173178.fb2
O dziesiątej rano wyleciałem z lotniska w Waszyngtonie do Charlotte w Karolinie Północnej. Chciałem się spotkać z rodziną Craigów. A może Kyle też tam gdzieś krążył? Wcale by mnie to nie zdziwiło.
William Craig z premedytacją wyjechał na czas mojej wizyty. Miejsce, w którym wychowywali się Kyle i jego bracia, było typowym majątkiem ziemskim, z kamiennym domem górującym nad posiadłością o obszarze ponad szesnastu hektarów. Ktoś ze służby wspomniał mi przy okazji, że samo pomalowanie wszystkich płotów na biało kosztowało ponad piętnaście dolarów od metra.
Miriam Craig oczekiwała mnie na tylnej werandzie, wychodzącej na ogród pełen polnych kwiatów, z kamienistym strumykiem szemrzącym wśród krzewów. Wprost znakomicie panowała nad swymi uczuciami, co mnie trochę zdziwiło, choć chyba nie powinno. Wiele się od niej dowiedziałem na temat jej rodziny.
– Jeśli zarzuty, o których słyszę, w pełni odpowiadają prawdzie, to chcę podkreślić, że żadne z nas nie miało najmniejszego pojęcia, co naprawdę dzieje się w sercu Kyle’a – oznajmiła. – Wydawał mi się nieco odległy, zamknięty w sobie, introwertyczny, jak to by pan powiedział. Nic jednak nie wskazywało na to, że mógłby sprawiać jakieś kłopoty. Uczył się dobrze i był niezłym sportowcem. Bardzo pięknie grał na pianinie.
– O tym akurat nie wiedziałem – przyznałem, chociaż przypomniało mi się, że parę razy, kiedy siadałem do pianina, nie mógł powstrzymać się od uwag. – Czy chwalili go państwo za postępy w szkole? Za sukcesy sportowe? Chłopcom na ogół trzeba takich pochwał, choć sami tego na głos nie przyznają.
Pani Craig poczuła się lekko urażona.
– Zupełnie nie chciał o tym słyszeć. Stwierdzał jedynie „wiem” i odchodził. Tak jakby miał nam za złe, że mówimy o rzeczach oczywistych.
– Braciom szło nieco lepiej?
– Jeśli chodzi o stopnie, to tak. Lecz wszyscy trzej należeli do grona świetnych uczniów. Nauczyciele obdarzyli Kyle’a mianem „myśliciela”. Miał chyba najwyższy iloraz inteligencji, jeśli pamiętam, to sto czterdzieści dziewięć. Od dziecka przejawiał bardzo silną wolę.
– Nie było żadnych widomych znaków, że dzieje się z nim coś złego?
– Nie, detektywie Cross. Proszę mi wierzyć. Wiele o tym myślałam.
– Pani mąż zgadza się z panią?
– Rozmawialiśmy o tym nawet wczoraj. Mamy to samo zdanie. Jest tylko trochę rozdrażniony tą całą sytuacją. Musi pan wiedzieć, że ojciec Kyle’a to bardzo dobry, ale dumny człowiek. Bardzo dobry.
Potem poszedłem odwiedzić Martina Craiga. Spotkaliśmy się w białej jak śnieg sali konferencyjnej prywatnego szpitala klinicznego w Charlotte. Craig był współwłaścicielem kliniki.
– Kyle był okrutny i samolubny. Blake zresztą także – powiedział, popijając herbatę.
– W jaki sposób okrutny? – spytałem.
– Nie chodzi tu dręczenie zwierząt ani nic w tym stylu. Lubił zwierzęta. Był za to okrutny dla ludzi. Rozrabiał w szkole.
Znęcał się nad innymi. Nikt go nie lubił. O ile dobrze sobie przypominam, nie miał żadnych bliższych przyjaciół. To dziwne, prawda? Przez całe życie nie miał przyjaciela. Coś panu powiem, detektywie Cross. Na pierwszym roku studiów na ogół sypiał w garażu, bo w domu był nie do wytrzymania. Ojciec go tam wyrzucał.
– Dosyć surowa kara – zauważyłem. To było dla mnie coś nowego. Kyle nigdy mi o tym nie wspominał. Pani Craig także. Powiedziała tylko, że jej mąż jest dobrym człowiekiem, cokolwiek to mogło znaczyć.
– Nie – sprzeciwił się Martin Craig. – Szczerze mówiąc, zasługiwał na gorsze traktowanie. Na dobrą sprawę, w wieku trzynastu lat powinien zostać wyrzucony z domu. To potwór. Był potworem i został nim do tej pory.