173151.fb2
Marta Goczoll, stara służąca Mocków, z niechęcią rozpakowywała na polecenie swego chlebodawcy pudło z porcelanową zastawą mannheimską.
Jeszcze wczoraj wieczorem owijała w pakuły filiżanki i wkładała je do kartonowego pudła na rozkaz swej chlebodawczyni.
Mogliby się w końcu umówić, myślała z rozdrażnieniem, co zrobią z tą porcelaną.
A tak pakuj, człowieku, wieczorem, kiedy pani płacze, że trzeba uciekać, rozpakowuj rano, kiedy pan chce kawy! I idź jeszcze do pracy! A jakże!
Służąca Marta postawiła przed panem i przed jego bratem filiżanki z charakterystycznym czerwonym stemplem R.P.M. Napełniła je pachnącą kawą zbożową.
Na małym talerzyku ułożyła karmelowe cukierki, które wczoraj usmażyła z mleka i cukru. Mężczyźni siedzieli naprzeciw siebie i nie odzywali się ani słowem. Marta Goczoll myślała, że to z jej powodu.
Zaczęło ją to bawić i postanowiła trochę dokuczyć panu Eberhardowi za to, że wczoraj wieczorem i dziś rano tak oschle potraktował panią, natrząsał się z jej lęków i – choć błagała go, żeby opuścili miasto – rozpakowywał wciąż pudla czekające na przeprowadzkę, wyciągał z nich wciąż inne przedmioty: a to szachownicę, na której rozstawiał figury i grał nimi sam ze sobą, a to album ze zdjęciami, z których wycinał fotografowanych i palił w piecu, a to w końcu ukochane przez panią porcelanowe figurki, które ustawiał na kredensie, ich stałym miejscu – gdzie, jak mawiał, miały stać po wieczne czasy, choćby całe miasto zalała bolszewicka barbaria.
Stara służąca dokuczała zatem panu, poruszając się powoli pośród pudeł i kufrów w jadalni, wycierając bez końca chusteczką wyimaginowane krople kawy spływające z dzióbka dzbanka i wciąż zmieniając jedne łyżeczki na inne, które – według niej – były bardziej odpowiednie do tej zastawy.
Czekała, kiedy pan się zdenerwuje i każe jej wynosić się do kuchni, lecz to nie następowało.
Nagle przypomniała sobie o obowiązku pracy, jaki został przed kilkoma dniami nałożony na mieszkańców miasta.
Przeklinając po cichu zarządzenia nowego komendanta twierdzy Generalleutnanta Niehoffa, udała się do kuchni, skąd zaraz miała wyruszyć do swej codziennej pracy – rozbierania gołymi rękami zboru Lutra przy Kaiserstrasse.
Nie mogła przeboleć, że musi sprzątać pozostałości przepięknych kamienic, które barbarzyńskim rozkazem zostały zrównane z ziemią, aby powstało lotnisko w środku miasta.
Pan zasłonił twarz maską i wpatrywał się w obrus, podobnie jak jego brat – ale ten ostatni nie miał żadnej maski.
A przydałaby mu się, pomyślała służąca, patrząc przez drzwi kuchenne na ogorzałą twarz Franza Mocka, pooraną bruzdami od ciężkiej pracy i alkoholu.
Marta miała zrobić swej pani jakieś śniadanie, które by ukoiło choć na chwilę jej skołatane nerwy.
Kiedy znalazła się w kuchni, wyjęła z lnianego worka kupiony wczoraj razowy chleb, ukroiła kromkę i rozsmarowała na niej łyżkę ulubionej przez panią marmolady z pigwy – niezbyt grubo, tak jak pani lubi. Nasłuchiwała przy tym, czy bracia Mock zaczęli w końcu rozmawiać. Marta Goczoll myślała, że milczeli właśnie z jej powodu. Myliła się.