173151.fb2
Pierwszy cios rzucił Mockiem o ścianę. Poczuł silne pieczenie na policzku i ciepły wysięk na górnej wardze.
Upadając pod lustro, schował głowę w ramiona i zamknął oczy. Kamienica zadrżała w posadach. Ze ściany zsunęło się lustro, uderzyło o podłogę i pękło na pół. Kolejny cios nadszedł z góry. Mock miał wrażenie, że został uderzony hakiem.
Jakiś metalowy czub przebił filcowy kapelusz i zanurzył się w naskórku ciemienia Mocka. Ten poczuł, jak ktoś chwyta go za kołnierz płaszcza i wlecze do jego gabinetu. Ponieważ płaszcz przy tym naciągnięto mu na głowę, Mock niczego nie widział. Strzygł oczami na boki, ale – ku swojemu przerażeniu – zobaczył jedynie plamę krwi rozlewającą się na aksamitnych wyłogach kołnierza. Po chwili poczuł na policzku chłód parkietu.
Był w gabinecie. Po jego nerkach i żebrach zadudniły buty. Za oknem wybuch wstrząsnął drzewami na skwerze. Do uszu Mocka dotarły suche trzaski spadających gałęzi. Usłyszał również pisk butów na parkiecie. Ciosy obracały go na wszystkie strony. Leżąc na brzuchu, wzniósł oczy i zobaczył swoich oprawców.
Waltraut Hellner podniosła pogrzebacz, Hans Gnerlich naciągnął płaszcz na ramiona Mocka, unieruchamiając go w tym kaftanie bezpieczeństwa. Obydwoje byli ubrani w polowe panterki Waffen SS. Okienna rama wykrzywiła się w romb i wysypała z siebie okruchy szkła wprost na głowę Mocka. Ktoś zdarł mu maskę, a potem wcisnął jego twarz w szkło. Kapitan zacisnął powieki. Poczuł, jak kilka szklanych okruchów wciąga wraz z oddechem do nosa. Rozerwana śluzówka zareagowała krwawym katarem, który bezlitośnie barwił teraz garnitur i koszulę. Coś go zdziwiło – w gabinecie panowało ciepło.
Przewrócił się na bok i skamieniał ze zgrozy. Waltraut Hellner rozgrzewała w piecu pogrzebacz. Ogień lizał obwolutę siedemnastowiecznego dzieła Młot na czarownice i trzaskał spośród żółtych kart osiemnastowiecznego wydania Makbeta.
Gnerlich chwycił Mocka za ramiona i posadził na krześle. Następnie uczynił z marynarką to samo, co wcześniej z płaszczem – zablokował nią związanego jeszcze ściślej. Potem szarpnął za koszulę i rozdarł ją na piersi, na wysokości rany postrzałowej. Hellner wyciągnęła z pieca rozpalony do czerwoności pogrzebacz i przesunęła nim przed twarzą Mocka. Kratery jego twarzy, którymi płynęły teraz małe strumyki krwi zmieszanej z potem, zareagowały gwałtownie. Delikatna różowa błona poruszyła się jak membrana głośnika.
– Czego chcecie? – wyszeptał Mock.
– Doświadczyć cię – powiedziała Hellner i dotknęła rozpalonym prętem twarzy Mocka. Swąd palonej skóry przypomniał Mockowi o bombardowaniu Hamburga i Drezna.
Ból rozlał się w stronę nosa i oka. Mockowi zdawało się, że rozkruszają się chrząstki nosowe, a oko zostaje wysadzone z oczodołu. Wiatr wdarł się przez rozbite okno gabinetu i zaszeleścił rozrzuconymi po podłodze książkami. Paroksyzm bólu wdarł się w spojenia kości czaszki i szarpnął szczękami Mocka. Podmuch uniósł lotne kulki kurzu.
Zazgrzytał zębami i zamknął oczy. W poszarpane otwory po szybach wdarł się czarny, tłusty dym. Płyty kostne czerepu Mocka poprzedzielane były płonącymi ogniskami.
– Masz teraz na mordzie wypalony znak zapytania – uśmiechnęła się Hellner. – To znamię pasuje do ciebie.
Przecież jesteś śledczy. Ciągle o coś pytasz. Chcesz zobaczyć, jak to jest wziąć kogoś na tortury?
Mock widział rozpalony pogrzebacz zbliżający się do rany postrzałowej. Świetlisty pomarańczowy czubek dotknął opatrunku i nad ramieniem Mocka wzniósł się niebieskawy dymek. Potem już nie było dymu, nie było swędu, nie było gabinetu, rozbitych okien i płonących starodruków. Nawet Rosjanie przestali bombardować Breslau. Potem była już tylko głucha i pusta studnia bólu.