173178.fb2
Przez kilka kolejnych dni dręczyło mnie wspomnienie tamtego wieczoru z Macy. Powracało jak smutna piosenka, wciąż kołacząca się w głowie. Ani przez chwilę nie myślałem, że to się tak skończy. Nie podobało mi się to, co czułem, i to, co widziałem. Wciąż pamiętałem jej oczy, z których wyzierały jednocześnie ból, rozpacz i złość, nie dając się łatwo załagodzić.
W środę po pracy zgarnąłem Sampsona. Umówiliśmy się na parę drinków w barze U Marka, w pobliżu Piątej. Taka miejscowa mordownia. Blaszany sufit, podłoga z sosnowych desek, długi i podniszczony szynkwas mahoniowej barwy i wentylator, niemrawo mielący powietrze.
– Niech mnie szlag – mruknął Sampson po wejściu do baru, widząc, że siedzę w kącie zupełnie sam, przy kuflu foggy bottom, i zezuję na stary zegar Pabsta na ścianie. – Nie miej mi za złe, że to mówię, ale wyglądasz wprost tragicznie. Źle sypiasz? A może chodzi o to, że nie masz z kim sypiać?
– Też mi cholernie miło, że cię widzę – odpowiedziałem. – Siadaj i zamów sobie piwo.
Sampson wyciągnął swą wielgachną łapę, objął mnie za szyję i przytulił, jakbym był małym dzieckiem.
– Co się, do diaska, z tobą dzieje? – spytał.
Pokręciłem głową.
– Nie wiem. Polowanie na zachodnim wybrzeżu nie przyniosło żadnych rezultatów. Kompletne fiasko. Tak samo brak nowych informacji w sprawie morderstwa Betsey Cavalierre. Ostatnio miałem nieudaną randkę. Obiecałem sobie, że nie umówię się z kobietą do końca życia.
– Znam tę śpiewkę – przytaknął Sampson. Skinął na barmana, znanego nam ekspolicjanta, Tommy’ego DeFeo, i zamówił kufel budweisera.
– Z Kalifornii wróciłem z niczym. Mordercy po prostu zniknęli. Rozpłynęli się w powietrzu. A co u ciebie? Dobrze wyglądasz, jak na dzisiejsze czasy.
Wycelował mi palcem między oczy.
– Zawsze świetnie wyglądam. To dar niebios. I nie próbuj zmieniać tematu. Nie po to mnie tu wyciągnąłeś.
– Na litość boską, John. Przecież wiesz, że nie lubię mówić o kłopotach. Lepiej opowiedz mi o swoich. – Roześmiałem się. Sampson zachował poważną minę.
Popatrzył na mnie w milczeniu. Czekał.
– Byłbyś dobrym psychiatrą – mruknąłem.
– Tak? A propos, kiedy ostatni raz widziałeś się z doktor Finally?
Adele Finally była moją psychoterapeutką. Sampson też parę razy korzystał z jej usług. Byliśmy całkiem zgodni, że umiała pomóc. Bardzo ją lubiliśmy.
– Dawno. Chyba jest na mnie wściekła. Mówi, że się nie staram. Że nie przyznaję się do bólu, i tak dalej.
Sampson powoli pokiwał głową.
– No i co? – spytał.
– Nie powiedziałem, że się z nią zgadzam – odparłem z kwaśną miną.
Upiłem łyk piwa. Nawet nie najgorsze. Starałem się być wierny miejscowym browarom.
– Kiedy próbuję nad tym zapanować, to wzrasta konflikt między moją pracą a życiem, które chciałbym naprawdę prowadzić. Przegapiłem następny występ Damona, bo w tym samym czasie byłem w Kalifornii. Tak bywa na każdym kroku. Sampson trącił mnie w ramię.
– To jeszcze nie koniec świata. Damon wie, że go kochasz. Rozmawiałem z nim o tym. Nawet kilka razy. On już pogodził się z faktami. Teraz kolej na ciebie.
– Może za często przez ostatnie lata babrałem się w morderstwach? To zmienia.
Przytaknął z namysłem. Spodobała mu się ta odpowiedź.
– Wygląda na to, że trochę tracisz zapał. Czujesz się wypalony?
– Nie. Raczej mam wrażenie, że nie potrafię uwolnić się od koszmaru. Supermózg wciąż mnie prześladuje. Ciągle mi grozi. Wokół mnie tyle przypadkowych wydarzeń… Sam nie wiem, jak to powstrzymać.
Sampson popatrzył mi prosto w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie.
– Co powiedziałeś? Coś o przypadkach? Przecież nie wierzysz w przypadkowość zdarzeń.
– I to właśnie mnie przeraża. Jeśli chcesz znać prawdę, to jestem przekonany, że ktoś na mnie czyha. Tak jest już od bardzo dawna. To ktoś groźniejszy niż wampiry. Wciąż do mnie dzwoni. Niemal co dzień. Nikt nie potrafi go namierzyć.
Potarł czoło.
– Niby kto miałby cię nachodzić? Kto chciałby zadrzeć z Pogromcą Smoków? Chyba wyłącznie jakiś dureń.
– Mów, co chcesz, lecz to nie dureń – odparłem. – Możesz mi wierzyć.