173151.fb2
Znaleźli się na podwórku dawnej żydowskiej szkoły ludowej, w której gmachu Mock był jeszcze niedawno, a Gnerlich leżał do tej pory. Zza linii frontu oddalonej o kilkadziesiąt metrów dochodziły śpiewy i nieliczne strzały strzelców wyborowych. Mock szedł powoli i ostrożnie.
– Niech się pan nie boi – powiedział cicho mały cicerone. – To nasza buda z Arthurem. Znamy tu wszystko. A tu palimy cygarety – dodał grubym głosem.
Potężna bryła sali gimnastycznej była słabo widoczna w ciemności. Jeszcze słabiej były widoczne małe okienka szatni. Jedno z nich było otwarte na oścież. Chłopiec podskoczył, chwycił się brzegu okna, podciągnął jak małpa i zniknął w budynku. Za chwilę z okna wyślizgnęła się gruba lina z węzłami, podobna tej, która wisiała u powały sali gimnastycznej w gimnazjum w Waldenburgu i po której ponad pięćdziesiąt lat temu młody Eberhard potrafił się wspiąć pod sufit w ciągu trzydziestu sekund.
Teraz zajęło mu to około pięciu minut, chociaż lina nie wisiała swobodnie jak wtedy, lecz opierała się o ścianę, a odległość była pięć razy mniejsza. Zresztą gdyby nie te ułatwienia, to wcale by się nie dostał do wnętrza szatni. Zanim to jednak nastąpiło, spadał kilkakrotnie z liny, tarł noskami butów o ceglaną ścianę i zagryzał zęby z bólu, kiedy musiał się chwycić ramy okna lewą ręką, którą biceps i mięsień naramienny łączył z poszarpanym ołowiem mięśniem piersiowym.
Kiedy w końcu spadł na materace ułożone pod oknem w szatni gimnastycznej, zrobiło mu się słabo. W miejscu tym panował najbardziej znienawidzony przez Mocka smród – odór skarpet, gumy i spoconych chłopięcych ciał. Ten smród nie dawał się nigdy wywietrzyć, zalegał i teraz. Mock przełknął ślinę i mdłości ustąpiły.
Rana piersi szarpała go pulsującym bólem. Po kilku minutach Jego amplituda znacznie się zmniejszyła. Po omacku Mock wyciągnął dłoń i trafił na głowę któregoś z chłopców.
– No co jest? – Przybliżył głowę do ucha chłopca. Poczuł, że jest ono rozpalone. Nie zdziwił się wcale. Była to dla dzielnicowych łobuziaków świetna przygoda.
– Tutaj – szepnął Arthur Grünig i pociągnął Mocka za rękę.
Ten usłyszał delikatny szmer i do wnętrza szatni wpadł promień poświaty.
– To drzwiczki do wykopywania piłek. Prowadzą do magazynu – szeptał mały Arthur, a jego policzek zionął gorącą łuną.
Kolega Arthura uchylił drzwiczki z lekkim zgrzytem. Z magazynku dochodziły odgłosy jak z sali gimnastycznej – okrzyki i oklaski. Mock położył się na podłodze szatni i wsunął oko w szparę światła.
Nie były to odgłosy sportowców. Krzyczały kobiety, a mężczyźni klaskali udami i brzuchami o ich ciała.