173151.fb2 Festung Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 72

Festung Breslau - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 72

BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,JEDENASTA RANO

Okna skromnej kamienicy przy Adalbertstrasse 37 wychodziły na Ogród Botaniczny.

Rosyjscy najeźdźcy niewiele dotąd uwagi poświęcali katedrze i ogrodowi, toteż oblężenie nie miało do tej pory wielkiego wpływu ani na spokojny sen śląskich książąt w kryptach katedry św.

Jana Chrzciciela, ani na dywany przebiśniegów i krokusów, ścielące się wokół pomnika Linneusza w Ogrodzie Botanicznym.

Nie drżały również w posadach okoliczne kamienice, których bramy ozdobione były w dużej mierze masońskimi symbolami cyrkla i kielni.

Tylko artyleria przeciwlotnicza w ogrodach arcybiskupich ściągnęła na siebie gniew iłów.

W jednej w okolicznych kamienic umierała na suchoty sześćdziesięcioletnia Irma Potempa.

Jej siwa głowa spoczywała na wysokim wezgłowiu, jej wyschnięte ręce zaciskały się kurczowo na poszwie kołdry, jej oczy wbite były nieruchomo w dwie wieże katedry, z których jedna była nieco uszkodzona.

Teraz źrenice kobiety przesunęły się z okna na drzwi, w których stała jej córka Elsa z jakimś nieznanym starszym człowiekiem.

Mężczyzna ten był elegancko ubrany, trochę w stylu jej zmarłego pryncypała, hrabiego Rüdigera von Mogmitz seniora.

Zaniepokoiła ją nieco maska na jego twarzy, ręka na temblaku, kapelusz wciśnięty na czoło i postawiony wysoko kołnierz jasnego płaszcza.

Przypominał jej gestapowskiego szpicla, z tą różnicą, że ci ostatni znajdowali szczególne upodobanie w płaszczach skórzanych, nie zaś wełnianych jak ten, który otulał ramiona przybysza.

Ten niepokój szybko wytłumiły fale bólu oblewające jej klatkę piersiową.

– Mamo – powiedziała Elsa – to jest kapitan Eberhard Mock, przyjaciel profesora Rudolfa Brendla.

Chciałby z tobą porozmawiać.

– A niby o czym? – wyszeptała chora.

– Nie będę owijał w bawełnę – tubalny głos tchnął spokojem i pewnością siebie. – Jestem wysokim funkcjonariuszem policji kryminalnej.

– Wiedziałam, wiedziałam – mimo bólu starsza pani uśmiechnęła się triumfalnie. – Od razu to po panu poznać.

– Doprawdy? – Mock udał zdziwienie. – Muszę zaaresztować Hansa Gnerlicha vel Breslera za potworną zbrodnię.

Potempa przerwała mu gwałtownym sapnięciem. Jej płuca zagrały jak przedziurawione miechy. Na czoło wystąpił pot, ręce zacisnęły się na kołdrze jak szpony ptaka, a oczy wróciły do kontemplowania widoku katedralnych wież.

– Mamo – szepnęła łagodnie Elsa – pan kapitan chce się tylko czegoś dowiedzieć o Breslerze. Aby go przymknąć. Aresztować tego złego człowieka. Przecież zawsze tego chciałaś.

Zapadła cisza.

Irma Potempa nie reagowała na słowa córki i zatopiła się w rozmyślaniach o swojej chorobie. Najbardziej interesowała ją cykliczność bólu i interwały tego cyklu. Czekała z niepokojem na nadejście cierpienia, na oddech gruźlicy, która szarpała jej oskrzelami, nie pozwalała oddychać, ślinę barwiła krwią i opłucną napełniała śmierdzącą wodą.

– Hans Gnerlich vel Bresler zamordował pannę Bertę Flogner. – Mock rzucił na oparcie łóżka płaszcz i kapelusz, po czym usiadł na brzegu krzesła i obserwował chorą. – Musi za to ponieść karę. Córka mówiła, że nie znosi pani Breslera – Gnerlicha i że może pani mi pomóc go ukarać.

– Ukarze go Bóg. – Chora najwyraźniej doznała ataku bólu; jej spękane wargi pocierały się wzajemnie, wywołując lekki szelest. – A właściwie. Nie Bóg, tylko Szatan. Niech się pan uda do piekła, tam panu powiedzą o Hansie Breslerze. Tam niech pan idzie.

Jej głowa głębiej osunęła się w rozpadlinę poduszki. Zamknęła oczy. Mock oczekiwał charakterystycznego odrzucenia głowy, ostatniego westchnienia, nagłego stężenia źrenic, pocałunku śmierci. Córka pochyliła się nad matką i ujęła jej twarz w swoje dłonie. Irma Potempa żyła i oddychała ze świstem.

Elsa odwróciła się do Mocka.

– Proszę już nas zostawić – powiedziała sucho. – Proszę wyjść!

Wstał, zarzucił na siebie płaszcz i kapelusz i wyszedł z pokoju, zamykając mocno drzwi. Córka dała matce pić, podłożywszy pod filiżankę zwiniętą dłoń, aby w nią złapać uciekające krople. Kiedy usłyszała jej spokojny oddech, uprzątnęła stolik, usuwając z niego talerzyki z resztkami jedzenia i filiżanki zatłuszczone bulionem. Potem poustawiała równo na kredensie figurki tancerek z porcelany miśnieńskiej, które matka – z dnia na dzień coraz bardziej zdziecinniała – kazała sobie przynosić do łóżka.

Omiotła wzrokiem pokój i nie znalazłszy nawet cienia brudu i kurzu – ani na ramach portretu ślubnego jej rodziców, ani na błyszczącej politurze kredensu, ani na wypastowanej podłodze – wyszła do przedpokoju.

Stamtąd udała się do kuchni.

Usiadła przy stole, oparła brodę na nadgarstkach i zapatrzyła się w szczyty kamienic przebijające przez ogołocone z liści gałęzie drzew Ogrodu Botanicznego.

Wczesnowiosenny pejzaż za oknem nie uspokoił nerwów zszarganych przez kapitana, który zaniepokoił jej matkę.

Jeszcze czuła w kuchni, gdzie wcześniej z nim rozmawiała, zapach jego perfum.

Ogarnęła ją irytacja.

– A to się wyperfumował, stary skurwysyn – powiedziała w nadziei, że przekleństwa przyniosą jej chwilową ulgę i że choć przez moment nie będzie musiała udawać cierpiętnicy, z łagodnym uśmiechem pielęgnującej chorą matkę.

– Kto by pomyślał. Taki stary kutas. Wstrętny, poparzony, gruby, a tak się perfumuje.

– Stary, ale jary – usłyszała i aż podskoczyła ze strachu.

Mock blokował swym masywnym ciałem kuchenne drzwi.

– Jak pan śmie! – wrzasnęła przerażona. – Przecież kazałam panu wyjść!

– A ja wróciłem. Zapomniałem grzebienia. – Mock wszedł do kuchni, zamknął drzwi, oparł się o nie i zapalił papierosa.

– I rano nie będę mógł rozczesać mojej bujnej czupryny – mówiąc to, zdjął kapelusz i zademonstrował rzadką siwą siatkę oplatającą mu głowę.

Mock zaczął się rozglądać za popielniczką.

Elsa postawiła ją na stole.

– No proszę, niech pan siada – uśmiechnęła się do starszego mężczyzny. – Bawi mnie pan. Nawet ktoś taki jak pan jest odmianą w tym kieracie. Dostanę papierosa?

– Bardzo proszę. – Mock wyjął z teczki dwie pary jedwabnych pończoch i przesunął je w stronę kobiety.

– Dziękuję. – Elsa sprawnie wsunęła pończochy do szuflady kuchennego stołu, nie okazując najmniejszego zdziwienia.

Kiedy pracowała jako pielęgniarka, często wyrażano jej wdzięczność w taki właśnie sposób.

– Kilka spraw mnie niepokoi. – Mock stracił chęć dalszego dowcipkowania. – Pani mama odmawia współpracy i zeznań, co mnie w ogóle nie dziwi. Jest w końcu ciężko chora. A może pani mnie wesprze. Pewnie jeszcze do niedawna mieszkały panie w Kanthen u hrabiostwa von Mogmitzów.

– Słucham pana. – Elsa trzymała papierosa w wyprostowanych palcach, czekając na ogień.

– Po pierwsze. – Mock trzasnął gazową zapalniczką przed jej papierosem. – Niech mi pani powie wszystko o Hansie Breslerze – Gnerlichu. Wszystko, o czym pani wie i o czym mówiła pani mama.

– Dobrze. – Niezbyt urodziwa twarz Elsy Potempy była skupiona i poważna. – Najpierw o sobie. Mieszkałam u von Mogmitzów od urodzenia do piętnastego roku życia, kiedy to zostałam oddana do szkoły pielęgniarskiej w Breslau. Wtedy zmarł mój ojciec, stajenny u von Mogmitzów. Potem byłam w szkolnym internacie przez cztery lata. Po szkole pracowałam osiem lat w szpitalu św. Agnieszki. Dopiero niedawno poprosiłam o urlop, aby móc się opiekować chorą matką.

– Bardzo proszę o Gnerlichu. – Mock złożył ręce błagalnie.

– Dobrze. Ależ się rozgadałam. – Elsa zganiła samą siebie. – Kamerdynera Hansa Breslera poznałam jako dziecko. Zawsze wydawał mi się sympatyczny. Częstował mnie cukierkami, uczył jeździć na kucyku. Był bardzo miły. Ale moja mama go nie znosiła. Trzymała mnie od niego z daleka. Kiedyś dostałam po łapach, jak wzięłam czekoladki. Ponieważ byłam bardzo łakoma, przychodziłam po kryjomu do jego pokoju.

– Nie zrobił pani niczego złego? – przerwał jej zaniepokojony głos Mocka.

– Nie, nigdy – uśmiechnęła się Elsa Potempa. – Niczego złego. Lubiłam Hansa. Był wtedy przed trzydziestką. Opalony i przystojny. Ale moja mama nie znosiła go, i wie pan co? Dzisiaj, po latach.

Przypuszczam, że mama mnie oddala do szkoły z internatem, żebym była trochę dalej. Myślę, że podkochiwałam się w Hansie.

– Ale dlaczego pani matka go nie znosiła? Przecież była świadkiem przy zmianie jego nazwiska? A zresztą, dlaczego on w ogóle zmienił nazwisko? Może pani wie coś na ten temat?

– Powoli. Dużo pytań. – Elsa znów się uśmiechnęła. – Ze wszystkim był pan taki prędki?

– Dlaczego od razu „był”? – Mock podchwycił rozbawiony ton Elsy. – Myśli pani, że ma rację ludowe przysłowie, które mówi: „Po kopie już po chłopie”?

– Ja tam nie wiem.

– Mogę pani udowodnić, że przysłowia nie zawsze są mądrością narodów.

– No nie. Jaki ostry! Ale się rozkokosił! – roześmiała się Elsa. – Tylko że ja nie mam strzykawki, aby dać panu później glukozę.

– Nieważne jest „później”, ważne jest „teraz”. – Mock żartował, ale Elsa wyczuła w jego głosie jakiś fałsz, jakieś zniecierpliwienie.

– No dobrze, dobrze. Dość tych głupich żartów. Niech pan powtórzy jeszcze raz pytania – odparła surowo.

– Wątpię, żeby moje odpowiedzi na coś się przydały, ale zawsze coś. No niech pan pyta!

– Dlaczego Bresler zmienił nazwisko? – zapytał Mock.

– Matka mi opowiadała, że Hans nienawidził Żydów. Miał obsesję na ich punkcie. Może dlatego, że kiedyś go wzięli za Żyda. Pewnego razu gościł w Kanthen jakiś generał. Byłam wtedy bardzo mała. Miałam może pięć lat. Jest to jedno z najwcześniejszych moich wspomnień. Wie pan, ciekawe, jak mało pamiętamy z dzieciństwa.

– No dobrze – przerwał jej Mock. – I co z tym generałem? Co się stało?

– Generał podczas wizyty okazywał Hansowi wielkie zainteresowanie. Nocą wymknęłam się do pokoju Hansa, mając nadzieję na kilka cukierków. W pokoju była wielka awantura. Pijany generał w samej bieliźnie biegał za Hansem i usiłował go złapać. No wie pan, za co. Krzyczał przy tym: „Pokaż mi, Żydku Breslauer, swoje obrzezanie”. Hans, wściekły, uciekł przed nim na korytarz i obudził cały dom. Na drugi dzień generał wyjechał, a Hans postanowił zmienić nazwisko.

– Bresler był Żydem?

– Nie, nie był – Elsa zarumieniła się nieoczekiwanie i gwałtownie umilkła.

– Ale był obrzezany, co? – Mock nie ustępował.

– A skąd mogę niby wiedzieć, co? – Elsa podniosła głos. – Już mam dość tej rozmowy! Wynoś się pan!

– Wyrzuca mnie pani, a ja i tak wrócę. – Mock uśmiechnął się nienaturalnie. – Po sztuczną szczękę. Muszę czymś gryźć moje cztery młode kochanki. One to lubią.

– Nudne są te pańskie dowcipy – mruknęła i powoli się uspokajała.

– Nie interesuje mnie, skąd pani wie o obrzezaniu Breslera – powiedział Mock bardzo łagodnie. – Pewnie widziała go pani w kąpieli w Sadkow, prawda? Bawiła się pani latem na brzegu stawu, a on się kąpał nago, myśląc, że nikt go nie widzi. Tak było, prawda, panno Potempa?

– Tak było – odpowiedziała Elsa bez uśmiechu.

– Czy Bresler kiedykolwiek mówił o swoim obrzezaniu? Czy je wyjaśniał? Na przykład wtedy w Sadkow, gdy go pani ujrzała. Czy jakoś to tłumaczył?

– Tak. Wytłumaczył to operacją stulejki, jaką przeszedł w dzieciństwie.

– Dziękuję pani za to wyjaśnienie. – Mock położył na stole jeszcze jedną parę pończoch. – Wiem, jak trudno było pani to wyznać. A teraz jeszcze jedno pytanie. Dlaczego pani matka nienawidziła Breslera?

– To jest bardzo dziwne, wie pan. – Elsa w zamyśleniu wsuwała do szuflady prezent. – Kiedy pytałam o to mamę, zawsze reagowała gniewem i nigdy nie odpowiadała jasno. Tylko raz powiedziała coś głupiego.

– Co powiedziała? – W głosie Mocka było napięcie. – To bardzo ważne, nawet jeśli jest to coś głupiego.

– Wie pan co? Moja mama często mi czegoś zabraniała. Tak głupio zabraniała. Na przykład nie pozwalała mi się kąpać w Sadkow, straszyła mnie, że tam pływają gryzące karpie. Albo kiedy chciałam się bawić w stodole, zabraniała, mówiąc, że tam jest wielkolud, który mnie połknie. Albo.

– I coś podobnego powiedziała, gdy ją pani zapytała, dlaczego nienawidzi Breslera? Czy tak?

– Tak. – Elsa przewracała w pamięci kartki swojego dziennika, który zginął podczas pożaru hotelu pielęgniarskiego przy szpitalu św. Agnieszki, w którym mieszkała.

– Tak właśnie było. Zapytałam ją, dlaczego tak bardzo nienawidzi Hansa. A ona mi odpowiedziała, że Hans jest zły, bo bije panią.

– Jaką panią? – Przez zakrytą twarz Mocka przebiegły dreszcze.

– Jak to jaką? – Elsa znów była zdenerwowana całą tą rozmową.

– Naszą panią. Hrabinę Gertrudę von Mogmitz. Taka była jej odpowiedź. Uznałam, że jest równie prawdziwa, jak opowieść o mięsożernych karpiach i wielkoludzie w stodole. Nie sądzi pan, że tak jest?

– Raczej tak. – Mock wstał od stołu i położył dłoń na dłoni młodej kobiety o ciemnych, przetłuszczonych włosach i trądzikowatej cerze. Jej ręka drgnęła z obrzydzenia.

– Dziękuję pani za wszystko. Do widzenia.

Panna Elsa Potempa nie odpowiedziała. W jej głowie otwierały się teraz widokówki z Kanthen: czyste stawy, wilgotne lasy i pola, nad którymi nieruchomo stały dymy ognisk i pajęczyny mgły. Poczuła łzy pod powiekami. Kuchenne drzwi trzasnęły mocno.

Wyszedł, pomyślała, i uniosła wzrok. Pomyliła się. Mock nie wyszedł. Stał w drzwiach i obracał swój kapelusz, przesuwając jednostajnie palcami po rondzie. Wydawało się jej, że dostrzega w jego oczach jakiś nieokreślony smutek.

– Ostatnie pytanie, panno Potempa – powiedział. – Naprawdę ostatnie. Mogę?

– Tak, proszę – odrzekła machinalnie.

– Przed wejściem do pokoju chorej pani Potempy powiedziałem pani, że Berta Flogner została zgwałcona i zamordowana. Przyjęła to pani obojętnie. Podobnie zachowała się pani matka. Żadna z pań się nie zmartwiła ani nie zapytała o okoliczności śmierci panny Flogner. Zadajemy często tylko kurtuazyjne pytania, gdy ktoś nas poinformuje o czyjejś śmierci: jak to się stało, kiedy to się stało i tak dalej. Przecież panie ją znały! Ani pani, ani pani matka nie miały ani słowa ubolewania. Dlaczego? To jest moje pytanie.

Elsa Potempa wstała tak gwałtownie, że krzesło zakołysało się i runęło z hukiem na podłogę, wywołując niewielką wibrację brudnych naczyń na kuchni. Podeszła do Mocka i owionęła go swym zgniłym i przesyconym tytoniem oddechem.

– To była mała dziwka, rozumiesz? Dlatego. A teraz spierdalaj stąd w końcu!

Mock bez słowa wykonał polecenie.