawiali.
– Muszę się przed panem usprawiedliwić, aby pan nie pomyślał, że stary Knopp jest znerwicowanym idiotą.
Otóż mówiąc „wy”, miałem na myśli pana i jeszcze kogoś innego, kto kilka miesięcy temu był u mnie i podobnie jak pan pytał mnie o passus 5, 6 z Ewangelii Mateusza.
– Kto to był? – padło szybkie pytanie.
– Jakiś mężczyzna koło czterdziestki. Przychodził do mojego gabinetu kilkakrotnie z listami. Listy te pisała jakaś kobieta i składały się one zawsze z serii pytań o Biblię. Pytania były wnikliwe i niekiedy trudne. Udzielałem odpowiedzi temu mężczyźnie, a on skrupulatnie je zapisywał, by potem przekazać owej kobiecie. Podczas ostatniej wizyty mężczyzna przekazał mi list, który dotyczył wyłącznie problemu przez pana zasygnalizowanego.
– Jak się nazywał ten mężczyzna?
– Nie pamiętam. Mam kiepską pamięć do nazwisk. – Profesor Knopp nagle przypomniał sobie, że ów teolog i paleontolog był Francuzem i pochodził ze szlacheckiej rodziny. Niestety, nazwiska nadal nie pamiętał.
– Może Rudolf Brendel?
– Słucham? Tak, tak. – odpowiedział profesor, przeszukując szufladki pamięci, by wpaść na trop Francuza, który, co znów sobie przypomniał, był przez ortodoksję katolicką uznany prawie za heretyka.
– Profesorze! – powiedział z naciskiem starszy elegant – To ważne!
– No dobrze. – Oczy Knoppa stały się poważne i skupione. – Jeszcze raz niech pan powie to nazwisko!
– Brendel. Rudolf Brendel.
– Tak, to było chyba „Brendel” – odparł profesor.
– Tak, na pewno Brendel. Tak myślałem. – Poszukiwacz nieścisłości translatorskich wstał, ukłonił się na pożegnanie i nasunął na głowę kapelusz. – Znam go.
– Teilhard de Chardin! – krzyknął profesor.
– Już wiem, jezuita Teilhardde Chardin!
– To nie Rudolf Brendel?
– Przepraszam pana – uśmiechnął się rozpromieniony Knopp. – Właśnie sobie przypomniałem nazwisko, które nie dawało mi od wczoraj spokoju! Ależ drogi panie. Panie.
– Mock.
– Tak. Drogi panie Mack, przepraszam, że byłem szorstki wobec pana. Powiedział pan chyba ostatnio „znam go”, to znaczy, że pan zna tego, co przychodził do mnie po biblistyczną ekspertyzę?
Czy tak?
– Tak, znam go.
– To dobrze. – Profesor zdjął czapkę i ocierał z potu lśniącą kopułę łysiny. – Nie muszę mej ekspertyzy powtarzać przed panem. Wie pan, bardzo nie lubię mówić dwa razy tego samego. Może pan swojego znajomego zapytać o tę interpretację Lutrowej niby – pomyłki. On panu wszystko dokładnie powie. Bardzo uważnie notował.
– Dobrze, zapytam go o to.
– Tak jest. – Knopp tryskał radością. – Teilhard de Chardin! A teraz, mój drogi panie, porozmawiajmy o innych sprawach. To doprawdy niezwykłe, że podczas agonii miasta – rozejrzał się dokoła bojaźliwie – przychodzi ktoś do mnie i pyta o zagadnienia translatorskie w Biblii.
– Jeszcze bardziej dziwne jest to, że pan profesor siedzi tu na zgliszczach miasta i robi notatki. Pisze pan jakąś książkę?
– O tak! Kończę monografię na temat biblijnej symboliki zwierząt. – Znów rozejrzał się dokoła.
– Pierwsza część o zwierzętach rzeczywistych już jest po recenzjach i leży u Hahna w Hanowerze. Wydawca czeka na drugą część o stworach fantastycznych. Właśnie ją kończę. Jest w tym oto pudle. Wie pan co. – twarz profesora Knoppa wyrażała obawę. – boję się, że za kilka dni to miasto zawali się całkiem i pogrzebie pod swoimi ruinami pana, mnie i mój rękopis. Nikt nigdy nie pozna mojej interpretacji bazyliszka.
– Nie wiem, co panu odpowiedzieć.
– A kto ma wiedzieć, jak nie pan, specjalista od śmierci?