173178.fb2
Nic nie zaczyna się tam, gdzie, naszym zdaniem, powinno. Toteż i tej sprawie nie dał początku brutalny mord popełniony na mojej dobrej przyjaciółce, agentce FBI, Betsey Cavalierre. Myślałem, że tak było. Popełniłem grubą i bolesną pomyłkę.
W środku nocy podjechałem pod dom Betsey, w Woodbridge, w stanie Wirginia. Nigdy tu przedtem nie byłem, lecz bez trudu trafiłem pod właściwy adres. Na ulicy stały karetki i wozy FBI. Wszędzie błyskały żółte i czerwone światła. Zdawało mi się, że ktoś pomalował trawnik i werandę w jaskrawe, groźne smugi.
Głęboko zaczerpnąłem tchu i wszedłem do środka. Chwiałem się, miałem kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zobaczyłem wysoką blondynkę, Sandy Hammonds. Też pracowała w FBI. Teraz płakała. Przyjaźniła się z Betsey.
Na stole w przedpokoju leżał służbowy rewolwer Betsey i wydruk z terminami kolejnych sprawdzianów strzelania. Gorzka ironia.
Zmusiłem się, żeby przejść długim korytarzem, który pro-
Od razu wiedziałem, że tam dokonano zbrodni. Miejscowi policjanci i laboranci FBI kłębili się przy otwartych drzwiach niczym rój rozzłoszczonych os u wejścia do zniszczonego gniazda. Ale poza tym, w całym mieszkaniu panowała wręcz upiorna cisza. I to było właśnie najgorsze. Zresztą, jak zwykle.
Znów straciłem kogoś bliskiego – przyjaciółkę i współpracownika.
To już drugi taki przypadek w ostatnich dwóch latach.
A Betsey była dla mnie kimś więcej niż koleżanką z pracy.
Jak to się stało? Co to znaczy?
Dostrzegłem drobne ciało Betsey leżące na parkiecie i zamarłem ze zgrozy. Na moment odruchowo zakryłem twarz dłonią. Nie panowałem nad emocjami.
Morderca zdarł z niej bieliznę, lecz nie widziałem rozrzuconych strzępków materiału. Podbrzusze było pokryte krwią. Pastwił się nad nią. Używał noża. Miałem ochotę czymś ją przykryć, lecz nie potrafiłem się na to zdobyć.
Nic niewidzące, piwne oczy Betsey nieruchomo patrzyły w moją stronę. Pamiętam, jak je całowałem. Jak całowałem jej policzki. Zapamiętałem, jak się śmiała, wysokim, melodyjnym śmiechem. Stałem tak nad nią przez długą chwilę, zrozpaczony i przeraźliwie smutny. Chciałem, ale nie byłem zdolny się od niej odwrócić. Nie mogłem jej tak zostawić.
Kiedy tak stałem, usiłując wymyślić coś mądrego, nagle zadzwonił mi w kieszeni telefon komórkowy. Aż podskoczyłem. Machinalnie sięgnąłem po aparat, lecz nie od razu przytknąłem go do ucha. Nie miałem ochoty rozmawiać.
– Alex Cross – rzuciłem wreszcie.
Usłyszałem przefiltrowany przez maszynę głos i krew ścięła mi się w żyłach. Mimo woli zadrżałem.
– Wiem, kto mówi, i wiem, gdzie jesteś. U biednej, małej i zaszlachtowanej Betsey. Nie czujesz się jak marionetka.
– Dlaczego ją zamordowałeś?! – zawołałem. – Po co? W słuchawce rozległ się metaliczny śmiech i poczułem, że włos jeży mi się na głowie.
– Spróbuj to rozszyfrować. Wszak jesteś słynnym detektywem. Nazywasz się Alex Cross i rozwiązujesz najtrudniejsze sprawy. W twoje ręce wpadli Gary Soneji i Casanovą. Ty wyjaśniłeś zagadkę Jacka i Jill. Chryste, jestem pod wrażeniem.
– To może się spotkamy? – spytałem półgłosem. – Tu i teraz. Przecież wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Supermózg znów się roześmiał, po cichu, niemal niesłyszalnie.
– A może lepiej zabiję twoją babkę i trójkę małych bachorów? Wiem, gdzie są. Dałeś im ochronę. Myślisz, że mnie powstrzymasz? John Sampson nie jest dla mnie godnym przeciwnikiem.
Przerwałem połączenie i wybiegłem na ulicę. Zadzwoniłem do Sampsona, do Waszyngtonu. Odebrał po drugim sygnale.
– Wszystko w porządku? – zapytałem bez tchu.
– W porządku, Alex. Żadnych kłopotów. Skąd ten alarm? Czy coś się stało?
– Powiedział, że was dopadnie… Ciebie, Nanę i dzieci. – Wziąłem głębszy oddech. – Supermózg.
– Nic z tego, bracie. Ze mną nie pójdzie mu tak łatwo. Niechby tylko spróbował…
– Uważaj, John. Tak, czy owak, natychmiast wracam do Waszyngtonu. Bądź ostrożny. To wariat. Zabił Betsey… i zbezcześcił zwłoki.
Zakończyłem rozmowę i pędem pobiegłem do mojego starego porsche. Telefon znów zadzwonił, zanim dopadłem samochodu.
– Tylko spokojnie, doktorze Cross. Słyszę, że jest pan zdyszany. Dzisiaj nic im nie zrobię. Zakpiłem sobie z pana. Zrobiłem sobie pieprzoną zabawę. Biegnie pan, prawda? To niech pan biegnie dalej. I tak się panu nie uda. Przede mną nie ma ucieczki. Chodzi mi właśnie o pana. Jest pan następny na mojej liście.