173151.fb2
W twierdzy Breslau auta i dorożki zostały w ogromnej mierze zastąpione przez riksze. W dobie wojennego kryzysu paliwowego był to niezastąpiony środek lokomocji – sprawnie i szybko poruszały się po ulicach zablokowanych częściowo przez góry gruzu lub kolumny wojsk.
Poza tym rikszarze, weterani przenoszący rozkazy i meldunki pomiędzy pułkami, byli – w odróżnieniu od dorożkarskich koni – całkowicie zobojętniali na wybuchy pocisków, chmury kurzu, kamienne nawisy ruin i lamenty rannych, którzy siedzieli na krawężnikach i czekali godzinami na patrole sanitarne. Riksze, zwykle przerobione dwukołowe i dwudyszlowe wózki, były przeznaczone dla jednego, ewentualnie dwóch pasażerów: dla matek z dziećmi, par narzeczonych czy też dla tęgich niewiast z małymi pieskami.
Eberhard i Franz Mockowie, dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, ledwo mieścili się na siedzisku, poręcze wciskały im się boleśnie w biodra, a kolana prawie ocierały się o zakurzone błotniki.
Te niewygody zdawały się wcale nie przeszkadzać Eberhardowi, który co chwila podnosił do oczu kartkę otrzymaną od brata i usiłował wywnioskować z niej cokolwiek o autorze tekstu.
Więcej się dowiedział raczej o samej maszynie dopisania i niektórych jej czcionkach. Mała litera „t” przypominała prawosławny krzyż, ponieważ podwojona była jej poprzeczka, zarówno duże, jak i małe „o” składały się z dwóch okręgów przesuniętych o pół milimetra, a „r” chwiało się raz w jedną, raz w drugą stronę. Te osobliwości czcionki maszynowej niczego jednak nie mówiły o autorze dziwnego tekstu, który dziś w nocy zaniepokoił Franza Mocka i sprawił, że odwiedził swojego od lat niewidzianego brata.
Tekst był krótki i brzmiał: „Przeszukaj mieszkanie nr 7 na Viktoriastrasse 43. Jest tam coś, co pomoże ci odnaleźć mordercę twojego syna. Śpiesz się, dopóki nie weszli tam Rosjanie”.
Eberhard powąchał kartkę i niczego nie wyczuł poza słabą wonią stęchlizny – ledwie wyczuwalnym zapachem dusznego gabinetu, brudnego magazynu, a może zaszczurzonego składu materiałów piśmiennych?
Franz patrzył na brata ze zdumieniem, kiedy ten podniósł kartkę do ust, jakby chciał ją polizać. Nie uczynił jednak tego, ponieważ riksza szarpnęła, omijając grupę wychudzonych niewolników z literami „P” naszytymi na rękawach, i zatrzymała się na miejscu podanym przez Eberharda – pod wiaduktem na Höfchenstrasse.
Obok nich przemaszerowała kolumna Volkssturmu, składająca się z nastoletnich chłopców, z ich oczu wyzierała odwaga i pewność siebie. Franz wysiadł, Eberhard zapłacił rikszarzowi, a ten z ulgą popedałował w stronę dworca. Bracia przyglądali się dzielnym obrońcom twierdzy Breslau. Chłopcy ustawili się w dwuszeregu przed swoim dowódcą, niewysokim porucznikiem, i z werwą zaczęli odliczać. Porucznik słuchał w roztargnieniu ich krótkich szczęknięć i wodził zmęczonym wzrokiem po filarach wiaduktu.
Nagle jego wzrok zatrzymał się na Eberhardzie Mocku. W jego oczach nie było już znużenia – pojawił się błysk rozpoznania. Ruchem ręki wezwał swojego zastępcę, wydał mu kilka poleceń i sprężystym kuśtykaniem zbliżył się do Mocków.
– Witam serdecznie, Herr Kriminaldirektor – zakrzyknął porucznik, wyciągając dłoń na powitanie.
– Witam pana, panie poruczniku. – Eberhard uściskał mocno jego prawicę.
– Panowie się poznają. To mój brat Franz Mock, a to pan porucznik Bruno Springs.
– Już pan wygląda znacznie lepiej, Herr Kriminaldirektor. – Springs przyjrzał się poparzonej twarzy Mocka.
– Lepiej niż cztery miesiące temu.
– Pan porucznik – wytłumaczył Eberhard bratu – widział mnie tuż po moim wypadku w Hamburgu. Spotkaliśmy się w szpitalu w Dreźnie i powspominaliśmy z przyjemnością dawne czasy, kiedy razem pracowaliśmy na Schuhbrucke.
– Ale wie pan co, Herr Kriminaldirektor? – Springs jeszcze raz użył starego tytułu Mocka. – Teraz uświadomiłem sobie, że pracowaliśmy też w nowym budynku prezydium nad fosą, ale bardzo krótko, bo pan zmienił firmę niedługo po sprawie Marietty von der Malten.
– Stare dzieje, poruczniku Springs. Teraz sprowadza mnie do pana również pewna dawna sprawa. Chyba niezupełnie zakończona.
– Skąd pan wiedział, gdzie mnie znaleźć? – zdumiał się Springs.
– Czytałem wczoraj w naszej frontowej gazecie, że pańscy ludzie pomagali gasić pożar laboratorium dentystycznego przy Sadowastrasse. Szukałem więc pana w tych okolicach – wyjaśnił Mock. – Muszę skorzystać z pańskiej znajomości podziemnego Breslau. No co cię tak zdziwiło, Franz? – zwrócił się do brata.
– Na Viktoriastrasse możemy dostać się tylko kanałami i piwnicami. Od wczoraj albo przedwczoraj ulica jest pod okupacją. – pochylił się do zarośniętego ucha Franza i tłumiąc wstręt przed wonią przetrawionej wódki, szepnął: – Pamiętasz to zdanie z kartki „Śpiesz się, dopóki nie weszli tam Rosjanie”? Napisano je najpóźniej przedwczoraj. Ktoś nie miał aktualnych danych z linii frontu. Tak, Franz, idziemy na front.